05 - Urth Nowego Słońca.rtf

(1508 KB) Pobierz

Gene Wolfe

Urth Nowego Słońca

książkę dedykuję Elliolowi i Barbarze - oni wiedzą dlaczego.

Zbudź się, bo ranek w ciszę wypełnioną nocą cisnął kamieniem, aż gwiazdy z krzykiem pierzchły. Patrz tam! Myśliwy, co od wschodu bieży, zarzucił petlę lassa na sułtańska wieże.

Fitzgerald

 

Rozdział l

Grotmaszt

Cisnąwszy jeden manuskrypt w ocean czasu, zaczynam pisać na nowo. Bez wątpienia jest to niedorzeczność, ja jednak zachowałem jeszcze tyle zdrowego rozsądku, aby zdawać sobie sprawę, iż nikt nigdy nie przeczyta tych słów, nawet ja sam. Pozwólcie mi więc wyjaś­nić, nie wiadomo komu i po co, kim jestem oraz co takiego uczyniłem naszej Urth.

Naprawdę mam na imię Severian. Przyjaciele, których nigdy nie miałem zbyt wielu, nazywali mnie Severianem Kulawym. Żołnierze, których niegdyś miałem mnóstwo, choć nie aż tak wielu, jakbym chciał, nazywali mnie Severianem Wielkim. Nieprzyjaciele, którzy mnożyli się jak muchy na bitewnych polach zasianych trupami, nazy­wali mnie Severianem Oprawcą. Byłem ostatnim Autarchą Wspólnoty, a tym samym jedynym prawowitym władcą planety znanej podówczas jako Urth.

Pisanie jest jak choroba. Kilka lat temu (jeśli czas ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie) siedziałem w mojej kabinie na pokładzie statku dowodzonego przez Tzadkiela, odtwarzając z pamięci księgę, którą spłodziłem w komnatach Domu Absolutu. Niczym kopista pracowicie wodziłem piórem, przenosząc na papier tekst zamknięty w mojej głowie, w poczuciu, że oto dokonuję ostatniego sensownego - a raczej bez­sensownego - czynu w życiu.

Pisałem, kładłem się spać, a potem wstawałem i na nowo siadałem do pisania, aż wreszcie dotarłem do chwili, kiedy wszedłem do wieży nieszczęsnej Valerii i usłyszałem, jak ściany budowli, a także wszystkich dokoła, mówią do mnie. Wtedy właśnie poczułem, jak na ramiona spada mi dostojny ciężar męskości i zrozumiałem, że już nie jestem młodzieńcem. Dziesięć lat wcześniej - tak mi się przynajmniej wyda­wało - pisałem o tym samym w Domu Absolutu; teraz od tamtych dni dzieli mnie cale stulecie, a może nawet więcej.

Wziąłem ze sobą na pokład wąską ołowianą szkatułę z ciasno dopasowanym wiekiem. Tak jak się spodziewałem, było w niej akurat tyle miejsca, żeby upchnąć rękopis. Zamknąłem starannie wieko, po czym ustawiłem pistolet na najmniejszą moc i stopiłem krawędzie pokrywy, łącząc ją ze ściankami pojemnika.

Żeby wydostać się na pokład, trzeba pokonać niezwykłe, tajemnicze korytarze, w których często rozbrzmiewa przedziwny głos, czasem trudno słyszalny, ale zawsze zrozumiały. Dotarłszy do włazu należy przywdziać powietrzny strój, niewidzialny pęcherz atmosfery utrzymy­wanej wokół ciała działaniem naszyjnika ze lśniących metalowych cylindrów. Strój składa się z kaptura, koszuli, spodni, butów oraz rękawic, przy czym te ostatnie nie izolują całkowicie rąk od świata zewnętrznego; kiedy człowiek chwyci się czegoś w próżni, lodowate zimno szybko przenika do palców.

Statki żeglujące między słońcami w niczym nie przypominają tych z Urth. Przede wszystkim mają mnóstwo pokładów, tak że przekro­czywszy reling jednego natychmiast wchodzi się na następny. Pokłady są z drewna, które lepiej radzi sobie z okrutnym mrozem, ale pod spodem jest metal i kamień.

Z każdego pokładu wyrastają maszty sto razy wyższe od Wieży Sztandaru w naszej Cytadeli. Na pierwszy rzut oka wydają się zupełnie proste, ale kiedy spojrzeć na nie od nasady ku szczytowi, łatwo zauwa­żyć, że wyginają się delikatnie pod naporem słonecznego wiatru.

Nie sposób ich policzyć. Na każdym jest tysiąc rei, każda reja podtrzymuje srebrny lub fuliginowy żagiel, tak że jeśli ktoś chce zoba­czyć odległe słońca, pyszniące się bielą, fioletem, lazurem i różem, musi zdrowo się natrudzić, by dojrzeć choć kilka z nich między wydę­tymi żaglami, zupełnie jakby szukał ich w przerwach między chmurami na jesiennym nocnym niebie.

Dowiedziałem się od stewarda, że czasem żeglarz, który wdrapie się na któryś z masztów, przez nieuwagę rozluźni uchwyt i odpadnie od rei. Na Urth taki nieszczęśnik runąłby na pokład i zginął na miejscu, ale tutaj nic takiego mu nie grozi. Chociaż statek jest ogromny i pełen niewyobrażalnych skarbów, chociaż my, a więc załoga i pasażerowie, znajdujemy się wielekroć bliżej jego środka, niż mielibyśmy do środka Urth stąpając po jej powierzchni, to siła przyciągania jest zaskakująco niewielka. Nieostrożny żeglarz płynie wśród lin i żagli niczym puch

ostu, jedyne zaś cierpienie, jakiego doświadcza, spowodowane jest docinkami towarzyszy - co prawda nie słyszy ich głosów, ale wie, że naśmiewają się z niego do rozpuku. Próżnia tłumi wszystkie dźwięki, a żeby porozumieć się z innym człowiekiem, trzeba zbliżyć się do niego na tyle, by dwa pęcherze powietrza połączyły się w jeden. Słyszałem, że gdyby tak nie było, nieustanny ryk słońc doprowadziłby wszechświat do obłędu.

Jednak wówczas, kiedy wyszedłem na pokład z ołowianym pojem­nikiem pod pachą, nie zdawałem sobie z tego wszystkiego sprawy, Powiedziano mi tylko, że muszę założyć metalowy naszyjnik oraz że przechodząc przez właz muszę najpierw zamknąć wewnętrzne drzwi, a dopiero potem otworzyć zewnętrzne, w drodze powrotnej zaś postąpić odwrotnie. Wyobraźcie więc sobie moje zdumienie, gdy wreszcie znalaz­łem się na zewnątrz.

Nade mną pięły się w górę maszty, reje i żagle, kondygnacja nad kondygnacją, stłoczone tak ciasno, że wydawało się, iż nie zostawią ani trochę miejsca dla gwiazd. Olinowanie przypominało pajęczynę utkaną przez pająka wielkości statku, sam statek natomiast był większy od niejednej wyspy rządzonej przez możnowładcę uważającego się niemal za monarchę. Pokład rozciągał się przede mną jak bezkresna równina; po to, by postawić na nim stopę, musiałem przywołać na pomoc całą swą odwagę.

Ponieważ do tej pory nie opuszczałem kabiny, nie zdawałem sobie sprawy, że ważę tylko jedną ósmą tego, co na Urth. Teraz czułem się jak duch, albo raczej jak człowiek z papieru, odpowiedni mąż dla papierowych dam, których suknie malowałam jako dziewczynka ko­lorowymi kredkami. Wiatr wiejący od odległych słońc nie dorównuje siłą najsłabszemu zefirkowi, ja jednak czułem jego podmuchy i bałem się, że któryś z nich porwie mnie ze sobą. Nie tyle stąpałem po po­kładzie, co unosiłem się nad nim; teraz wiem, że było tak naprawdę, Ponieważ utrzymywane siłą naszyjnika powietrze otaczało także moje stopy, nie pozwalając podeszwom butów na zetknięcie z deskami Pokładu.

Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiegoś żeglarza, który doradziłby mi, którędy powinienem się wspinać. Sądziłem, iż będzie ich wielu, jak na pokładach statków przemierzających oceany Urth, tymczasem nie zoba­czyłem ani jednego. Po to, by nie zużywać niepotrzebnie powietrznych

skafandrów, większą cześć podróży spędzają we wnętrzu statku, wy­chodząc na zewnątrz jedynie w razie potrzeby, czyli bardzo rzadko. Zawołałem głośno, ale, rzecz jasna, nie otrzymałem odpowiedzi.

W odległości zaledwie kilku łańcuchów dostrzegłem podstawę masz­tu, lecz natychmiast zrozumiałem, iż nie zdołam się na niego wdrapać, ponieważ był grubszy od najpotężniejszego drzewa, jakie kiedykolwiek wyrosło w naszych lasach, i tak gładki, jakby wykonano go z metalu. Ruszyłem przed siebie, obawiając się dziesiątków wyimaginowanych niebezpieczeństw, nieświadom rzeczywistych zagrożeń, jakie zawisły nad moją głową.

Rozległe pokłady są zupełnie płaskie, dzięki czemu marynarze mogą dawać sobie znaki nawet na znaczną odległość; gdyby były zakrzywione i gdyby każdy punkt na ich powierzchni znajdował się w jednakowej odległości od środka statku, żeglarze mknęliby sobie z oczu, tak jak z oczu wachtowych nikną statki żeglujące po morzach, kiedy odpłyną wystarczająco daleko, by skryć się za wypukłością Urth. Ponieważ są płaskie, wydają się lekko pochylone, chyba że stoi się dokładnie pośrodku. W związku z tym wydawało mi się, że - lekki jak piórko - wspinam się po zboczu widmowego wzgórza.

Wspinaczka trwała co najmniej pół wachty. Cisza - tak nieprzenik­niona, że bardziej materialna od samego statku - leżała mi na duszy nieznośnym ciężarem. Słyszałem jedynie swoje lekkie, niepewne stąp­nięcia, czasem zaś czułem delikatne drżenie pokładu pod stopami i to wszystko. Od kiedy jako mały chłopiec zacząłem uczęszczać na lekcje do mistrza Malrubiusa, wiedziałem, że przestrzeń między słońcami wcale nie jest pusta, gdyż przemierza ją wiele setek, a może nawet tysięcy statków. Później przekonałem się. iż przebywają tam również żywe stworzenia, takie jak gigantyczna wodnica, z którą zetknąłem się dwa razy, a także skrzydlata istota, która mignęła mi między kartami księgi ojca Inire.

Teraz spłynęło na mnie zupełnie nowe objawienie; dowiedziałem się oto, iż te wszystkie statki i ogromne stworzenia stanowią zaledwie coś w rodzaju garści nasion rzuconych na pustynię, która nawet po skończonym zasiewie jest tak samo pusta jak przedtem. Z pewnością zawróciłbym wówczas i ruszył w drogę powrotną do kabiny, gdyby nie świadomość, że jak tylko tam dotrę, zraniona duma natychmiast znowu wygna mnie na pokład.

Wreszcie zbliżyłem się do misternej pajęczyny takielunku, czasem lśniącej w blasku gwiazd, czasem niknącej w cieniu rzucanym przez sąsiedni, wyższy pokład. Choć liny wydawały się takie cienkie i delikat­ne, to każda z nich była grubsza od potężnych kolumn naszej katedry.

Oprócz powietrznego stroju miałem na sobie także czarną wełnianą opończę; podwinąłem jej skraj i obwiązałem go sobie wokół pasa, do utworzonej w ten sposób sakwy włożyłem ołowiany pojemnik, następ­nie zaś z całej siły odbiłem się zdrową nogą od pokładu.

Ponieważ czułem się jak istota nie z ciała i kości, lecz z puchu i piór, wyobrażałem sobie, iż będę wznosił się powoli, dostojnie, jak owi nieroztropni żeglarze pływający między rejami. Stało się zupełnie inaczej. Dałem susa większego niż ktokolwiek tu, na Ushas. ale choć leciałem w górę, moja prędkość wcale się nie zmniejszała. Uczucie było zarazem wspaniałe i przerażające.

Wkrótce przerażenie wzięło górę nad zachwytem, ponieważ nie byłem w stanie utrzymać sensownej pozycji; nogi uciekły spode mnie, przekręciłem się na bok, potem zacząłem powoli obracać się w pustce jak miecz wyrzucony w powietrze ręką triumfującego zwycięzcy.

Lśniąca lina przemknęła obok mnie tuż poza zasięgiem moich ramion. Usłyszałem zduszony okrzyk i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że wyrwał się z mojej piersi. W górze pojawiła się druga lina; pędziłem ku niej, jakby była moim śmiertelnym wrogiem, którego postanowiłem obalić siłą uderzenia. Zdołałem chwycić ją obiema rę­kami, choć niewiele brakowało, a ramiona wyskoczyłyby mi ze stawów barkowych, ołowiany pojemnik zaś. który, gnany rozpędem, chciał lecieć dalej, stałby się przyczyną mojej śmierci, gdyż związana opończa przesunęła się z pasa na szyję i prawie mnie udusiła. Nie zwolniłem jednak uchwytu, dodatkowo oplotłem lodowato zimną linę obiema nogami, a po chwili zdołałem nawet głębiej odetchnąć.

W ogrodach Domu Absolutu żyło sporo nadrzewnych małp, a ponieważ służba (szczególnie ta zajmująca się najbrudniejszymi i najbardziej pospolitymi pracami) często zabijała je i pakowała do garnka, unikały ludzi, zachowując wobec nich ostrożny dystans. Wielokrotnie obserwowałem je z zazdrością, jak śmigają po konarach albo bez wysiłku przeskakują z gałęzi na gałąź, nie zwracając uwagi na wołanie głodnej Urth, czyhającej na ich najmniejszy błąd. Teraz sam musiałem przeistoczyć się w takie zwierzę. Ledwo wyczuwalne

ciążenie podpowiadało mi, że dół jest tam, gdzie pokład, lecz mój sparaliżowany przerażeniem umysł nie potrafił wyciągnąć z tego faktu żadnych wniosków. Zawiodły nawet wspomnienia: może i kiedyś już skądś spadłem, ale teraz nic z tego nie wynikało.

Na szczęście linę można było potraktować także jako coś w rodzaju ścieżki; w górę szło się równie łatwo jak w dół, a ponieważ plecionka z niezliczonych włókien dawała doskonale uparcie dla stóp, dostar­czając jednocześnie mnóstwa uchwytów dla rąk, podążylem w górę niczym jakieś zwierzę o niezgrabnych, długich kończynach, na przykład wystraszony zając przeprawiający się po zwalonym pniu na drugi brzeg strumienia.

Niebawem dotarłem do rei podtrzymującej niższy żagiel gnie-zdny; zatrzymałem się tam na chwilę, po czym przeskoczyłem na inną, cieńszą linę, z tej zaś na kolejną. Przy następnej rei stwie­rdziłem, że już się nie wspinam; szept podpowiadający mi, gdzie jest dół, ucichł, szarobrązowy kadłub statku zaś stał się po prostu jakimś gigantycznym obiektem majaczącym na granicy mojego pola widzenia.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin