King Stephen - Pokochała Toma Gordona.pdf

(1029 KB) Pobierz
King Stephen-Pokochala Toma Gordona
Stephen King
Pokochała Toma Gordona
(Przełożył Krzysztof Sokołowski)
Książkę tę poświęcam mojemu synowi Owenowi
który w końcu nauczył mnie o baseballu
o wiele więcej, niż ja nauczyłem jego.
Czerwiec 1998
Rozgrzewka
Świat to potwór zębaty, gotów gryźć, gdy tylko zechce. Trisha McFarland odkryła tę
fundamentalną prawdę w wieku dziewięciu lat, o dziesiątej rano tego dnia na początku czer-
wca siedziała na tylnym siedzeniu dodge'a caravana matki, w niebieskiej bluzie treningowej
Czerwonych Skarpet (z numerem 36 - numerem Toma Gordona na plecach), bawiąc się swą
lalką Moną, o dziesiątej trzydzieści zabłądziła w lesie, o jedenastej rozpaczliwie próbowała
opanować atak paniki, broniąc się przed myślą: “To poważna sprawa, to bardzo poważna
sprawa”. Rozpaczliwie broniła się także przed myślą, że kiedy ludzi giną w lesie, bywa
z nimi niedobrze. Bardzo niedobrze. Bywa, że umierają.
“A wszystko dlatego, że chciało mi się siusiu” - pomyślała, ale prawdę mówiąc, nie
chciało jej się siusiu aż tak, poza tym mogła przecież poprosić mamę i Petera, by zaczekali na
nią tę małą chwilkę, potrzebną do ukucnięcia za drzewem. Tyle że oni znów się kłócili, ale
nowina, no nie, i dlatego została odrobinę z tyłu, nie mówiąc im o tym ani słowa. Dlatego
zeszła ze szlaku, za kępę wysokich krzaków, i o tym też nic im nie powiedziała. Uznała, że
należy jej się mała przerwa, takie to proste. Miała dość słuchania, jak się kłócą, miała dość
udawania wesołej i pogodnej, ukrywania, że marzy tylko o tym, by wrzasnąć na matkę: “Od-
puść mu! Jeśli aż tak chce wrócić do Malden i mieszkać z tatą, to mu na to pozwól, wielkie
mi co. Gdybym miała prawo jazdy, sama bym go odwiozła i wreszcie mielibyśmy chwilę
ciszy i spokoju!” i co by się wówczas stało? Co by powiedziała matka? Jaką by miała minę?
i Pete. Pete jest starszy - ma prawie czternaście lat - i całkiem niegłupi, więc czemu się
upiera? Dlaczego sobie nie odpuści? Pragnęła powiedzieć mu jedno: “Daj spokój”, a właści-
wie pragnęła to powiedzieć im obojgu.
Do rozwodu doszło przed rokiem. Sąd przyznał matce prawo do opieki nad dziećmi.
Peter gorzko i długo protestował przeciw przeprowadzce z przedmieścia Bostonu do
południowego Maine; właściwie nie przerwał protestów aż do dziś. Po części rzeczywiście
wolał mieszkać z ojcem i nie miał zamiaru zrezygnować z tego argumentu, kierowany
bezbłędnym instynktem, który mu podpowiadał, że w ten sposób jest w stanie ugodzić matkę
najgłębiej i najboleśniej, Trisha wiedziała jednak, że nie jest to motyw jedyny ani nawet
najważniejszy. Peter chciał wrócić do Bostonu przede wszystkim dlatego, że nienawidził
Szkoły Przygotowawczej Sanford, w Malden szło mu jak po maśle. Rządził klubem kom-
450740362.002.png
puterowym niczym udzielny książę, miał przyjaciół -dupków, bo dupków, ale była tych chło-
paków spora grupa i szkolne łobuzy nie ośmielały się ich zaczepiać, w Szkole Przygotow-
awczej Sanford nie było nawet klubu komputerowego, Pete zdobył sobie zaledwie jednego
przyjaciela, Eddiego Rayburna, a w styczniu Eddie wyjechał, bo jego rodzice również się
rozwiedli. Pete został więc sam -oferma szkolna, nad którą każdy mógł się znęcać do woli,,
a co najgorsze, wszyscy się z niego śmiali. Zyskał sobie nawet przydomek, którego szczerze
nienawidził: Compu-World.
W te weekendy, których dzieci nie spędzały z ojcem w Malden, matka zabierała je na
wycieczki, z ponurym uporem, na który nie było lekarstwa. Trisha całym sercem marzyła
o weekendzie bez wycieczki, bo podczas wycieczek było najgorzej, ale nie spodziewała się,
by taki cud nastąpił w przewidywalnej przyszłości. Quilla Andersen (matka wróciła do pa-
nieńskiego nazwiska i załóżcie się, o co chcecie, ludzie, że Peter tego też nienawidził) była
kobietą, która doskonale wiedziała, czego chce... i dokładnie to dostawała. Podczas jednego
z weekendów spędzanych z ojcem Trisha usłyszała, jak jej tata mówi do swego ojca: “Gdyby
to Quilla dowodziła pod Little Big Horn, Indianie dostaliby lanie”. Nie podobało jej się,
kiedy tata mówił tak o mamie, wydawało się to równie dziecinne, co nielojalne, musiała jed-
nak przyznać, że w tej szczególnej myśli tkwiło więcej niż ziarno prawdy.
W ciągu ostatnich sześciu tygodni, podczas których jej stosunki z Peterem pogarszały
się stale i systematycznie, matka zabrała ich do muzeum samochodów w Wiscasset, do
wioski Shakerów w Gray, do New England Plant-A-Torium w North Wyndham, do Six-Gun
City w Randolph, w New Hampshire, na spływ kajakowy rzeką Saco oraz na narty do Sugar-
loaf, gdzie Trisha zwichnęła nogę w kostce, co doprowadziło do dzikiej awantury między
rodzicami. Wierzcie mi albo nie, rozwód to doskonała zabawa.
Czasami, kiedy któraś z wycieczek naprawdę mu się podobała, Peter zamykał gębę na
kłódkę. Stwierdził, że Six-Gun City to “dla dzieci”, ale mama pozwoliła mu spędzić
większość czasu w sali gier komputerowych, więc wrócił do domu wprawdzie niekoniecznie
szczęśliwy, lecz przynajmniej milczący. Jeśli jednak coś mu się nie podobało (a najbardziej
ze wszystkiego nie podobało mu się Plant-A-To-rium, tego dnia, wracając do Sanford, wkur-
zał się wręcz koncertowo), nie uważał bynajmniej za stosowne zachowania swej opinii dla
siebie. Zasada “żyj i daj żyć innym” nie mieściła się w jego światopoglądzie, w matki zresztą
też nie, a przynajmniej Trisha nigdy nie dostrzegła u niej usiłowań, by wprowadzić ją w ży-
cie. Za to ona sama uznawała ową zasadę za najprzydatniejszą w świecie, ale oczywiście
wystarczyło jedno spojrzenie, by stwierdzić: “skóra zdjęta z taty”, co nie zawsze się jej po-
dobało, przeważnie jednak tak.
Trishy nie obchodziło, dokąd wyjeżdżają w soboty. Byłaby wręcz szczęśliwa, gdyby
odwiedzali wyłącznie wesołe miasteczka i pola do gry w minigolfa, wówczas bowiem kłótnie
nie bywały aż tak straszliwe. Mama uważała jednak, że wycieczki powinny być także
“kształcące”, stąd Plant-A-To-rium i wioska Shakerów. Nie da się ukryć, że Pete miał swoje
problemy, wśród nich zaś ten, że nienawidził, by kształcono go przymusowo w soboty, które
z największą radością spędzałby w pokoju, grając na Macu w “Sanitarium” lub “Rivena”.
Raz i drugi zdarzyło mu się wygłosić opinię o wycieczce wystarczająco dobitnie (brzmiało to
mniej więcej tak: “o kant dupy potłuc”), by matka uznała za stosowne odesłać go do samo-
chodu z poleceniem “opanowania się”, póki ona nie wróci z Trishą.
Trisha miała wielką ochotę wytłumaczyć matce, że Pete jest za stary, by traktować go
jak przedszkolaka i stawiać do kąta, że pewnego dnia mogą wrócić do pustego samochodu,
aby stwierdzić, że postanowił autostopem powrócić do Massachusetts, ale - rzecz jasna -
450740362.003.png
milczała. Same sobotnie wycieczki były oczywiście bez sensu, mama jednak nigdy nie przy-
jęłaby tego do wiadomości. Pod koniec niektórych Quilla Anderson wyglądała co najmniej
o pięć lat starzej niż na początku, w kącikach jej ust pojawiały się nagle głębokie bruzdy,
masowała skronie, jakby cierpiała na dokuczliwy ból głowy... ale nie rezygnowała i nie miała
zamiaru zrezygnować. Gdyby była pod Little Big Horn, Indianie wygraliby - być może - lecz
drogo zapłaciliby za to zwycięstwo.
W tym tygodniu wybrali się do miasteczka w zachodniej części stanu. Biegł przez nie
prowadzący do New Hampshire Szlak Appalachów. Poprzedniego wieczora, siedząc przy
kuchennym stole, mama pokazała im fotografie z broszury. Na większości z nich widać było
wesołych wędrowców na ścieżce lub w “miejscach widokowych”. Osłaniali oczy i spoglądali
w głąb pięknych leśnych dolin albo na wygładzone przez czas, lecz nadal imponujące szczyty
centralnego pasma Gór Białych. Pete siedział przy stole i wyglądał na kosmicznie wręcz
znudzonego. Na broszurę zaledwie zerknął z łaski. Mama postanowiła nie dostrzegać tego
ostentacyjnego braku zainteresowania. Trisha, której ostatnio coraz mocniej wchodziło to
w krew, grała zachwyconą rozkoszniaczkę, w ogóle miała wrażenie, że upodabnia się stopn-
iowo do uczestników teleturniejów, robiących zawsze takie wrażenie, jakby mieli zsikać się
w majtki z radości na samą myśl o wygraniu kompletu garnków do gotowania bez wody, a g-
dyby ktoś spytał, jak się czuje, powiedziałaby, że niczym klej łączący dwie części stłuc-
zonego wazonika. Słaby klej.
Quilla zamknęła broszurkę i odwróciła ją. Na tylnej stronie okładki znajdowała się
mapa. Matka stuknęła palcem w niebieską, krętą linię.
- To droga numer 68 - oznajmiła. - Samochód zostawimy na parkingu, o tu. - Poklepała
niebieski kwadracik. Teraz przyszła kolej na krętą czerwoną linię. - To Szlak Appalachów
między drogami 68 i 302 w New Conway, w New Hampshire. Ma niecałe dziesięć kilome-
trów, oznaczony jest jako średnio trudny. Aha, środkowa część ma oznaczenie “trudny”, ale
nie będziemy potrzebowali sprzętu wspinaczkowego i tak dalej.
Postukała w inny niebieski kwadracik. Pete siedział z głową opartą na dłoni, demon-
stracyjnie wpatrzony w ścianę. Dłoń uniosła mu w górę kącik ust, przez co wyglądały jak
skrzywione w pogardliwym grymasie, w tym roku dostał pryszczy i miał ich na czole cały
świeży rząd. Trisha bardzo go kochała, ale czasami - na przykład tego wieczoru, kiedy mama
przedstawiła im plan wycieczki - nienawidziła go równie mocno. Bardzo chciała mu pow-
iedzieć, że jest tchórzem, w końcu wszystko się do tego sprowadzało, jeśli, jak zwykł mawiać
tata, “przyszło co do czego”. Peter marzył o tym, by powrócić do Malden z małym
młodzieńczym ogonkiem między nogami, był bowiem tchórzem. Mama nic go nie ob-
chodziła, siostra nic go nie obchodziła, nie obchodziło go nawet to, że mieszkanie z ojcem
wcale nie musiało na dłuższą metę okazać się dla niego dobre. Obchodziło go tylko to, że
jada drugie śniadanie, siedząc samotnie na ławce szkolnego boiska. Obchodziło go tylko to,
że kiedy wchodzi do klasy po pierwszym dzwonku, ktoś zawsze pozdrawia go słowami:
“Hej, jak ci leci, CompuWorld? Co porabiasz, pedałku?”
- To parking, na który wyjdziemy - powiedziała mama, albo nie zauważając, że Pete nie
interesuje się mapą, albo udając, że nie zauważa. - Autobus podjeżdża tu około trzeciej.
Zabierze nas z powrotem do samochodu, w dwie godziny później jesteśmy w domu. Jeśli nie
będziecie zbyt zmęczeni, wybierzemy się razem do kina. Jak wam się to podoba?
Wczoraj wieczorem Pete zachował wyniosłe milczenie, za to dzisiejszego ranka usta
mu się nie zamykały. Zaczął, kiedy wsiedli do samochodu w Sanford. Nie chce jechać na
wycieczkę, wycieczka jest dowodem ostatecznej głupoty, w telewizji mówili, że po południu
450740362.004.png
ma lać, dlaczego muszą spędzić sobotę, włócząc się po lesie, i to o tej porze roku, kiedy
wszędzie bywa najwięcej robali, co się stanie, jeśli Trisha wpadnie w trujący bluszcz (jakby
go to w ogóle obchodziło), i tak dalej, i tak dalej. Nic, tylko gadał i gadał. Miał nawet czel-
ność powiedzieć, że powinien siedzieć w domu, ucząc się do egzaminów, choć, zdaniem sios-
try, w całym dotychczasowym życiu nigdy nie uczył się w sobotę. Mama najpierw milczała
bohatersko, ale w końcu przecież zalazł jej za skórę. Udawało mu się to bezbłędnie, jeśli
tylko miał dość czasu. Kiedy parkowali na ubitej ziemi przy drodze numer 68, ściskała już
kierownicę tak mocno, że aż zbielały jej kostki palców, i mówiła wysokim, urywanym
głosem, który Trisha znała aż za dobrze. Przechodziła właśnie z alarmu żółtego w stan
alarmu czerwonego, w każdym razie wyglądało na to, że dziesięciokilometrowy spacer po
lasach zachodniego Maine może się okazać wyjątkowo długi.
Trisha próbowała najpierw odwrócić uwagę obojga, wygłaszając pełne zachwytu
komentarze na widok zrujnowanych stodół, pasących się koni i malowniczych przydrożnych
cmentarzy, została jednak tak kompletnie zlekceważona, że po prostu musiała zamilknąć.
Siedziała na tylnym siedzeniu z Moną (którą ojciec nazywał Moanie Balogna) na kolanach,
przytulona do plecaka, słuchając kłótni i zastanawiając się, czy będzie płakać, czy po prostu
zwariuje. Czy kłótnia rodzinna może doprowadzić kogoś do szaleństwa? Może matka maso-
wała czasami skronie czubkami palców nie dlatego, że bolała ją głowa, lecz po to, by pow-
strzymać zmęczony mózg przed samozapłonem, gwałtowną dekompresją lub czymś w tym
rodzaju.
Trisha uciekła od rzeczywistości w swe ukochane marzenie. Zdjęła czapeczkę Czerwo-
nych Skarpet i wczuwając się w rolę, skupiła się na podpisie na daszku, zamaszystym pod-
pisie, wykonanym miękkim flamastrem. Był to podpis Toma Gordona. Peter lubił Mo
Yaughna, mama miała słabość do Nomara Garciaparry, lecz faworytem Trishy i jej taty był
zdecydowanie Tom Gordon. Zawodnik ten z zasady zamykał grę -wchodził na boisko
w ostatniej, dziewiątej rozgrywce, gdy Czerwone Skarpety wygrywały, ale nie decydująco.
Tata podziwiał Gordona, ponieważ zawsze wyglądał na absolutnie spokojnego - “w żyłach
tego skubańca płynie woda z lodem”, mawiał - więc Trisha też go za to podziwiała, dodając
czasami, że tylko Gordonowi wystarczy śmiałości, by narzucić podkręcaną piłkę przy trzy
i zero (tę opinię tata przeczytał jej kiedyś ze sprawozdania w “Boston Globe”), o innych
sprawach Trisha rozmawiała wyłącznie z Moanie Balogna i, lecz tylko raz, z przyjaciółką,
Pepsi Robichaud. Pepsi wspomniała od niechcenia, że Tom Gordon jest “całkiem przysto-
jny”. Monie Trisha mogła się zwierzać bez oporów, i jedynie Mona wiedziała, że Gordon jest
najprzystojniejszym żyjącym mężczyzną i że gdyby tylko dotknął ręki Trishy, ona
z pewnością by zemdlała, a gdyby ją pocałował, choćby w policzek, to by pewnie nawet
umarła.
Teraz, gdy jej matka brat kłócili się zażarcie na wszystkie możliwe tematy: o wy-
cieczkę, o szkołę w Sanford, o całe ich zachwiane życie, Trisha wpatrywała się w czapkę,
którą tata jakimś cudem zdobył dla niej w marcu, tuż przed początkiem sezonu basebal-
lowego, i w wyobraźni malowała taką oto scenkę:
“Jestem w parku w Sanford, dzień jak co dzień, idę do domu Pepsi przez teren zabaw
dla dzieci. Przy wózku z hot dogami stoi mężczyzna. Jest w dżinsach i białym podkoszulku,
na szyi ma złoty łańcuszek; stoi tyłem do mnie, ale widzę, jak łańcuszek błyszczy w pro-
mieniach słońca, mężczyzna odwraca się i, Boże, nie wierzę własnym oczom, to naprawdę
on, Tom Gordon. Nie wiem, co robi w Sanford, ale to on, tak, to on, i te jego oczy, zupełnie
takie jak wtedy, kiedy wpatruje się w bazowego, czekając na jego sygnał, te oczy, uśmiecha
450740362.005.png
się, mówi, że się zgubił, i pyta, czy nie wiem przypadkiem, jak dojechać do miasteczka North
Berwick, a ja Boże, mój Boże, trzęsę się cała, wiem, że nie zdołam nic wykrztusić, otworzę
usta, lecz nie potrafię wypowiedzieć ani słowa, wydam z siebie tylko zduszony pisk, który
tata nazywa czasami pierdnięciem myszy, ale próbuję i okazuje się, że mogę mówić, że mój
głos brzmi prawie normalnie, więc mówię...”
Ja mówię, on mówi, potem ja mówię i on mówi; miło jest myśleć o tym, jak mogłaby
wyglądać taka rozmowa. Kłótnia z przedniego siedzenia oddala się i cichnie (Trisha nauczyła
się już, że milczenie bywa największym błogosławieństwem, jakie jest w stanie ofiarować
nam świat). Dziewczynka niczym zahipnotyzowana wpatruje się w podpis na daszku czapki
i kiedy dodge skręca na parking, ona jest bardzo, bardzo daleko stąd (“Trisha wędruje po
swoim własnym świecie” - jak mawia tata). Nie wie jeszcze, że zwykły, normalny świat to
zębaty potwór, lecz już wkrótce się o tym dowie. Teraz jest w Sanford, nie na TR-90. Jest
w parku, a nie u wylotu Szlaku Appalachów. Jest z Tomem Gordonem, numer 36, wyjaśnia
mu, jak dojechać do North Berwick, a Tom z wdzięczności proponuje jej hot doga - i czy
może być większe szczęście na ziemi?
Pierwsza rozgrywka
Mama i Peter dali sobie spokój, gdy doszło do wyjmowania z samochodu plecaków
i wiklinowego koszyka, do którego Quilla zbierała rośliny. Peter pomógł nawet siostrze
założyć plecak wygodnie. Skrócił jeden z pasków. Trisha pozwoliła sobie zatem na chwilę
bezsensownej nadziei. Może od tej chwili wszystko będzie w porządku?
- Dzieciaki, macie płaszcze od deszczu? - spytała mama, unosząc wzrok w niebo, na
razie czyste, choć na zachodzie gromadziły się chmury.
Trisha pomyślała, że najprawdopodobniej będzie padać, choć zapewne zbyt późno, by
Peter mógł skarżyć się z satysfakcją, że przemókł do suchej nitki.
- Mam, mamusiu - zaświergotała radośnie w najlepszym stylu teleturniejów.
Peter tylko burknął coś, co mogło oznaczać “tak”.
- Drugie śniadanie?
Trisha przyznała z entuzjazmem, że owszem, ma drugie śniadanie, Peter znów tylko
coś mruknął.
- No to doskonale, bo nie mam zamiaru dzielić się moim. - Quilla zamknęła samochód
i poprowadziła ich po ubitej ziemi parkingu w kierunku tablicy, z napisem: “Szlak zachodni”.
Kierunek wskazywała strzałka pod spodem. Na parkingu stało kilkanaście samochodów. Ich
numery wskazywały, że wszystkie, z wyjątkiem ich dodge'a, pochodzą spoza stanu.
- Środek przeciw komarom?
- Mam, mamo - zaświergotała Trisha, nie do końca pewna, czy go zabrała. Wolała nie
zatrzymywać się jednak i nie odwracać, by mama mogła sprawdzić zawartość plecaka, bo to
z pewnością obudziłoby milczącego na razie Petera Jeśli będą iść dalej, może zobaczy coś, co
go zainteresuje.
Na przykład szopa. Albo jelenia? “Dinozaur byłby niezły” -pomyślała Trisha
i zachichotała.
- Co cię tak bawi?
- Tylko moje myśli - odpowiedziała. Dostrzegła zmarszczkę na czole matki, “tylko
moje myśli” było jednym z patentowanych określeń Larry'ego McFarlanda. “Marszcz się,
marszcz” - pomyślała. “Marszcz się, ile tylko chcesz. Zostałam z tobą i nie skarżę się, jak ten
450740362.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin