Szkatułka - Card Orson Scott.pdf

(1663 KB) Pobierz
Card Orson Scott-Szkatulka
ORSON SCOTT CARD - S ZKATUŁKA
ORSON SCOTT CARD
S ZKATUŁKA
(P RZEŁOŻYŁ R AFAŁ W ILKOŃSKI )
Czas jest jak koń, co w sercu nam bieży,
Bez jeźdźca pędzi drogą na nocy rubieży.
Wallace Stevens
Dla Russa i Tammy Howard Hughes (1905-197G) - Popularny amerykański przemysłowiec, lotnik i producent
filmowy. Znany z tego, że w ostatnich latach przed śmiercią stał się zupełnym odludkiem, wiodąc niemal pustelniczy
żywot.
Card
drogich przyjaciół i ukochanych krewnych,
za wierność jaka prowadzi was
po wyboistych i gładkich drogach życia.
PODZIĘKOWANIA
Po raz pierwszy od wielu lat napisałem całą powieść w domu. Tak więc każda strona jest świadectwem ogromnej
cierpliwości mojej rodziny. Kristine i Emily czytały każdy rozdział ledwie tylko pierwsza, próbna wersja wypływała z
drukarki, a Geoff także nie pozwalał zostawić się w tyle; faksy mruczały, kiedy Kathy Kidd w dalekim Sterling, w stanie
Wirginia, każdego ranka odbierała i czytała owoc pracy poprzedniego wieczoru. Dziękuję całej waszej czwórce za wasze
reakcje, które pomogły mi ocenić to, co napisałem i dowiedzieć się jak należy to poprawić.
Później kiedy pierwszy szkic powieści został ukończony, wielkiej pomocy udzielili mi inni, bardziej zaawansowani
czytelnicy, przede wszystkim mój przyjaciel David Fox oraz mój wspaniały redaktor z wydawnictwa Harper, Eamon
Dolan; również im chciałbym przekazać serdeczne wyrazy wdzięczności. Wszelkie wciąż istniejące niedociągnięcia tej
powieści są najprawdopodobniej wynikiem uporu z jakim niejednokrotnie pozostaję głuchy na dobre rady.
Chciałbym także podziękować Kathleen Bellamy oraz Scottowi Allenowi za wspaniałą pracę w każdych
okolicznościach. Dziękuję także Clarkowi i Kathy Kiddom za pokazanie mi DC oraz północnej Virginii.
Na koniec chciałbym wyrazić wdzięczność Charliemu, Benowi i Zinie za to, że zawsze przypominają mi radosne
perypetie dzieciństwa.
Organy
Quentin Fears nigdy nie wyjawił rodzicom tego, co powiedziała mu jego siostra Lizzy zanim odłączyli ją od
aparatów i pozwolili umrzeć.
Po wypadku, przez trzy dni Lizzy leżała w stanie śpiączki, a ciało dziewczynki ledwie było widoczne w kłębowisku
przewodów, rurek, pomp, sond, przyrządów pomiarowych, kroplówek podających lekarstwa i substancje odżywcze, dzięki
którym lekarze mogli utrzymać jej organy w dobrym stanie i pełnej gotowości do transplantacji, podczas gdy Mama i Tato
zmagali się z pytaniem, czy ich córka naprawdę już nie żyje.
Nie można powiedzieć, że nie mieli wątpliwości. Pokazano im proste, równe, niczym nie zakłócone linie,
obrazujące fale wysyłane przez mózg córki. Gdyby, zapewnili ich z szacunkiem lekarze, istniała jakakolwiek nadzieja, że w
zabandażowanej głowie tli się choć iskierka życia, uczepiliby się tej nadziei ze wszystkich sił i zrobili wszystko co w ich
mocy, aby dziewczyna odzyskała przytomność. Lecz nadzieja pozostała już tylko tym ludziom, których życie uratować
mogły organy Lizzy i to tylko wtedy, jeśli zostaną pobrane zanim ich stan ulegnie pogorszeniu. Mama i Tato zalali się
łzami, pokiwali smutno głowami i uwierzyli.
Ale jedenastoletni Quentin nie wierzył lekarzom. Wiedział, że Lizzy żyje. Widział ogromny siniak wystający spod
bandaży, ciemną plamą otaczający jej oczy, widział jak powiększa się przez trzy dni, podczas gdy jego siostra wciąż nie
wychodziła ze śpiączki i wiedział, że jest żywa. U zmarłych siniaki nie zmieniają się w taki sposób. Dłonie Lizzy były
ciepłe i można było nimi bez trudu poruszać. Zmarli mają ręce zimne i sztywne. A któż mógł z całą pewnością stwierdzić,
że nie istnieją bardziej utajone oznaki życia niż elektryczne impulsy wysyłane przez mózg?
- Quen dobrze rozumie co to jest śmierć mózgowa - powiedział Tato jednemu z lekarzy, późnym popołudniem
pierwszego dnia śpiączki. Mówił cicho, myśląc być może, że Quentin zasnął. - Nie musicie tłumaczyć mu wszystkiego, tak
jakby nic nie wiedział.
Doktor wyszeptał coś jeszcze ciszej. Być może na początku były to przeprosiny, ale już pod koniec coraz bardziej
przypominało to prośbę, wątpliwość, żądanie.
Cokolwiek oznaczały słowa lekarza, Tato odpowiedział:
- Syn i córka byli bardzo do siebie przywiązani.
- Jesteśmy do siebie przywiązani - poprawił szeptem Quentin.
Małe słówko. Przejęzyczenie. Ale oznaczało, że Tato już się poddał. W jego myślach Lizzy była już martwa.
Mężczyźni wyszli na korytarz, aby kontynuować rozmowę. Takie sytuacje zdarzały się coraz częściej przez następne
kilka godzin i dni. Quentin wiedział, że dorośli na zewnątrz spiskują, jak się go pozbyć. Wiedział, że za każdym razem, gdy
któraś z osób zwracała się do niego, robiła to właśnie w takim celu. Byli u niego Dziadek i Babcia Fears, a potem Nanny
Say, mama Mamy, ale wszystkie rozmowy kończyły się tak samo.
- Chodź do domu, kochanie, pozwólmy Lizzy odpocząć.
- Chcecie powiedzieć, pozwólmy by ją zamordowano.
Wtedy wszyscy z płaczem wybiegali z pokoju, a Tato i Mama wchodzili do środka i wybuchała kolejna kłótnia,
podczas której Quentin spoglądał im prosto w oczy i mówił - nie krzyczał, gdyż parę lat wcześniej dowiedział się właśnie
1 / 102
425602175.002.png
ORSON SCOTT CARD - S ZKATUŁKA
od Lizzy, że jeśli będzie krzyczał, dorośli natychmiast zaczną go traktować jak dziecko i nigdy nie wzbudzi w nich
szacunku - więc spoglądał im prosto w oczy i mówił dokładnie to, co należało powiedzieć by ich powstrzymać, zmusić do
wyjścia z pokoju i pozostawienia Lizzy żywej na łóżku, przy którym wciąż pełnił straż.
- Jeśli naszpikujecie mnie jakimiś lekami, jeśli wywleczecie mnie stąd, jeśli zamordujecie ją gdy zasnę, będę was
nienawidził do końca życia. I nigdy, nigdy, nigdy...
- Rozumiemy co masz na myśli - przerwał mu Tato głosem zimnym jak lód.
- ...nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy...
- Proszę cię, przestań, Quen - błagała Mama.
- ...nigdy wam tego nie wybaczę.
Po ostatniej takiej scenie, na trzeci dzień po przyjeździe do szpitala, Mama ze łzami w oczach wypadła na korytarz,
gdzie jej własna mama również płakała po tym, co sama usłyszała od Quentina. Tato został z nim sam w pokoju Lizzy.
- Tobie już wcale nie chodzi o Lizzy - powiedział Tato. - Chcesz po prostu postawić na swoim. Ale w tym wypadku
nie uda ci się postawić na swoim, Quentinie Fears, ponieważ nie ma nikogo na całym bożym świecie, kto mógłby udzielić
ci takiej mocy. Twoja siostra umarła. Ty żyjesz. Twoja mama i ja żyjemy. Chcielibyśmy wyprawić pogrzeb naszej małej
córeczce. Chcielibyśmy zachować ją w pamięci taką, jaką była, a nie taką, jaką widzimy ją teraz. A w czasie gdy będziemy
ją opłakiwać, chcielibyśmy mieć przy sobie naszego syna. Lizzy wiele dla ciebie znaczyła. Być może wydaje ci się, że była
dla ciebie wszystkim i jeśli pozwolisz jej odejść, nie zostanie ci absolutnie nic. Ale tak naprawdę, to coś ci jednak zostanie.
Twoje życie. A Lizzy na pewno nie chciałaby, żebyś...
- Nie mów mi czego Lizzy by chciała, a czego nie - przerwał mu Quentin. - Jednego jestem pewien: na pewno
chciałaby żyć.
- Czy myślisz, że twoja mama i ja byśmy tego nie chcieli? - Ledwie słyszalne słowa Taty uwięzły mu w gardle i łzy
zakręciły się w oczach.
- Wszyscy, prócz mnie, chcą żeby umarła.
Quentin dostrzegł, że Tato ledwie zdołał się powstrzymać, żeby go nie uderzyć i nie wyładować na nim swojej
złości. Zamiast tego wyszedł z pokoju trzasnąwszy drzwiami. Quentin znów został sam obok Lizzy.
Rozpłakał się z twarzą wtuloną w dłoń siostry, czując jej ciepło pomimo wbitej tuż obok igły, przez którą do żył
kapał jakiś płyn, pomimo plastra przytrzymującego igłę, pomimo metalicznego chłodu krawędzi łóżka, o którą opierał
czoło.
- O Boże - szeptał do siebie. - O Boże.
Nigdy tak nie mówił, albo przynajmniej nie w ten sposób, w jaki robiły to inne dzieciaki. “O Boże", kiedy zawodnik
przeciwnej drużyny zalicza wszystkie cztery bazy po jednym uderzeniu. “O Boże", kiedy ktoś palnie coś naprawdę
głupiego. “O Jezu", kiedy ktoś uderzy się w głowę. Quentin był wychowywany inaczej. Jego rodzice nigdy nie przeklinali,
nawet w najłagodniejszy sposób, nigdy też nie używali słów “Bóg" ani “Jezus", jeśli rozmowa nie dotyczyła religii. Tak
więc, kiedy z ust Quentina wydobyły się owe słowa, nie był to zwykły okrzyk, jaki często zdarzał się jego przyjaciołom. To
musiała być modlitwa. Ale o co się modlił? Czy mówił: Boże, pozwól jej żyć? Czy wierzył w taką możliwość? To byłoby
jak opowieść ze szkółki niedzielnej: Jezus mówiący do Jaira: “Dziewczynka nie umarła, ona tylko śpi"? Nawet w tamtej
opowieści, owe słowa zostały brutalnie wyśmiane.
Quentin nie był Jezusem i wiedział, że nie modli się o to, by jego siostra zmartwychwstała. Być może chciałby, ale
byłaby to głupia modlitwa, ponieważ to, o co prosił, nie mogłoby zostać spełnione. O co więc się modlił? O zrozumienie?
Co chciał zrozumieć? Quentin wszystko rozumiał: Mama i Tato poddali się, lekarze poddali się, wszyscy prócz niego
poddali się. Ponieważ wszyscy “rozumieli". Quentin wcale nie chciał rozumieć.
Quentin chciał umrzeć. Nie umrzeć “także", ponieważ nie dopuszczał do siebie myśli o tym, że Lizzy umiera, a już
tym bardziej myśli o tym, że już nie żyje. Chodziło mu o pewnego rodzaju wymianę. Boże, pozwól żebym to ja umarł
zamiast niej. Ułóż mnie na tym łóżku, a jej pozwól wrócić do domu z Mamą i Tatą. Niech to mój beznadziejny stan skłoni
ich do poddania się. Niech mnie odłączą od aparatów. Mnie, nie Lizzy.
I wtedy ujrzał ją jak we śnie. Przypomniał sobie żywą. Nie taką, jak wyglądała jeszcze parę dni temu: piętnastolatkę,
którą w sobotni poranek jej przyjaciółka Kate zabrała na przejażdżkę samochodem, mimo że żadna z nich nie miała jeszcze
prawa jazdy, a potem Kate zjechała samochodem na bok i uderzyła w drzewo, a jedna z gałęzi dostała się do środka przez
otwarte okno po stronie pasażera, niczym palec boży, dwadzieścia cali kory i liści przeszło na wylot przez głowę Lizzy,
podczas gdy Kate siedziała obok cała i zdrowa jeśli nie liczyć krwi i mózgu Lizzy skapujących z listków na jej ramię. W
swoim śnie Quentin nie ujrzał Lizzy ubierającej się w sukienki, umawiającej się z chłopakami na randki i trzymającej
komplet do makijażu po swojej stronie umywalki. Quentin zobaczył dawną Lizzy, swojego najlepszego kumpla, Lizzy,
której ciało było równie płaskie jak ciało chłopaka, Lizzy, która była jednocześnie jego bratem i siostrą, jego nauczycielką i
powierniczką. Lizzy, która zawsze wszystko rozumiała, która zawsze w porę zdołała go ostrzec przed popełnieniem
najbardziej idiotycznych błędów, dzięki której wszystko wydawało się bezpieczne, jeśli tylko było się wystarczająco
bystrym i ostrożnym. Lizzy na deskorolce, uczącą go wchodzić na niej po schodach na ganek i mówiącą: “tylko uważaj, bo
jak Mama cię zobaczy to dostanie histerii; ona myśli, że każda fajna zabawa może nas zabić".
To niestety okazało się prawdą, Lizzy. Nie wiedziałaś wszystkiego. Nie pozjadałaś wszystkich cholernych rozumów,
prawda? Nie wiedziałaś, że trzeba uważać, aby jakaś gałązka nie dostała się do wnętrza samochodu przez otwarte okno i
nie przewierciła ci głowy. Ty idiotko! Ty głupia idiotko...
- Daj sobie siana - powiedziała Lizzy.
Nie otworzył oczu. Nie chciał wiedzieć, czy słowa te wypowiadały usta jego prawdziwej siostry, zakryte ciężkim
bandażem, czy też mówiła to Lizzy z jego snu.
- Wcale nie wyszłam na idiotkę. Po prostu, takie rzeczy czasem się zdarzają. Czasem zdarza się, że jest jakiś
samochód i jakaś gałąź, które muszą natknąć się na siebie, i jeśli gdzieś w miejscu ich zetknięcia znajdzie się głowa, to po
prostu przykra sprawa.
- Kate nie powinna była siadać za kierownicą nie mając prawa jazdy.
- No proszę, nie przyszło ci do głowy, mój geniuszu, że zdążyłam już dojść do podobnych wniosków? Jak myślisz,
cóż innego mogę robić leżąc na tym łóżku, prócz przypominania sobie w kółko wszystkich chwil, w których mogłam
odmówić Kate? Więc posłuchaj mnie dobrze, żebyś nie ważył się jej winić, ponieważ wystarczyło żebym powiedziała “nie"
i nigdy nie wsiadłybyśmy do tego samochodu. Pojechałyśmy na przejażdżkę, dlatego że ja miałam na to równie wielką
2 / 102
425602175.003.png
ORSON SCOTT CARD - S ZKATUŁKA
ochotę jak ona i możesz być pewny, że Kate czuje się teraz wystarczająco okropnie, więc nie radzę ci kiedykolwiek robić
jej wyrzutów. Czy Cretin Quenkacz wszystko zrozumiał?
Quentin nie miał wcale ochoty na wysłuchiwanie połajanek. Rozpętał straszliwą wojnę, aby uratować życie swojej
siostry i ostatnią osobą, o którą się martwił, była Kate.
- I tak nie mam zamiaru nigdy więcej się z nią widywać.
- Jeśli tego nie zrobisz, pomyśli sobie, że ją obwiniasz!
- Nic mnie nie obchodzi co ona sobie pomyśli, Lizzy! Chcę cię mieć z powrotem, nie rozumiesz?
- Hej, Tin, to akurat niemożliwe. Mój mózg już umarł. Wszystkie światła zgasły. To ciało jest puste. Mnie już nie
ma. Wykorkowałam. Odwaliłam kitę.
Nie chciał tego słuchać.
- Ty... przecież... żyjesz.
- A, pewnie. Niezły dowcip.
- Oni chcą cię zabić, Lizzy. Mama i Tato, i lekarze. Dziadek, Babcia i Nanny Say też. Chcą cię odłączyć od całego
sprzętu, a potem wyciąć ci nerki, oczy, serce i płuca.
- Masz na myśli moje flaki.
- Zamknij się!
- Moje podroby.
- Zamknij się, mówię ci!
Czy nie wiedziała, że to wcale nie żarty? Chodziło o kwestię życia i śmierci, a ona wciąż dowcipkowała, jakby
wszystko nie miało najmniejszego znaczenia.
- To ma ogromne znaczenie - powiedziała. - Po prostu próbuję cię rozweselić. Próbuję ci pokazać, że tak naprawdę
wcale nie odeszłam.
- Powiedz to im, nie mnie. Jeśli za chwilę powiadomię ich, że ze mną rozmawiałaś, jak nic zamkną mnie w
wariatkowie.
- A mnie pokroją na kawałeczki, ha-ha-ha, he-he-he...
- Przestań!
- Tin, ja jestem tu, a nie tam, nie ma mnie w tamtym ciele. Ja jestem tutaj.
Ale on nie miał zamiaru spoglądać w górę. Nie chciał zobaczyć tego, co chciała mu pokazać.
- No dobra, niech ci będzie. Jesteś najbardziej upartym bachorem, jaki kiedykolwiek został poczęty przez
mężczyznę i niewiastę. Doprowadzasz Mamę i Tatę do białej gorączki! Masz kit, masz kit, masz kit?
Znał dobrze odpowiedź przewidzianą przez ich wspólnie ułożony rytuał.
- Mam kit, mam kit, mam kit.
- To git, to git, to git - zakończyła z chichotem.
- Oni chcą cię zabić.
- Moje ciało już na nic mi się nie przyda, Tin. Wiesz o tym dobrze. Ale nawet gdy je zabiorą i pochowają, lub zrobią
z nim cokolwiek innego, wciąż będę tutaj.
- Jasne, będziesz przychodzić do mnie i codziennie ze mną rozmawiać, co nie?
- A więc o to ci chodzi, Tin? Tego właśnie chcesz? Chcesz mieć mnie cały czas pod ręką, jak jakieś wypchane
zwierzątko albo maskotkę?
- Mama i Tato powinni zrobić wszystko, żeby cię uratować! - W tym właśnie tkwił cały problem. Mama i Tato nie
powinni byli tak szybko uwierzyć lekarzom. Zbyt szybko.
- Posłuchaj mnie, Tin. Czasami Mama i Tato to jedyne osoby, które najlepiej wiedzą kiedy ich dziecko ma umrzeć.
- To najbardziej pomylona, najgłupsza i najbardziej przerażająca rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem! Rodzice nigdy
nie chcą, żeby ich dzieci umierały!
- To nie oni ustawili drzewo. To nie oni wjechali na nie samochodem. To nie oni wsadzili mnie do samochodu. To
nie oni wsadzili mnie do tego łóżka. Sama to wszystko zrobiłam, Tin, albo los, albo przeznaczenie, albo Bóg, chociaż nic
mi o tym nie mówił. Jedyny wybór, jaki im zostawiłam to ten, czy moja śmierć będzie całkowicie bezsensowna, czy nie.
Daj im chwilkę wytchnienia.
- Nigdy im nie wybaczę.
- Wtedy ja nigdy nie wybaczę tobie.
- Niby czego?
- A tego, że trzymasz mnie tak uwiązaną do ciała, Tin. Wtedy nie mógł się dłużej powstrzymać. Otworzył oczy. Ale
jej nie było. Nie było nikogo, prócz znieruchomiałego ciała leżącego na łóżku, oddychającego za pomocą maski. Nie
słyszał już jej głosu.
Wstał i słaniając się na nogach podszedł do drzwi. Czy wciąż drżały po tym jak ojciec zatrzasnął je za sobą?
Wyszedł z pokoju. Zobaczył wszystkich jak wpatrują się w niego zaskoczeni: Tato, Mama, Babcia, Dziadek, Nanny Say i
trzech głównych lekarzy. Jeden z lekarzy trzymał w ręku strzykawkę. Quentin wiedział po co - chcieli wstrzyknąć mu coś
na uspokojenie, żeby móc go wyciągnąć na zewnątrz. Cóż, spóźnili się. Lizzy sama wywaliła go z pokoju.
- Dalej, możecie już iść ją zabić - powiedział Quentin. Następnie obrócił się do nich plecami i ruszył korytarzem w
stronę wind.
Ojciec przyszedł do samochodu, aby z nim porozmawiać, zanim pobrano organy Lizzy. Podczas tej rozmowy
Quentinowi puściły nerwy; rozpłakał się, wyznał, iż wie, że Mama i Tato wcale nie chcieli zabić Lizzy, że ona już od
dawna nie żyła i mogą sobie zabierać jej organy. Odwołał wszystkie swoje wcześniejsze słowa o tym, że nigdy im nie
wybaczy i spytał ojca, czy może poczekać na nich w samochodzie i nie rozmawiać z dziadkami, ani z nikim spośród
tamtych lekarzy i pielęgniarek, którzy z pewnością nie będą w stanie ukryć triumfu, słyszalnego w ich głosach i
widocznego na ich twarzach, czego on nie potrafiłby znieść.
- Nikt nie ma żadnych powodów do triumfu - powiedział Tato.
- Pewnie nie - odparł Quentin, starając się dobrać takie słowa, jakie Tato chciałby usłyszeć. - Pewnie to tylko ulga.
To Tacie wystarczyło.
- Tak właśnie myślę, Quenie. Ulga. - Tato pochylił się, objął go ramieniem i pocałował w czoło. - Kocham cię,
synku. Kocham cię za to, że tak długo wytrwałeś przy twojej siostrze. A także za to, że w porę się wycofałeś.
3 / 102
425602175.004.png
ORSON SCOTT CARD - S ZKATUŁKA
Quentin pozostał sam w samochodzie do chwili, gdy ciało jego siostry umarło. Nigdy nikomu nie powiedział o tym,
że Lizzy przyszła do niego i rozmawiała z nim. Najpierw dlatego, że był zły na wszystkich i nie miał ochoty zwierzać im
się ze swych osobistych sekretów. Potem obawiał się, że gdy o wszystkim usłyszą, na pewno poddadzą go leczeniu,
próbując mu w ten sposób dowieść, iż to, czego doświadczył, było zwykłym przywidzeniem powstałym wskutek żalu,
strachu, napięcia i zmęczenia. A w końcu zdecydował się nie mówić nic nikomu, ponieważ bez żadnego leczenia sam
zaczął podejrzewać, że cała rozmowa w rzeczywistości była przywidzeniem powstałym wskutek żalu, strachu, napięcia i
zmęczenia.
Ale to nie było przywidzenie. I gdzieś w głębokich zakamarkach duszy, w miejscu, które rzadko odwiedzał,
ponieważ znajdowały się tam sprawy, o których nie lubił myśleć, ale których nie odważył się zapomnieć, zostało
przekonanie, że Lizzy wciąż gdzieś żyje i w jakiś sposób obserwuje wszystko co on robi, lub przynajmniej od czasu do
czasu patrzy na niego.
W jaki sposób wyraził żal po stracie siostry?
Przeczytał wszystkie książki z jej księgozbioru - tak zawsze nazywała cztery półki ustawione na żużlowych
pustakach, zawalone kieszonkowymi wydaniami, które kupowała sama lub dostawała od przyjaciółek. Wybierał zawsze te
najbardziej poplamione i podniszczone, te, które miały najwięcej pozaginanych rogów i rozerwanych grzbietów, i od nich
zaczynał czytanie. Były tam Władca Pierścieni, Pieśń elektrycznych ciał, Opowieści z Narni, Źródło życia, Kryształowa
grota, Duma i uprzedzenie, Powstanie i upadek Trzeciej Rzeszy, Obcy w obcej ziemi, Przeminęło z wiatrem, Koniec
dzieciństwa, Śniadanie Mistrzów. Quentin pochłonął wszystkie, ale kiedy o nich myślał, pamiętał je tak, jak gdyby zostały
mu przeczytane na głos przez Lizzy. Pamiętał głos Lizzy, starający się oddać magiczne rytmy zdań Bradbury'ego, delikatną
i ugrzecznioną prozę Austen, głos Lizzy opowiadający mu o pierścieniu, który przypadkowo wśliznął się na palec Frodo
kiedy spadł ze stołu w Bree, głos Lizzy odczytujący wymiary penisów wszystkich męskich bohaterów Śniadania Mistrzów
i duszący się ze śmiechu, kiedy narrator wyjawia rozmiary swojego członka. Głos Lizzy oczarowanej magią Merlina, Lizzy
szlochającej nad opisem hitlerowskiego żołnierza rozbijającego o ścianę głowę żydowskiego niemowlaka, Lizzy dzielącej
tragiczne losy ludzkich dzieci uprowadzonych przez diabelskie stwory, które skusiły je do pójścia za nimi, Lizzy gnanej
bezlitosną ambicją, kiedy wznosiła budynki jakich nikt inny nie ośmieliłby się skonstruować lub gdy dla pieniędzy
wydawała się za Franka Kennedy'ego, chociaż był on narzeczonym jej siostry. Głosy wszystkich postaci ze wszystkich
książek były jej głosem. Tylko podczas lektury Quentin słyszał, jak jego siostra mówi do niego. Przerobił całą biblioteczkę,
a potem zaczął od początku; każdą książkę przeczytał po kilka razy.
Dostawał też inne książki: na Gwiazdkę, na urodziny, za dobre stopnie (Lizzy zawsze miała dobre stopnie, więc
Quentin nie mógł być gorszy). W końcu, kiedy po raz czwarty zaczął pochłaniać zawartość biblioteczki siostry, pewnego
dnia przyszedłszy do domu stwierdził, że cały księgozbiór zniknął.
Zniknęły wszystkie półki. Zniknął pokój Lizzy. Została tylko pusta skorupa: ściany, sufit, dywan. Jedynie małe
dziurki po pinezkach widoczne na ścianach i czerwona plama na dywanie, gdzie jego siostra wylała kiedyś lakier do
paznokci, podczas jedynej próby ich ozdobienia, stanowiły dowód, że pokój ten należał kiedyś do niej. Widok
wyczyszczonego, wymiecionego i odkurzonego pomieszczenia stanowił przypomnienie brutalnej prawdy, że Lizzy nie
żyje. Być może dopiero wtedy Quentin odczuł jej śmierć po raz pierwszy. Wtedy bowiem uciszono jej głos.
Natychmiast udał się do kuchni, gdzie Mama i Tato siedzieli przy stole. Czekali. Zdawali sobie sprawę z tego, co
zrobili, wiedzieli, co to mogło dla niego znaczyć, czekali aby razem stawić mu czoło. Quentin wszedł do kuchni, nalał
sobie wody do szklanki i wypił ją duszkiem, po czym nalał następną i wylał jej zawartość na podłogę.
- Quentin - odezwał się Tato - Nie widzę potrzeby... Quentin otworzył lodówkę, a następnie zaczął wyciągać z niej
wszystkie produkty i wyrzucać je za siebie na podłogę. Mleko w kartonach, jajka w tekturowych pojemnikach, naczynia z
resztkami, na wpół opróżnione butelki. Poczuł jak ramiona ojca chwytają go z tyłu i zamykają w objęciach. Gwałtownymi
ruchami uwolnił się z uścisku i biegiem ruszył w stronę drzwi, prowadzących na podwórze za domem. Ojciec pospieszył za
nim.
- Pozwól mu wyładować złość - powiedziała Mama. - To oczyści atmosferę.
Quentin ruszył w stronę rabatek z kwiatami, gdzie energicznymi kopniakami zaczął strącać główki tulipanów, a
następnie wyrywać całe kwiaty, rwać wszystko co rosło dookoła. Ostre kolce róż raniły dłonie, ale udało mu się wydrzeć z
ziemi trzy całe krzaki, zanim Tato i Mama wybiegli z domu i rzucili się w jego stronę, aby go powstrzymać. Kopał i młócił
rękami, nie zwracając uwagi na to, że oboje krzyczą z bólu po każdym celnym uderzeniu, aż w końcu znalazł się na ziemi,
z twarzą w trawie i wykręconymi do tyłu rękami, czując na sobie ciężar ojcowskiego ciała. Mama płakała histerycznie,
Tato dyszał z wysiłku.
- Nie masz prawa niszczyć wszystkiego w ten sposób - zaczął Tato.
A wy nie macie prawa zabijać Lizzy.
- Nadszedł czas abyśmy szli do przodu i żyli normalnym życiem. Ty także, Quentinie. Prosiliśmy cię nieraz abyś nie
poświęcał całego czasu na rozpamiętywanie życia Lizzy. Nie zwracałeś uwagi na nasze sugestie, błagania ani polecenia.
Nie masz żadnych przyjaciół, nie robisz nic poza przesiadywaniem w tamtym pokoju i czytaniem wciąż od nowa tych
samych książek. Jej książek. To ona czyta mi swoje książki.
- Ale czas z tym skończyć. Nie możemy pozwolić, abyś cały czas żył w takim... otępieniu. Tak nie można, czas już z
tym skończyć...
W chwili kiedy Tato wypowiedział słowo “skończyć", jego głos nagle się zmienił, niemal niedostrzegalnie, tym
niemniej dało się wyczuć górujący nad wszystkim ton nieposkromionej furii i przez krótką chwilę, co zdarzyło mu się tylko
kilka razy w całym jego życiu, Quentin poczuł strach przed swoim ojcem, przed tym, do czego może doprowadzić tak
potężny gniew, kiedy był już pod kontrolą.
Ale wtedy, podobnie jak i poprzednio w podobnych sytuacjach, Mama natychmiast zauważyła tę zmianę u Taty i
niemal od razu przestała płakać, a jej głos przybrał spokojny ton. Była racjonalna. Pojednawcza.
- Straciliśmy już jedno dziecko, Quenie. Nie chcielibyśmy tracić drugiego.
Gniew od razu gdzieś się ulotnił i głos Taty również złagodniał.
- W każdym razie nie mam pojęcia w czym zawiniły kwiaty. Albo lodówka.
Mama pośpieszyła z chłodną, intelektualną analizą:
- To nasza własność, kochanie. Zabraliśmy mu jego świat, więc on chciał zniszczyć nasz. Oczywiście w przenośni.
- Nieważne, jaki naukowy termin ma na to psychologia, ale uważam że on zachowuje się cholernie dziecinnie.
4 / 102
425602175.005.png
ORSON SCOTT CARD - S ZKATUŁKA
- To prawda, ale jest przecież dzieckiem.
I było po kryzysie. Niejednokrotnie przerabiany scenariusz znów okazał się niezawodny. Mama wybucha płaczem.
Tato staje w jej obronie, ale jego gniew przeraża ją, więc zaczyna mówić jak świeżo upieczona pani magister, który to tytuł
rzeczywiście miała, w odróżnieniu od ojca; on w takiej chwili zazwyczaj wycofuje się, przekazując jej cały rodzicielski
autorytet. Rekoncyliacja i towarzysząca jej analiza były na porządku dziennym. Quentin miałby trudności z
przedstawieniem całego schematu słowami, ale znał na pamięć przebieg i porządek kolejnych etapów, więc wiedział, że na
poważną karę się nie zanosi. Zamiast tego Mama i Tato przez parę dni będą otaczali go oraz siebie nawzajem, wzmożoną
troską, przemykając się na paluszkach przez wszystkie rozmowy, unikając konfliktów, wstydząc się swojego zachowania,
bojąc się samych siebie, niewiedząc właściwie dlaczego. W naelektryzowanej przestrzeni pomiędzy rodzicami Quentin
zostanie pozostawiony swojemu losowi. Zawsze tak było i zarówno on, jak i Lizzy przez długie lata wykorzystywali
podobne okoliczności, dające ten niewielki skrawek władzy jakim mogą cieszyć się dzieci, ale czynili to rzadko, gdyż
świadomość, że rodzicami można w jakiś sposób sterować lub przynajmniej skłonić do określonych działań, przerażała ich.
Czasami lepiej było zrezygnować z postawienia na swoim, niż dostrzec słabość u Mamy i Taty.
- Jeśli pozwolę ci wstać, Quen - zapytał Tato - czy przestaniesz szaleć i pójdziesz spokojnie do swojego pokoju?
Quentin przytaknął skinieniem głowy. W myślach rozbrzmiewały mu słowa piosenki, której uczyli ich w szkolnym
chórze. Niech na całej ziemi zapanuje pokój, i niech jego źródłem będzie serce me. Tararara-param-pam-pam.
Tato puścił jego ręce i stoczył się z niego. Quentin zerwał się na równe nogi i poszedł do domu, do swojego pokoju.
Przechodząc obok otwartych drzwi do pokoju Lizzy, zamknął je. Zamknął także drzwi do swojego pokoju, położył się na
łóżku i obrócił twarzą do ściany.
Po chwili Mama zapukała do drzwi.
- Quen, czy będziesz jadł kolację? Nie odpowiedział.
- Quen, wiesz, że musisz jeść. Nie odpowiedział.
- Quen, czy naprawdę masz zamiar nigdy nie odezwać się do mnie?
Wciąż nie odpowiadał, więc po chwili Mama odeszła od drzwi.
Wyglądało na to, że nie mają zamiaru do niczego go zmuszać. Tamtej nocy poszedł spać bez kolacji, ale następnego
ranka wstał i zjadł śniadanie razem z Mamą zanim poszedł do szkoły. Podczas śniadania rozmawiali ze sobą. Normalne
poranne rozmowy. Żadnej wzmianki o zajściach z poprzedniego dnia. Nigdy więcej do tego nie wracali. W kuchni przez
kilka dni pachniało piklami, których cały słoik rozbił się na podłodze, ale zapach wkrótce wywietrzał. Tato ponownie
wkopał wyrwane rośliny i tylko jedna z uszkodzonych róż zwiędła. W pokoju Lizzy powstało połączenie pokoju do szycia
z domowym biurem. Jedynym śladem tamtej awantury był fakt, że Quentin nigdy nie wchodził do tego pokoju, nie
rozmawiał z nikim kto był w środku i za każdym razem, kiedy drzwi do tego pokoju były otwarte, zamykał je przechodząc
obok, niezależnie od tego kto tam przebywał, wcale nie przejmując się wciąż ponawianymi prośbami aby tego nie robił. Po
jakimś czasie rodzice dali za wygraną i przez cały czas drzwi do dawnego pokoju Lizzy były zamknięte, czy ktoś był w
środku, czy też nie, a jeśli chcieli porozmawiać z synem, wychodzili z tamtego pokoju zamykając za sobą drzwi.
Potraktowali to jak coś w rodzaju obopólnej ugody. Dali mu okazję do małej zemsty za to, że ukradli mu głos Lizzy.
W miarę upływu miesięcy i lat, Quentin powoli zdołał odszukać w księgarniach i antykwariatach takie same książki,
które Lizzy miała w swojej biblioteczce. Kupował je i chował do pudełek, które trzymał w swojej szafie, aż w końcu udało
mu się odtworzyć cały księgozbiór. Nawet jeśli jego rodzice wiedzieli o tym, niczego nie komentowali. Ostatecznie miał
dobre stopnie, nie narkotyzował się, nie pił ani nie palił, jak inne niedobre dzieciaki w szkole. Psycholog, z którym o tym
rozmawiali, powiedział im że, aczkolwiek w celu uzyskania całkowitej pewności byłoby miło porozmawiać o tym z samym
Quentinem, to najwyraźniej chłopak dobrze radził sobie ze wstrząsem, jaki wywołała w nim utrata ukochanej siostry.
Zważywszy wszystkie okoliczności.
W końcu ludzie, którzy dostali organy po Lizzy, umarli. W końcu każdy musi umrzeć. Quentin podchodził do tego
zagadnienia nader filozoficznie. Każdy umiera. Tak naprawdę liczyło się więc tylko to, co będzie się robić pomiędzy
chwilą obecną a tą, w której nadejdzie śmierć. Dla Quetnina była to kwestia niezwykle istotna, bo przecież on żył za dwoje.
SKLEP SPOŻYWCZY
Podstawówka, szkoła średnia. Dni były pełne wrażeń, a potem szły w zapomnienie, albo przynajmniej nie wracał do
nich pamięcią zbyt często. Przyjaciele. Wesołe zabawy. Nie pociągało go towarzystwo rozrabiaków, dzieci bogatych
rodziców nie miały na niego sposobu, gdyż nie interesowało go to, co mogły mu zaoferować; tak więc najczęściej
przebywał wśród bystrych dzieciaków, wśród grzecznych dzieciaków, które zawsze stosowały się do ustalonych reguł.
Bardzo szybko stał się największym bystrzakiem w grupie swoich kolegów, takim, który nigdy nie mówi zbyt wiele, ale
zawsze ma na wszystko najlepszą odzywkę, najśmieszniejszy żart, najcelniejsze powiedzonko. Być może wszystkie te
gadki, stanowiły urywki z dialogów, które zarejestrował w pamięci podczas lektury księgozbioru Lizzy. Był najbardziej
pożądany jako przyjaciel, a zarazem najbardziej niebezpieczny. Nieważne jak blisko się z nim było, nieważne jak często
robiło się z nim różne kawały, zawsze potrafił nagle zmienić się w przeciwnika i wbić kumplowi szpilę, którą trzeba było
przyjąć z uśmiechem na ustach. Tak więc miał przyjaciół, owszem, ale zawsze trzymał ich na dystans.
Szkołę średnią ukończył z wyróżnieniem z hiszpańskiego i matematyki. Uzyskane stopnie zapewniły mu trzecie
miejsce wśród abiturientów. Pominięto go w oficjalnych szkolnych plebiscytach na “najlepszego ucznia" w różnych
kategoriach, ale w nieoficjalnym głosowaniu klasowym wybrano go “chłopakiem, z którym twoja mama najchętniej
pozwalałaby ci się umawiać na randki" oraz “najbardziej prawdopodobnym właścicielem firmy, w której chciałbyś się
zatrudnić, gdyby nie powiodło ci się w twojej wymarzonej pracy". Był więc lubiany, a nawet podziwiany przez swoich
kolegów ze szkoły, aczkolwiek nigdy mu całkowicie nie ufano. Podświadomie wszyscy wiedzieli, że do nich nie pasuje.
Zabawne było to, że uzyskał najwięcej głosów jako chłopak, z którym mamy najchętniej pozwalałyby dziewczynom
umawiać się na randki, ponieważ w rzeczywistości prawie w ogóle nie umawiał się z dziewczynami. Nie bywał nawet na
balach szkolnych, chyba że został specjalnie poproszony przez jakąś słodką i nieznacznie tylko niepowabną klasową
intelektualistkę. Nigdy nie odmawiał, wybierał sobie odpowiedni smoking w wypożyczalni, kupował stosowny bukiecik,
ale z żadną z dziewczyn nie umówił się nigdy na kolejne spotkanie, co najprawdopodobniej raniło ich uczucia, lecz jemu
na niczym nie zależało. Tak więc w przeciągu czterech lat odbył cztery randki. Nie był to zbyt imponujący rezultat. Nawet
jeśli jego rodzice martwili się owym stanem rzeczy, to nic mu o tym nie mówili.
5 / 102
425602175.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin