Michaels Barbara - Duch rodziny Bellów.doc

(845 KB) Pobierz

 

 

 

 

BARBARA MICHAELS

 

 

DUCH RODZINY BELLÓW

 

 

 

Dla Joan Hess, z głębokim przywiązaniem i podziwem


 

 

 

 

 

 

Wieczór pierwszy

 

DUCH RODZINY BELLÓW


Rozdział pierwszy

Oto palarnia w ekskluzywnym klubie dla panów, znana z filmów i literatury pięknej nawet tym, którym odmówiono wstępu w owe progi ze względu na nieodpowiednią płeć lub status społeczny. Światła lamp odbijają się od wypolerowanych wspaniałych skórzanych obić głębokich foteli o wysokich oparciach. Poważni, uniżeni lokaje chodzą tam i z powrotem, a ich kroki tłumi gruby dywan. Przy wysokich oknach wiszą aksamitne zasłony w kolorze śliwkowo - czerwonym, niewpuszczające do środka nocnego powietrza i odgłosów z ulicy, po której wszakże nie jeżdżą żadne dorożki ani powozy, ponieważ tak naprawdę nie jest to sytuacja rzeczywista; istnieje poza czasem i przestrzenią w królestwie wyobraźni - w jednym ze światów mogącym tylko zaistnieć.

Do pokoju wchodzi kilku panów. Wyglądają na uprzejmych, zadowolonych z siebie dżentelmenów, którzy zjedli właśnie dobry obiad i już się cieszą na brandy z wyśmienitym hawańskim cygarem i jeszcze jedną równie wielką przyjemność - rozmowę o sprawach tak samo interesujących ich wszystkich.

Na czele idzie mężczyzna, którego kroki zdradzają niecierpliwość. Jego wysokie czoło pokrywają zmarszczki, oczy ma zwężone. Frank Podmore sam siebie nazywa „głównym sceptykiem" Towarzystwa Badań Zjawisk Nadprzyrodzonych. Zdemaskowani przezeń oszuści wykorzystujący spirytyzm do nieuczciwych celów, a nawet i wielu spośród jego kolegów z TBZN uważa, iż jest nierozsądny i postępuje nie fair. Ci drudzy odgadliby bez trudu, co oznacza ów wyraz, jaki pojawił się tego wieczora na twarzy eksperta od metafizycznych oszustw. Podmore znowu jest na tropie, gotów zgłosić wątpliwości dotyczące kolejnej niejasnej sprawy.

Za nim wchodzi mężczyzna, w którego głosie nadal pobrzmiewają akcenty z rodzinnego Wiednia - to Nandor Fodor, niegdyś dyrektor Międzynarodowego Instytutu Badań Zjawisk Nadprzyrodzonych, który ustąpił ze stanowiska oburzony, kiedy współpracownicy określili jako „chore" jego wyjaśnienia pewnych dziwnych przypadków. Jako praktykujący od wielu lat psychiatra zbadał niemal tak samo wiele spraw związanych z domniemanymi „duchami" jak Podmore.

Trzeci mężczyzna w tym towarzystwie, krępy i gładko ogolony, ma przenikliwe niebieskoszare oczy. Urodzony jako Erik Weisz, syn węgierskiego rabina, obecnie bardziej jest znany jako Harry Houdini. Wielu spośród spirytystów ośmieszonych przez niego twierdziło, że on sam musi być obdarzony szczególnymi predyspozycjami psychicznymi, aby móc dokonywać swych zdumiewających wyczynów.

Razem z nim wchodzi jeden z zatwardziałych przeciwników Houdiniego - mężczyzna o bujnych wąsach i łagodnych piwnych oczach. Conan Doyle i Houdini zakończyli swą przyjaźń, kiedy ten drugi zakwestionował głębokie przekonanie Doyle'a, że umarli żyją. Przyjemnie byłoby uwierzyć, że w jakimś innym czasie i miejscu owi dwaj czarujący ludzie w końcu się pogodzą.

Piąty uczestnik zebrania podąża skromnie tuż za tamtymi. Z pełnego rezerwy zachowania i oficjalnego sposobu, w jaki inni zwracają się do owego człowieka, można wywnioskować, że to raczej ich gość, a nie ktoś, kto stale przebywa w tym towarzystwie. Jest wyższy i tęższy od pozostałych; jego garnitur wieczorowy wydaje się nieco staromodny i więcej niż odrobinę za mały. Ma bardzo duże stopy.

Zasiadają w fotelach. Płyn barwy topazu wiruje w kieliszkach w kształcie dzwonów, a wonny dym z papierosów unosi się wokoło.

- No cóż, panowie - odzywa się Podmore - czy jesteście gotowi, by zacząć? - Nie czeka na odpowiedź, lecz mówi dalej, co jest dla niego typowe. - Sprawa na dzisiejszy wieczór...

Pan Doyle unosi dużą dłoń.

- Jesteś jak zawsze niecierpliwy, Podmore. Czy nie uważasz, że naszemu gościowi należą się najpierw słowa wyjaśnienia? Wie, co chcemy osiągnąć, ale nie może przecież znać naszych metod.

- Och, tak, oczywiście - zwraca się Podmore ku nieznajomemu. - Proszę o wybaczenie, sir. Wszyscy tu obecni badali wiele przypadków zjawisk przypuszczalnie ponadnaturalnych, niektórzy jako członkowie towarzystwa, inni - tak jak Houdini - we własnym zakresie. W trakcie naszych wspólnie spędzanych tu wieczorów odpoczywamy, ale i podejmujemy tę samą pracę co zawsze, poddając ekspertyzie i badaniom głośne przypadki, których nigdy nie wyjaśniono w zadowalającym stopniu. Czasami zgadzamy się na wspólne rozwiązanie; znacznie częściej jednak dochodzimy do wniosku, że się nie zgadzamy.

- Znacznie częściej? - powtarza Fodor z uśmiechem. - Nie przypominam sobie żadnego przypadku, by werdykt był jednomyślny, i wiem, że żaden z was nie zechce się zgodzić z moim rozwiązaniem tej sprawy. Chodzi o ducha rodziny Bellów, nieprawdaż?

- Tak jest - potwierdza Podmore. - I ponieważ wydaje mi się to stosowne, poprosiliśmy naszego amerykańskiego kolegę, aby opisał tego amerykańskiego ducha. Proszę już teraz nie przerywać, panowie, jeśli łaska; proszę o ciszę dla pana Harry'ego Houdiniego.

Prelegent przygotował już notatki i obdarzył swych słuchaczy smutnym uśmiechem.

- To gorsze niż ucieczka z zamkniętej trumny, panowie. Skomplikowane analizy tekstów nie są w moim stylu, a to pierwsza rozpatrywana przeze mnie sprawa, w której wszyscy podejrzani nie żyją już od ponad wieku. Dzięki temu jednak, jak powiedziałby Podmore, stanowi ona jeszcze większe wyzwanie. I co za historia! Obecny tutaj doktor Fodor nazwał ją najwspanialszą amerykańską opowieścią o duchach. Posunąłbym się jeszcze dalej; nazwałbym ją najwspanialszą ze wszystkich historii o duchach. Nie może z nią się równać żadna sprawa po tej czy tamtej stronie Atlantyku.

W miarę upływu lat prawdziwe fakty tak obrosły warstwami wyolbrzymień, błędnych interpretacji, fałszywych wspomnień i najzwyklejszych wierutnych bzdur, że to, co powstało, robi wrażenie jednej z najbardziej fantastycznych historii sir Arthura. Najtrudniej będzie nam odkryć, co naprawdę się wydarzyło. Nie zakładam, że mi się to uda; po prostu przedstawię moją opowieść tak, jak ją opracowałem, i pozwolę wam zdecydować, co jest ważne, a co nie. Gotowi? A więc zaczynamy.


Rozdział drugi

Betsy Bell miała dwanaście lat, kiedy pojawił się duch.

Brzmi to zupełnie tak, jak początek jednej z baśni, uwielbianych przez młodych czytelników, opowieści wyrosłej ze wspaniałej tradycji braci Grimm. Już samo imię bohaterki wywołuje obraz uśmiechniętego dziewczątka z dołeczkami na buzi i kokardkami na cienkich warkoczykach, które z koszykiem na ramieniu biegnie przez lasy, wesoło podskakując!

Duch rodziny Bellów nie był jednak straszydłem w kostiumie na Halloween, w spiczastym kapeluszu i z miotłą, bo kiedy w końcu opuścił domostwo Bellów, Betsy była już młodą siedemnastoletnią kobietą, która widziała, jak przepędzono jej ukochanego oraz jak jej ojca zadręczono i wpędzono do grobu. Betsy jest, bez wątpienia, główną bohaterką naszej opowieści - tak fantastycznej i przerażającej, że nie zdołałby jej wymyślić żaden pisarz. Jednak to nie ona jest główną protagonistką. To wyróżnienie należy się innej postaci.

Na początku dziewiętnastego wieku hrabstwo Robertson w stanie Tennessee zasiedlali przybysze ze wschodu szukający nowych terenów. Nie były to dzikie obszary pogranicza; jedyni Indianie w tym wiejskim regionie dawno już spoczęli w porośniętych trawą kopcach rozrzuconych po całej okolicy. Biali osadnicy byli w większości zamożnymi farmerami i właścicielami niewolników. Mała społeczność okazała się już do tego stopnia cywilizowana, by pochlubić się szkołą, w której wykładał przystojny młody nauczyciel, oraz kilkoma kościołami. Najstarszy z przybytków kultu religijnego - ośrodek baptystów - założono w 1791 roku. Niektórzy z osadników należeli do tego Kościoła, inni zaś do metodystów, ale nie dzieliły ich owe drobne różnice pomiędzy poszczególnymi odłamami; panował tam godny podziwu duch chrześcijańskiej tolerancji.

Obszar, jaki odkryli owi osadnicy - wspaniałe tereny, pełne falistych wzgórz i gęstych lasów, urodzajnych łąk oraz szemrzących strumieni - hojnie udzielał przybyszom swoich bogactw. Lasy obfitowały w zwierzynę, żyzna dziewicza ziemia dostarczała zboża i warzyw, klonowy syrop spływał z drzew, a ryby same wyskakiwały z rzeki, by dać się złapać na haczyk wędkarza.

Do tego ziemskiego raju w 1804 roku przybył pan John Bell wraz z rodziną. John i jego żona Lucy pochodzili z Karoliny Północnej. Pani Bell, dobra chrześcijanka, przestrzegała biblijnego nakazu, dotyczącego płodności i rozmnażania. Do 1804 roku wydała na świat sześcioro dzieci.

Powiększająca się liczebność rodziny i naglące listy przyjaciół, którzy już wcześniej osiedlili się na zachodzie, przekonały pana Bella do przeprowadzki. Sprzedał farmę w Karolinie za tak korzystną cenę, że mógł kupić tysiąc akrów ziemi w Tennessee nad Red River.

Na terenie posiadłości stał drewniany dom. Była to jedna z najwspanialszych budowli w hrabstwie z sześcioma dużymi pokojami i salonem nazywanym wówczas „pokojem przyjęć". Budynek miał jeszcze kilka dodatkowych pomieszczeń i korytarz. Przed domem rozciągał się szeroki ganek. Widziało się zeń zielone trawniki ocienione wspaniałymi starymi gruszami. Na pewno przyjemnie było zasiąść tam w wiosenne popołudnia, kiedy drzewa kwitły obficie na biało i Bellowie serdecznie podejmowali gości. John sam pędził whiskey na czystej źródlanej wodzie i zapewniam tych, którzy owego trunku nie próbowali, że nie ma wspanialszego napoju. Pijaństwo było, oczywiście, grzechem, ale nie widziano niczego złego w tym, iż czasami wypiło się łyczek dla „zaostrzenia dowcipu".

Przy pomocy sąsiadów pracowity pan Bell wykarczował jeszcze więcej ziemi i zbudował stodoły oraz chaty dla niewolników. Wkrótce po przyjeździe pani Bell powiła jeszcze jedno dziecko - córkę, którą nazwano Elizabeth. W odpowiednim czasie pojawiło się też dwoje dzieci. Zanim nadeszła owa fatalna wiosna 1817 roku, tylko jedno z potomstwa Bellów spoczęło na rodzinnym cmentarzu pod piaszczystym kopczykiem tuż za domem, ocienionym cedrem i orzechem. Jedno na dziewięcioro to na owe czasy zdumiewający wynik; być może przyczyniły się do tego zdrowy tryb życia i czyste wiejskie powietrze. Cynicy mogliby stwierdzić, że zadziałał również brak opieki medycznej, ale tu nie mieliby całkowitej racji. W społeczności mieszkało kilku lekarzy, a jeden z nich, doktor George Hopson, przychodził do Bellów leczyć poważne choroby. Poznamy go we właściwym czasie, kiedy to będzie musiał stawić czoła przypadkowi, który podawałby w wątpliwość wiedzę każdego medyka.

Chociaż oficjalnie przedstawiono nam pana i panią Bell, nie znamy jeszcze zbyt dobrze obojga. Próbując naszkicować ich wygląd, cierpimy z powodu powszechnie znanej, acz frustrującej niechęci tych, którzy ich przeżyli i mogli mówić źle o zmarłych. Nie przekazano nam więc wiarygodnych komentarzy; nie przetrwały też żadne wypłowiałe fotografie; możemy tylko szkicować portrety słowami - są więc niewyraźne i niekompletne. Jednak zestawiając ze sobą raz fakty, a raz przypadkowe komentarze, możemy nabrać pewnego wyobrażenia o tym, jacy byli aktorzy biorący udział w tym niesamowitym dramacie.

Prosta arytmetyka mówi nam, że John Bell urodził się w 1750 roku (tak właśnie było), miał więc sześćdziesiąt siedem lat w roku 1817, kiedy rozpoczęły się kłopoty. Pomimo swojego wieku był tak krzepki i czerstwy jak niejeden mężczyzna o dwadzieścia lat młodszy. (Pamiętajcie, moi drodzy, że jego ostatnie dziecko urodziło się, kiedy ukończył sześćdziesiąt dwa lata!). W przeciwieństwie do arystokratycznych plantatorów ze stanów południowo - wschodnich, rodów takich jak Waszyngtonowie, Jeffersonowie czy Lee, John Bell nie był wielkim panem, który sam nie zhańbił się nigdy pracą, ale farmerem, niewahającym się pracować własnymi rękami. Dzieci wychwalały go jako człowieka bogobojnego, pracowitego, trzeźwego oraz religijnego. Nie musimy traktować tego epitafium zbyt dosłownie, musimy jednak przyznać, że nie wiemy o niczym, co przemawiałoby na niekorzyść naszego bohatera. Dzieci nic nie wspominają o rozrywkach i zabawach z ojcem, lecz milczą również o srogich karach. Był oczywiście dobrym chrześcijaninem, a w jego domu z pewnością odbywały się cotygodniowe spotkania modlitewne. Pomimo to byłoby błędem przedstawiać tego patriarchę rodu jako surowego purytanina. Miał przynajmniej jedną sympatyczną ludzką cechę - nie żałował gościom swojej whiskey.

Lucy Bell, znana kochającym ją przyjaciołom jako Luce, była około piętnastu lat młodsza od męża. Jej dzieci nie nabrały tak modnego obecnie zwyczaju, aby zwalać wszystkie swoje kłopoty na rodziców; wyrażały się o matce z najwyższą dumą. Była dla nich po prostu najlepszą kobietą chodzącą po tej ziemi. Wiele lat później Richard Williams Bell napisał o swojej matce, że „oddała się bez reszty moralnemu wychowaniu dzieci, nieprzerwanie sprawując pieczę nad każdym z nich, poświęcając się dla ich szczęścia i dobra". Wybrał wszakże bardzo dziwne słowo - „nieprzerwanie". Zapewne jednak Richard miał tylko na myśli, że cały czas pragnęła się opiekować potomstwem.

Możemy być pewni, że jej obowiązki były bezustanne i meczące. Współczesne panie domu, które narzekają na swą ciężką pracę, położyłyby się do łóżka już po kilku dniach takiego codziennego życia, jakie prowadziła Lucy Bell. Osadnicy przywieźli ze sobą nieliczne przedmioty zbytku. Niemal wszystko, czego potrzebowali, wytwarzano na farmach - jedzenie, jakie spożywali, ubrania, którymi okrywali ciała, a także wszelkie sprzęty, meble oraz narzędzia gospodarskie. Szewcy i tkacze dywanów, a także bednarze, szwaczki i prządki oraz kucharki rekrutowali się w większości spośród niewolników, którzy wymagali ciągłego nadzoru. Oprócz tego religia, jaką wyznawali Bellowie i ich sąsiedzi, uczyła, że próżnowanie jest grzechem. Nawet ich wspólne zajęcia, takie jak wznoszenie stodoły oraz łuskanie ziarna, zakładały ciężką pracę - i kobiety pracowały tak ciężko jak mężczyźni, gotując ogromne ilości jedzenia dla robotników i przeznaczając cały swój wolny czas na szycie i naprawianie odzieży. Ręce Lucy Bell nigdy nie próżnowały prócz chwil, gdy złożone były do modlitwy.

W czasie gdy rodzinę zaczął prześladować duch, tylko pięcioro z dzieci Bellów mieszkało z rodzicami. Najmłodszy, mały Joel, miał zaledwie cztery lata, Richard sześć, a złotowłosa Betsy, jedyna córka, jaka pozostała w domu, dwanaście i „dobiegała właśnie trzynastego roku życia". Drewry skończył już szesnaście lat, a John junior był dorosłym dwudziestodwuletnim mężczyzną.

John junior, młodzieniec mający ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, o mocnej budowie ciała, odznaczał się zaletami, jakich brakowało innym - wyobraźnią, śmiałością i energią. Gdy pewnego dnia w pobliskim mieście Springfield zobaczył plakat zachęcający do wstąpienia do wojska, zaciągnął się natychmiast. Stany Zjednoczone prowadziły wojnę - jedną z tych pomniejszych. Był to drobny konflikt z Anglią, dotyczący wcielania siłą do służby wojskowej marynarzy z amerykańskich statków. Wy, Brytyjczycy, radziliście sobie nieźle na wschodzie, paląc do połowy zbudowaną stolicę i doprowadzając do tego, że Dolley Madison (Dolley Madison z domu Payne, 1768 - 1840, żona prezydenta USA Jamesa Madisona (przyp. red.)) uciekała co sił w nogach w bezpieczne miejsce z portretem Waszyngtona pod pachą. Jednak Brytania przegrała tamtą wojnę, częściowo dzięki militarnej zręczności Andrew Jacksona, ognistego człowieka z Tennessee, który miał się stać siódmym prezydentem kraju.

John Bell junior służył u Andy'ego Jacksona w kampanii, która zakończyła się bitwą pod Nowym Orleanem, gdzie pospolite ruszenie złożone z myśliwych rodem z leśnych ostępów pobiło na głowę brytyjskich żołnierzy zawodowych. John znalazł się wśród owych zuchów; umiał przestrzelić na wysokim drzewie gałązkę, na której siedziała wiewiórka, nie robiąc szkody zwierzęciu. Bez wątpienia świętował zwycięstwo w wesołych tawernach Nowego Orleanu. Było to już wtedy czarujące miasto; trudno się zatem dziwić, że gdy młodzieńca zwolniono, John junior nie chciał zostać na farmie, lecz znalazł pretekst, aby powrócić do jasnych świateł i czarujących kreolskich dam.

Będąc roztropnym i pomysłowym młodym człowiekiem, odkrył, że odpowiedni powód mogą stanowić podróże. Zanim pojawiły się parowce, towary z centrum kraju przewożono płaskodennymi łodziami - owa niezwykle ekonomiczna metoda transportu wymagała jedynie silnych mięśni i kilku ociosanych z grubsza desek. Łodzie budowano w pobliżu rzeki późnym latem i jesienią i cumowano przy brzegu, aż w czasie wiosennych roztopów woda podnosiła się na tyle, iż je porywała. Od Red River, która przepływała obok farmy Bellów, do Cumberland i do Ohio wartki prąd nieuchronnie zmierzał do szerokiego koryta największej rzeki zdążającej na południe do Nowego Orleanu. Szynki i whiskey, tytoń i zboże oraz inne krajowe wyroby, sprzedawane na targach w tym mieście, przynosiły całkiem niezły dochód. Brat Johna, Drewry, był jednym z jego wspólników w tym interesie i bez trudu zwerbował innych młodych mężczyzn, którzy chcieli mieć udział w zyskach i zabawie. Po wyładunku łodzi w Nowym Orleanie porzucano je lub sprzedawano jako materiał budowlany, a śmiali przewoźnicy wyruszali do domów konno lub na własnych nogach. Zagrożenia łączące się z takim podróżowaniem dawały im dużo czasu na zabawy w mieście, jako że gdy wreszcie powrócili szczęśliwie do domu, nie zadawano im żadnych kłopotliwych pytań.

John musiał rozpocząć to przedsięwzięcie niemal od razu po zwolnieniu z wojska, ostatnią zaś podróż odbył na wiosnę 1818 roku. List przewozowy datowany na kwiecień tego roku wskazywał, że pięćdziesiąt beczek tytoniu przyniosło sto osiemdziesiąt dolarów gotówką, cukier i kawę warte dwieście dolarów oraz dwieście par butów.

Dlaczego, możemy zapytać, młody Bell porzucił tak lukratywny handel? Oczywiście parowce szybko zastępowały wolniejsze i niezgrabne cięższe płaskodenki. Być może jednak istniał jeszcze inny powód. Kiedy John wrócił do Tennessee w maju 1818 roku, w domu zastał rozpaczliwą sytuację.


Rozdział trzeci

Tak naprawdę kłopoty rozpoczęły się rok wcześniej, wiosną 1817 roku. John Bell senior pierwszy z rodziny zobaczył coś dziwnego, ale w owym czasie nie przywiązywał do tego faktu żadnej wagi, uznając całe zdarzenie jedynie za nieco dziwne. Wyszedł z domu po śniadaniu, aby udzielić instrukcji nadzorcom kierującym niewolnikami. Gdy dużymi krokami szybko zmierzał w stronę północnego krańca farmy, gdzie mężczyźni mieli tego dnia pracować, niósł przewieszoną przez ramię strzelbę, w nadziei że ustrzeli królika lub zdobędzie jakiś inny smaczny dodatek do posiłku. Zamiast królika pomiędzy dwoma rzędami kukurydzy zobaczył dziwacznie wyglądające zwierzę, przypominające dużego psa.

Stworzenie owo musiało być rzeczywiście podejrzane, ponieważ John Bell strzelił do niego. Nie uczyniłby tego, gdyby uznał je za zwierzę domowe należące do jednego z sąsiadów. To coś natychmiast znikło, choć pan Bell widział, że nie trafił. Wówczas nie zastanawiał się więcej nad tą sprawą.

Kilka dni później Betsy i Drewry donieśli, że wszędzie widzą dziwne stworzenia. Betsy zobaczyła również kobietę przechadzającą się po sadzie. Kiedy do niej przemówiła, zjawa znikła.

Bez wątpienia pan Bell uznał owe opowieści za produkt młodzieńczej wyobraźni. Nie miał wtedy powodu, aby je łączyć z kolejną oszałamiającą serią zjawisk, które zaczęły się mniej więcej w tym samym czasie - pukaniem i stukaniem do drzwi oraz odgłosami przypominającymi skrobanie w zewnętrzne ściany domu. I te hałasy jednak również dawało się wyjaśnić w racjonalny sposób. Dzikie zwierzęta mogły podchodzić dość blisko do domostwa w poszukiwaniu resztek jedzenia. Było powszechnie wiadomo, że szopy ogryzają futryny drewnianych drzwi, a szczury i myszy dokonują wypraw nawet na dobrze prowadzone domy. Jednakże stopniowo pukanie do drzwi stało się tak wyraźne, że sugerowało, iż ktoś pragnie wejść do środka. Gdy otwierano je na oścież, na zewnątrz nikogo niebyło.

Przez całe lato i później, na jesieni i w zimie, ktoś, kto lubił figle, a kogo nie można było zobaczyć, nadal robił osobliwe kawały. Pan Bell uważał, że to sprawka dzieci sąsiadów. Zjawiska te budziły jednak tylko lekki niepokój i stwarzały Bellom zaledwie drobne niedogodności. Młodsi członkowie rodziny na początku nie byli ich nawet świadomi, ponieważ zazwyczaj rozpoczynały się po zmroku, gdy Betsy, Joel i Richard poszli już spać.

W końcu niemal rok po tym, gdy owe zjawiska się rozpoczęły, odgłosy przeniosły się do domu. Richard Bell nigdy nie zapomniał tej nocy.

Było to w niedzielę wieczorem, w maju 1818 roku. Cała rodzina udała się już na spoczynek. Chłopcy mieli wspólną sypialnię. John i Drewry zajmowali jedno z dużych podwójnych łóżek, a Joel i Richard drugie. Pokój Betsy znajdował się naprzeciwko, po drugiej stronie korytarza. Rodzice spali na parterze w pokoju bezpośrednio pod izdebką córki.

Zgaszono świece i chłopcy ułożyli się właśnie do snu, kiedy Richard usłyszał dźwięk, jak gdyby jakiś szczur ogryzał słupek od zasłon łóżka, tuż przy głowie chłopca. Pozostali również to usłyszeli. Starsi bracia zerwali się na równe nogi i zapalili świeczkę, by zabić przykrego intruza, gdy tylko jednak wyszli z łóżka, odgłosy umilkły. Przyjrzeli się słupkom od zasłon oraz pozostałym częściom łoża, ale nie znaleźli śladów szczurzych zębów.

Bracia wrócili do łóżka. Gdy tylko się położyli, hałasy rozpoczęły się na nowo, a ustawały tylko wtedy, kiedy wstawali. To trwało aż do wczesnych godzin rannych. Rozwścieczeni chłopcy przeszukiwali pokój, lecz nie znaleźli najmniejszego śladu gryzonia czy nawet dziury, przez którą mógł wejść.

Ta sytuacja powtarzała się noc po nocy, tydzień po tygodniu. Dotyczyła również pokoju Betsy; hałasy przenosiły się do jej izdebki, kiedy chłopcy przeszukiwali swoją sypialnię. Nikt nie mógł spać, zwłaszcza że owe odgłosy się nasiliły i obecnie przypominały skrobanie psa, a nie któregoś z mniejszych zwierząt, takiego jak szczur. Rodzina Bellów objęła poszukiwaniami również inne pomieszczenia w domu, zdjęto też pościel i przesuwano meble, ale nie znaleziono dowodów obecności owego zwierzęcia ani też śladów wskazujących, którędy mogło się dostać do wnętrza.

Nie minęło dużo czasu, a niewidzialne stworzenie wzbogaciło swój repertuar dźwięków. Nowymi odgłosami stały się dziwaczne przełykanie i cmokanie. Narzuty zaczęły same spadać z łóżek. Huk jakby spadających ciężkich skał oraz brzęk łańcuchów ciągniętych po podłodze nie pozwalały Bellom spać aż do pierwszej lub drugiej w nocy.

Mówi się, że nadmierna poufałość wzbudza nie tylko pogardę, ale również powoduje zobojętnienie. Rodzina przyzwyczaiła się wreszcie do owych tajemniczych odgłosów. Były to w końcu tylko hałasy i nie szkodziły nikomu, jeśli pominie się fakt, że pozbawiały mieszkańców domu snu. Bellowie przyzwyczaili się jednak do krótkich drzemek za dnia. Jak gdyby rozdrażniony tym, że się go ignoruje, nieproszony gość przeszedł jednak do bezpośredniego działania. Nic dziwnego, że wiele lat później Richard dokładnie pamiętał ów pierwszy prawdziwy atak.

- Właśnie zapadłem w słodką drzemkę, kiedy poczułem, że moje włosy zaczynają się skręcać, a później ktoś nagle za nie pociągnął, co poderwało mnie z łóżka. Miałem wrażenie, jak gdyby ktoś oderwał mi czubek głowy.

Richard wydał z siebie ryk. Jego braciszek Joel zaczął wrzeszczeć, gdy niewidzialna ręka jego również szarpnęła za włosy. Następnie rozległ się głos Betsy po drugiej stronie korytarza. Cały czas krzyczała, dopóki rodzice nie przybiegli na górę, aby zobaczyć, co się dzieje.

Znaleźli córkę siedzącą na łóżku i trzęsącą się od stóp do głów. Poplątane i skręcone bujne złote włosy opadały z jej ramion. Dziewczynka była tak przerażona, że rodzice musieli zabrać ją do swojego pokoju na resztę nocy.

Od tamtej pory nie dało się już lekceważyć incydentów zakłócających spokój domu. Dzieci były ustawicznie dręczone, ktoś zrywał z ich łóżek pościel, ciągnięto je niemiłosiernie za włosy. Czasami dom aż się trząsł od stukania i dudnienia. Pan Bell mocno trzymał się racjonalnych wyjaśnień. Przypominając sobie słabe trzęsienie ziemi, które kilka lat temu nawiedziło okolicę, zastanawiał się, czy podobna naturalna przyczyna nie powoduje owych łoskotów, wstrząsających teraz domem. Wszakże trzęsienie ziemi nie mogłoby ciągnąć dzieci za włosy ani wywołać dziwnej choroby, która dotknęła Johna. Miał on wrażenie, jak gdyby włożono mu do ust w poprzek patyk z końcami dźgającymi w policzki, co sprawiało, że dziąsła i język puchły tak mocno, iż dotknięty tym cierpieniem nie mógł prawie jeść i mówić.

Pan Bell był ogromnie zaszokowany tym, że nie mógł znaleźć właściwego określenia na wszystko, co się działo w domu. Czary? Trudno się pozbyć przesądów; niewolnicy należący do rodziny przy ogniskach obok swoich chat opowiadali szeptem historie o duchach i czarownicach, a dzieci prawdopodobnie słuchały owych opowieści z pełnym zachwytu przerażeniem. Przekazy Betsy o zjawach i dziwnych zwierzętach bez wątpienia pochodziły z takich ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin