J. R. Black - Krąg Ciemności - Zemsta komputerowych wojowników.pdf

(263 KB) Pobierz
438131153 UNPDF
Kiedy ostatni raz przebiegały Ci po plecach dreszcze?
Nie przegap innych fascynujących książek z serii „Krąg Ciemności":
Dom żywych trupów
Lato mulistych potworów
Krzyki w mroku
Kosmita pod łóżkiem
Pożegnanie z mumią
J. R, Black
Zemsta komputerowych wojowników
Przełożyła Iwona Żółtowska
Siedmioróg
1
INWAZJA LATAJĄCYCH SPODKÓW
Nie było czasu do namysłu.
Otaczały mnie pojazdy obcych. Latające spodki opadały z nieba. Ledwie dotknęły
ziemi, z otwartych luków wynurzali się szkarłatni przybysze z kosmosu. Sunęli w moją
stronę drobnym kroczkiem — zupełnie jak pingwiny. W przeciwieństwie do tych
zabawnych ptaków byli jednak bardzo niebezpieczni; dysponowali śmiercionośną
bronią. Ich skrzydła emitowały groźne promieniowanie, które mogło w mgnieniu oka
unicestwić przeciwnika.
Nieszczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że kosmici mnie wybrali sobie za cel.
Odwróciłem się błyskawicznie i unieszkodliwiłem napastników, którzy próbowali zajść
mnie od tyłu.
Zniszczyłem jeden spodek; pozostało jeszcze pięć.
Udało mi się unicestwić kolejny, ale sytuacja z minuty na minutę była coraz gorsza.
Kończyła się amunicja. Brzegi ogromnego leja, w którym znalazłem prowizoryczne
schronienie, osypywały się pod wpływem niszczycielskiego promieniowania. Moje
położenie było niemal beznadziejne. Miałem tylko jeden pocisk. Nie mogłem go
zmarnować! Czułem, że pocą mi się dłonie.
Zamierzałem nacisnąć spust, gdy czyjaś ręka przesłoniła ekran gry elektronicznej.
Niespodziewanie wróciłem do rzeczywistości. Właśnie trwała matma.
5
>■
— Przepraszam! — Usiłowałem niepostrzeżenie przesunąć miniaturowy
komputerek, ale było już za późno. Wystarczyła chwila nieuwagi, by kosmici
błyskawicznie ruszyli do ataku. Zostałem unicestwiony, starty na proch. Gra
 
skończona!
— Co za pech! A mogłem ich pokonać — wyrwało mi się, gdy podniosłem wzrok.
Ujrzałem okrągłe okulary i groźnie ściągnięte brwi. Powinienem był ugryźć się w
język. Między ławkami stała pani Fernandez! Próbowałem jakoś wybrnąć z głupiej
sytuacji. — O rany, ale mnie pani wystraszyła!
Światło odbijało się od szkieł. Może to i lepiej, że nie widziałem ciskających pioruny
oczu pani od matematyki.
— O ile się nie mylę, masz do rozwiązania kilka zadań, prawda, Willis? —
stwierdziła ironicznie. W klasie było cicho jak makiem zasiał. Ponad ramieniem pani
Fernandez widziałem zwrócone ku nam twarze uczniów szóstej klasy. Moi koledzy
błyskawicznie zwęszyli sensację.
— Już skończyłem, proszę pani — odparłem podsuwając jej zeszyt. Wszystkie
zadania były dziecinnie proste. Uporałem się z nimi w mgnieniu oka.
— W takim razie powinieneś wziąć się do odrabiania pracy domowej. — Pani
Fernandez wyciągnęła rękę. — Oddaj mi tę
grę.
— Proszę, niech jej pani nie zabiera — trajkotałem jak karabin maszynowy,
zaciskając dłoń na niewielkim pudełku. — Przecież rozwiązałem wszystkie zadania.
Wiadomo, że gry rozwijają zdolność logicznego myślenia. Obiecuję, że nie będę grał w
klasie, skoro pani zdaniem nie należy tego robić. Obiecuję...
— To już trzeci raz w tym tygodniu — przypomniała zirytowana nauczycielka. —
Natychmiast oddaj mi tę grę!
Totalna klęska. Pani Fernandez zabrała elektroniczne pudełko i podeszła do swego
biurka. Gapiłem się wrogo na jej plecy. Chętnie pokazałbym język tej podłej babie.
Najlepiej byłoby zetrzeć ją na proch. Przestałaby mnie wreszcie prześladować.
— Nauczyciele to potwory — oznajmiłem półgłosem,
zwracając się do siedzących w pobliżu kolegów. Spodziewałem się usłyszeć cichy
szmer aprobaty, ale moi sąsiedzi gryźli tylko końcówki długopisów i z wielkim
zapałem rozwiązywali zadania.
Devon 0'Dell, lizus, który na matmie zajmował ławkę tuż przede mną, odwrócił się i
stwierdził z głupkowatym uśmiechem:
— Wiedziałem, że cię nakryje.
Siedzący trzy ławki dalej, mój najlepszy przyjaciel Ben Hux-ley toczył po klasie
umęczonym spojrzeniem. Przeganiał palcami krótkie włosy. Ben ma czarną skórę i jest
niesamowicie ostrzyżony. Włosy na czubku głowy są gęste i równiutko obcięte;
tworzą idealną płaszczyznę. Ben chciał wystrzyc nad karkiem swoje inicjały, ale jego
mama się sprzeciwiła.
Ben jest moim najlepszym przyjacielem, ale pani Fernandez nie pozwala nam razem
siedzieć. Huxley twierdzi, że pani od matematyki okropnie się nas boi. Gdybyśmy
siedzieli razem, podwójna siła naszych umysłów byłaby tak wielka, że okropny
babiszon wyleciałby z pracowni jak z procy. To się nazywa tele-kineza. Sądzę jednak,
że nie możemy razem siedzieć, bo okropnie gadamy podczas zajęć.
W końcu zabrzmiał dzwonek. Lekcje dobiegły końca. Podszedłem do stolika
nauczycielki, by odebrać grę elektroniczną, ale pani Fernandez schowała ją do teczki.
— Będziesz musiał pożegnać się z tym pudełkim na cały tydzień — oznajmiła.
— Nie! Bardzo panią proszę! — jęknąłem błagalnie.
— Jeśli zaczniesz marudzić, gra pozostanie u mnie przez całe dwa tygodnie —
ostrzegła pani od matmy. Natychmiast zamilkłem. Nie miałem żadnych szans.
Wróciłem do ławki, by zabrać swoje rzeczy.
— T. S. — stwierdził ponuro Ben podając mi zeszyt.
 
Chcecie wiedzieć, co to znaczy? Wyjaśniam: trudna sprawa.
Ben uwielbia mówić skrótami.
6
7
— Ostrzegałem cię. Lepiej nie zadzieraj z panią Fernandez
— ciągnął Ben. — To herold-baba.
— Herod-baba — poprawiłem machinalnie i dodałem z naciskiem: — Od Heroda,
prześladowcy niewiniątek.
— Mniejsza z tym — odparł z uśmiechem. — Nie przejmuj się, Mikey.
Tylko mojemu przyjacielowi pozwalałem używać tego zdrobnienia. Wszyscy inni
mogliby za to zdrowo oberwać.
— Weź się w garść i po prostu zapomnij na kilka dni o tej
grze — poradził Ben. — Ostatnio jedynie to cię interesuje.
Chwilami mam wrażenie, że przeniosłeś się już na drugą stronę
ekranu i żyjesz w innym wymiarze.
Cóż mogłem na to odpowiedzieć? Ben miał rację. Gry komputerowe były o wiele
bardziej interesujące niż codzienność szkoły podstawowej w Woodmont.
— Co ja na to poradzę, że ta buda jest nudna jak flaki z olejem? — odparłem
wzruszając ramionami.
— Przestań jęczeć. Chodźmy już — przerwał mi Ben, zarzucając plecak na ramię.
— Powinniśmy być u Vickie o pół do czwartej.
Ben, Vickie Goldberg i ja pracowaliśmy jako zespół na lekcjach geografii i
przedmiotów ścisłych. Całkiem zapomniałem, że postanowiliśmy dziś po południu
zabrać się wreszcie do konstruowania zadanego modelu.
— Nie idziesz do pracowni komputerowej? — zapytałem.
— Daruję sobie dzisiejsze zajęcia. To żadna rewelacja. Pewnie bym się nudził.
Musimy jak najszybciej zacząć pracę nad modelem. Od tego zależą nasze oceny z
geografii. Mama Vickie pozwoliła nam wykorzystać swoją piwnicę do zbudowania
makiety wulkanu.
— Powiedz Vickie, że przyjdę kiedy indziej — poprosiłem.
— Hacker obiecał mi pożyczyć kopię gry „Niebezpieczna wy
prawa". Mają dzisiaj przynieść.
— Jutro odbierzesz dyskietkę — stwierdził Ben, dając mi
8
kuksańca. — Zrób sobie wolny dzień. Ciągle przesiadujesz w pracowni komputerowej.
Nic, tylko grasz i grasz. Ben także uwziął się na mnie!
— Stary, przestań mi prawić morały. Najpierw pani Fernan
dez, a teraz na dokładkę ty. — Zniecierpliwiony podniosłem
ręce do góry. — Czy ktoś się w ogóle zastanawia, co mi sprawia
przyjemność, na co mam ochotę?
Cisza.
— No dobrze — mruknął Ben, kierując się do wyjścia. —
Tylko pamiętaj, nie miej do mnie pretensji, jeśli zawalisz geo
grafię.
Czułem się podle. Chyba nie powinienem pochopnie skazywać Bena na towarzystwo
 
Vickie. Wzruszyłem ramionami. Sam dokonał wyboru. Mógł przecież iść ze mną do
pracowni komputerowej. Poza tym termin oddania modelu upływał dopiero za dwa
tygodnie. Ben i Vickie będą plotkować o mnie i całej klasie, zamiast się wziąć do
roboty.
Gdy usiadłem przed ekranem komputera, byłem ponury jak listopadowa noc. Hacker
się nie pokazał. W pracowni było pusto. Przyszło zaledwie kilka osób. Inni zaraz po
lekcjach popędzili do domu, chcąc zdążyć przed deszczem, który lunął wkrótce po
ostatnim dzwonku.
— Hacker miał pecha, co? — oznajmił siedzący obok mnie chłopak. Nazywał się
John Miluski. Był maniakiem komputerowym. Z wyglądu przypominał pudla. Miał
wielką szopę kręconych włosów i długi wąski nos.
— O czym ty gadasz? — burknąłem, odsuwając książki leżące na biurku.
— Nie słyszałeś, co mu się przytrafiło? — odparł z niedowierzaniem John.
Pokręciłem głową. Miluski perorował z zapałem:
— Hacker spadł dziś rano z dachu swego domu. Zleciał na tylną werandę, która
się pod nim zawaliła. Hacker wylądował w szpitalu. Ma złamaną nogę.
Serce podeszło mi do gardła. Okropna wiadomość!
9
— Co Hacker robił na dachu?
— Skąd mam wiedzieć? — John wzruszył ramionami. — Zawsze był dziwakiem,
ale ostatnio całkiem mu odbiło.
Zadudnił grzmot. John wrócił do swego komputera. Otworzyłem pudełko i wyjąłem z
niego dyskietkę. No cóż, będę się musiał zadowolić „Wojną szczurów". Skoro Hacker
jest w szpitalu, przyjdzie mi jeszcze przez jakiś czas spędzać wolne chwile przy tej
grze. Włożyłem dyskietkę; rozgrywka się rozpoczęła.
Elektroniczny bohater pędził długim korytarzem, umieszczając tu i ówdzie pułapki na
podstępne gryzonie. Niespodziewanie usłyszałem, że ktoś woła mnie po imieniu.
— Wybacz, że muszę ci przeszkodzić. — To był pan Norman, opiekun pracowni
komputerowej, blady i korpulentny mężczyzna, który przypominał mi pieczarkę.
Przerzedzone jasne włosy zaczesywał na bok, aby ukryć łysinę. Starałem się na nią nie
gapić. Pan Norman jest w porządku: to najlepszy nauczyciel, jakiego dotąd spotkałem.
— Co się stało? — zapytałem. Podał mi brązową kopertę. — Mama Hackera
zostawiła rano tę przesyłkę w szkolnym sekretariacie. Na kopercie jest twoje
nazwisko.
Poprawiłem okulary i zerknąłem na wyraźny napis: Mikę Wil-lis. Niżej widniały
drukowane litery układające się w podkreśloną dwa razy uwagę: DO RĄK
WŁASNYCH. Nigdy jeszcze nie otrzymałem listu za pośrednictwem sekretariatu.
Domyślałem się, co jest w brązowej kopercie.
— Dziękuję — powiedziałem do pana Normana.
Gdy usiadł przy swoim biurku, rozerwałem kopertę i zajrzałem do środka. Była tam
dyskietka i kartka papieru.
Wyciągnąłem je natychmiast. „Niebezpieczna wyprawa"! Hacker zdołał mi ją
dostarczyć, mimo złamanej nogi! Rozłożyłem kartkę i przeczytałem skreślone naprędce
bazgroły.
Cześć, Mikę.
Przekazuję ci dyskietkę, bo obiecałem i muszę dotrzymać sło-
wa. Radzę ci jednak zapomnieć raz na zawsze o tej grze. Ostrzegam, jest jak narkotyk.
To nielegalna kopia. Wydaje mi się podejrzana. Dotarłem na trzeci poziom; to górska
wyprawa. Nie mam pojęcia, jakim cudem znalazłem się na dachu. Gra wciąga jak
 
żadna inna. Nie będziesz mógł się oderwać od komputera i w końcu przydarzy ci się
nieszczęście. Dostałem tę dyskietkę od Eryka Gottlieba. Sam wiesz, co mu się
przytrafiło. Teraz kolej na mnie. Eryk twierdzi, Że do programu dostał się jakiś wirus.
Moim zdaniem wszystkiemu winna jest ciążąca na tej grze klątwa. Mówię serio, Mikę.
To nie gra, tylko potworny koszmar!
Hacker
10
2 KLĄTWA WIDMOWYCH PRZEŚLADOWCÓW
Coś ścisnęło mnie za gardło. Zastanawiałem się, dlaczego Hacker próbuje napędzić mi
strachu.
Jeszcze raz przeczytałem otrzymany list. Czy to żart? Jeśli tak, to dość makabryczny
zważywszy, że Hacker wylądował w szpitalu ze złamaną nogą. Poza tym trudno uznać
tego chłopaka za wesołka. Poznałem go lepiej na początku roku szkolnego i od tamtej
pory zaledwie kilka razy widziałem uśmiech na jego twarzy.
Doskonale pamiętałem, co spotkało Eryka Gottlieba, który omal nie utonął w czasie
szkolnych zawodów pływackich. Wiadomość o tym wypadku ukazała się nawet w
lokalnej gazecie.
Podczas wyścigu ktoś nagle spostrzegł, że Eryk leży bez ruchu na dnie. Kiedy
ratownik wyciągnął Gottlieba z wody, chłopak nie oddychał. Na szczęście lekarze
wiedzieli, co robić, i uratowali topielca.
Wszyscy daremnie zachodzili w głowę, jak to się stało, że Eryk opadł niepostrzeżenie
na dno basenu. Muszę przyznać, że Ben i ja najedliśmy się wtedy strachu, ale po raz
pierwszy spotkałem się teraz z twierdzeniem, że tajemnicze utonięcie spowodowane
zostało klątwą ciążącą na grze komputerowej.
Na skutek nieszczęśliwego wypadku ucierpiała chyba nie tylko noga... lecz także
głowa Hackera!
Po namyśle doszedłem do wniosku, że Eryk najzwyczajniej w świecie zasłabł podczas
zawodów pływackich. Cóż ma z tym
wspólnego program komputerowy — choćby nawet został skopiowany nielegalnie.
Przecież Gottlieb nie mógł jednocześnie używać komputera i pływać w basenie!
Sięgnąłem po dyskietkę. Wydawała się całkiem zwyczajna: trzyipółcalowa, wykonana
z plastyku. To niemożliwe, by ktoś rzucił klątwę na program komputerowy! Dawno
przestałem wierzyć w rozmaite zabobony!
Spojrzałem na ekran. Gromada przebiegłych szczurów ominęła zręcznie moje pułapki i
deptała uciekinierowi po piętach. Przerwałem grę i ponownie wziąłem do ręki
otrzymaną od Hackera dyskietkę.
Przez chwilę spoglądałem na nią podejrzliwie. „Niebezpieczna wyprawa"! Tak długo
jej szukałem. Ach, trudno, kto nie ryzykuje...
Wsunąłem dyskietkę i rozpocząłem pierwszą rozgrywkę. Na ekranie pojawił się
standardowy napis: „Czy jesteś gotowy do rozpoczęcia gry?" Nacisnąłem klawisz
oznaczający potwierdzenie.
Niebieskożółta błyskawica wyrysowała na ekranie świetlisty tytuł: „Niebezpieczna
wyprawa". Byłem na pierwszym poziomie. Czekała mnie podmorska ekspedycja.
Musiałem wydobyć zatopiony skarb, nim mnie dopadną zamaskowani, przypominający
ponure widma prześladowcy.
— Coś nowego? — zagadnął John, zerkając na ekran ponad moim ramieniem.
— Zdobyłem ciekawą grę.
— Już wiem! Miał ją mój kuzyn — oznajmił John, spoglądając na monitor. — To
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin