Curwood Oliver James - Błyskawica.pdf

(509 KB) Pobierz
James Oliver Curwood
James Oliver Curwood
BŁYSKAWICA
W
ROZDZIAŁ I
Błyskawica
Niesamowite i tajemnicze szepty nocy podbiegunowej drżały w powietrzu. Był
zmierzch, wczesny zmierzch długich szarych miesięcy; bezsłoneczny mrok opadał szybko na
zakrzepły kraj, położony na północnym cyplu amerykańskiego kontynentu powyżej Kręgu
Polarnego. Ziemię kryło tylko niespełna dwanaście cali śniegu, miałkiego i twardego niby
kryształki cukru, lecz ziemia sama zamarzała na cztery stopy w głąb. Było sześćdziesiąt
stopni poniżej zera.
Z nagiego szczytu lodowego wzniesienia, górującego nad białą roztoczą przesmyku
Bathurst, Błyskawica, siedząc na zadzie, obserwował swój świat. Była to trzecia zima w życiu
Błyskawicy, jego trzecia długa noc. Półmrok, wieszczący jej nadejście, napawał go dziwnym
niepokojem. W niczym nie przypominał zmierzchu dalej na południu, stwarzał obszerną,
szarą, chaotyczną pustkę, poprzez którą wzrok biegł w nieskończoność, lecz nie widział nic.
Ziemia i powietrze, morze i równina stapiały się w jedno. Brakło chmury, nieba, linii
horyzontu, księżyca, słońca, gwiazd. To było znacznie gorsze niż prawdziwa noc.
Później nieco ziemia wyłoni się z chaosu i każdemu ruchowi Błyskawicy pocznie
towarzyszyć jego cień. Na razie jednak świat przypominał czarną studnię wypełnioną
dźwiękami, których nigdy nie lubił, a które czasem budziły w nim wielką tęsknotę i dziwne
poczucie osamotnienia. Brakło wiatru, mimo to w podniebnym burym kłębowisku polatywały
szepty i jęki, ścigane nieustannym ujadaniem białych lisów. Tych lisów Błyskawica
nienawidził. Nienawidził ponad wszystko inne. W nerwowym ujadaniu udzielały mu coś z
własnego bolesnego szaleństwa. Najchętniej rozdarłby je na strzępy. Gorąco pragnął zdławić
ich głosy raz na zawsze i oswobodzić od nich ziemię. Lecz były dziwnie lotne i trudne do
schwytania. Z doświadczenia przekonał się o tym.
Siedząc na lodowym postumencie zmarszczył wargi obnażając mlecznobiałe kły.
Warczenie wezbrało mu w gardle i zwolna wstał. Był wspaniałym okazem dzikiej bestii.
Wątpliwe, czy pomiędzy Keewatin i Wielkim Niedźwiedziem tuzin wilków mógłby mu
wzrostem dorównać. Zresztą, niezupełnie przypominał wilka. Pierś miał szeroką i wysoko
nosił duży łeb. W ruchach jego brakło podstępnej czujności. Wodził wzrokiem otwarcie i bez
lęku. Grzbiet miał prosty, wargi podciągnięte, a futro łagodnej, nieuchwytnie burej barwy
zajęcy leśnych. W masywnej czaszce oczy siedziały szeroko nad twardym zarysem szczęk.
Ogon sterczał prosto, a nie zwisał jak kita wilcza. Błyskawica bowiem był mieszańcem.
Przed laty dwudziestu przodek jego był psem, olbrzymim dogiem duńskim. Dłuższy
czas krew doga łączyła się z krwią wilczą, aż w piątym pokoleniu zatraciła wszelką cechę
pierwotną. Pełnych lat piętnaście przodkowie Błyskawicy to były wilki — zgłodniałe bestie,
żądne krwi i łupu, na wielkim białym barren. Gdy mknęły równiną, grzbiety ich i łapy tylne
osiadały nisko, kity im się w śniegu wlekły, ślepia miały wąsko osadzone, do białych lisów
nie czuły żadnej szczególnej nienawiści.
Błyskawica, stojąc na lodowym pagórku, i równie mało wiedział o swym psim
pochodzeniu, jak mało pojmował tajemnicze hukania i jęki krążące mu nad głową pod
niewidzialnym stropem nieba. Był wilkiem. Na wilczy sposób szczerzył długie kły. Lecz w
głębi jaźni dzikiej i pierwotnej, zahartowanej w walce o byt śród ustawicznych walk morder-
czych, głodu i śmierci — głos olbrzymiego doga, przodka sprzed ćwierćwiecza niemal, silił
się już przemówić.
Błyskawica odpowiedział na zew w ten sam sposób, w jaki odpowiadał nań poprzednio.
Na ślepo, bez widocznej przyczyny, nic nie rozumiejąc, doznając tylko wielkiej tęsknoty za
światem, zstąpił z lodowego urwiska ku morzu.
Morzem był przesmyk Bathurst. Jak Zatoka Koronacyjna stanowi część Oceanu
Arktycznego, tak przesmyk Bathurst stanowi część Zatoki Koronacyjnej. Szeroki u wejścia,
lecz zwężający się później niemal do rozmiaru kobiecego palca, sięga na dwieście mil w głąb
ziemi Mackenzie, tak że po jego lodzie można odbyć podróż, od pozbawionych nawet traw i
chaszczy dziedzin morsów i białych niedźwiedzi po krainę porosłą jałowcem, brzozą i
cedrem, leżącą za wielkim barren. Jest to ów długi otwarty szlak, wiodący od Ziemi Księcia
Alberta w dół, ku zalesionym obszarom, kaprys stref podbiegunowych, najkrótsza droga
łącząca eskimoskie igloo z Melville Sound ze starym fortem Reliance, położonym o pięćset
mil dalej na południe, na granicy ziem cywilizowanych. Błyskawica zwrócił łeb właśnie na
południe i wchłonął nozdrzami powietrze. Warknięcie zamarło mu w krtani, przechodząc w
niski skowyt. Zapomniał o białych lisach. Ruszył z miejsca, truchtem na razie, lecz po upły-
wie stu metrów przeszedł w cwał. Jego wielkie bure cielsko śmigało coraz szybciej. Raz, gdy
miał dwa lata, pewien Cree i pewien biały człowiek widzieli go lecącym przez równinę i
Indianin rzekł: — Weja mekaw susku waol . Jest szybki jak Błyskawica!
W chwili obecnej Błyskawica rwał właśnie tak jak wtenczas. Bieg nie stanowił dlań
żadnego trudu. To była jego gra, jego radość życia! Nie ścigał bynajmniej zwierzyny. Nie był
wcale głodny. Mimo to władał nim dziki dreszcz, rozkosz pędu, wspaniała gra muskułów w
pięknym i niestrudzonym ciele upajały go do szaleństwa. Mięśnie spełniały każdą zachciankę
tak nieomylnie, jak precyzyjny mechanizm spełnia wolę człowieka. Na swój pierwotny
sposób Błyskawica doznawał własnej potęgi.
Najbardziej lubił gnać pod gwiazdami i księżycem na wyścigi ze swym cieniem, jedyną
rzeczą na całej dalekiej północy, której nie potrafił w biegu zwyciężyć. Dzisiejszego dnia czy
też nocy dzisiejszej — gdyż właściwie nie było to ani jedno, ani drugie — szaleństwo pędu
gorzało w jego krwi. Około dwudziestu minut ścigał się tak z niczym, aż wreszcie stanął.
Boki jego unosiły się i opadały w szybkim oddechu, lecz zziajany nie był. Zaledwie ruch łap
ustał, już głowa czujnie uniosła się do góry, ślepia niestrudzenie przeszywały chaotyczną
pustkę na przedzie, a nozdrza łowiły woń wszelką.
W powietrzu istniało coś, co kazało mu skręcić pod prostym kątem do poprzedniego
szlaku, między rzadkie chaszcze wzdłuż wybrzeża. Te chaszcze świadczyły o potężnych
mocach życiowych podbiegunowego lądu. Rosły karłowate, wyświechtane i zmierzwione.
Można było przypuścić, iż mróz je zaskoczył w chwili bolesnych kurczy i skrzepły tak w
męczącej agonii.
Ten odwieczny las nie strzelił nigdy wyżej niż ochronna pokrywa śniegu zimą. Miał
może sto lat, może pięćset, może tysiąc, a jego najpotężniejsze drzewo, o pniu grubości
ludzkiej nogi, sięgało tylko barku Błyskawicy. Miejscami zarośla gęstniały. Tu i ówdzie
tworzyły niezłe kryjówki. Wielkie króliki śnieżne kicały tu i tam. Olbrzymia biała sowa
poszybowała górą.
Błyskawica dwukrotnie obnażył kły na widok upiornych cieni białych lisów. Lecz nie
wydał głosu. Coś, silniejsze znacznie niż nienawiść do tych stworzeń, władało nim obecnie.
Szedł dalej. Woń tężała w powietrzu. Błyskawica, zwrócony ku niej czołem, stąpał otwarcie i
beż lęku.
W odległości pół mili trafił na wąską dolinkę — bliznę w łonie ziemi — wyżłobioną
niegdyś ostrą krawędzią przedhistorycznego lodowca. Była ciasna, głęboka i dziwaczna, po-
dobna do skalnej szczeliny. Dwanaście długich skoków i przebyłby ją od brzegu po brzeg.
Noc podbiegunowa gromadziła na dnie gęste cienie. Rosły tam chaszcze, coś na kształt
prawdziwego lasu nawet, co zima bowiem wichry lecące z barren zawalały dolinę śniegiem
po wręby, więc krzaki i drzewa chronił kożuch zasp wysokich na dziesięć do piętnastu
metrów. Obecnie czerniały zwarte i ponure. Błyskawica jednak wiedział, że jeśli zada sobie
trud, znajdzie tu życie.
Szybko podążył jedną z krawędzi. Nie był niczym więcej, jak tylko cieniem stano-
wiącym część ogólnego mroku. Lecz istniało tu wiele oczu stworzonych do życia w ciem-
ności i te obserwowały go złośliwie.
Spośród zarośli uleciały raptem w górę białe widma sów śnieżnych. Zatrzepotały
ponad nim wielkie skrzydła. Usłyszał gniewne kłapanie morderczych dziobów.
Wiedząc o ich obecności Błyskawica ani przystanął, ani odczuł trwogę. Na jego miejscu
lis co prędzej poszukałby bezpiecznej kryjówki. Nawet czystej krwi wilk, warcząc, zwróciłby
kroki w kierunku barren. Lecz ten potomek psa nie dbał o, nic. Nie lękał się sów. Nie lękał się
nawet wielkich białych niedźwiedzi. Wiedział doskonale, że nie potrafi zabić Wapuska,
potwora pól lodowych, że natomiast Wapusk zgniecie go bez trudu jednym ciosem olbrzymiej
łapy. Mimo to nie doznawał lęku. Na całym świecie jedna rzecz tylko napełniała go uszano-
waniem i ta właśnie wyrosła przed nim raptem jako cień w pomroce.
ROZDZIAŁ II
Strażnicy prawa
Była to chata zbudowana z drzewa dobytego z głębi lodowcowej dolinki. Nad dachem
górował komin, a z komina bił dym. Błyskawica zwęszył woń dymu z odległości mili.
Dobrych parę minut tkwił teraz bez ruchu. Potem z wolna jął zataczać koło, aż się znalazł na
wprost ściany opatrzonej oknem.
W ciągu ostatniego półrocza po raz trzeci wykonywał ten sam manewr, by wreszcie,
kucnąwszy na zadzie, patrzeć w okno. Dwa razy przybywał nocą; obecnie wybrał się pod
osłoną zimowej pomroki. Okno płonęło zawsze światłem bijącym z wnętrza chaty. Teraz
świeciło również. Widok ten przypominał Błyskawicy prostokątną plamę słońca. Z rudego tła
szło coś bladozłote. Błyskawica znał ogień, lecz zanim znalazł chatą, nie wiedział wcale, że
może istnieć podobne dziwo: ogień bez płomieni. Doznawał szczególnego wrażenia, że świat
zmierzchł, ponieważ słońce ukryło się we wnętrzu tej chaty.
W szerokiej piersi serce biło mu gwałtownie i oczy lśniły gorączkowo, podczas gdy
obserwował okno oddalone o sto stóp mniej więcej. Wstecz, poprzez dwadzieścia pokoleń
wilczych, żyjąca w nim kropla psiej krwi wracała niby gołąb do gniazda, ku jaźni wielkiego
doga, który sypiał w kręgu ognia białego człowieka, odczuwał dotyk jego rąk, znał słońce i
ciepło oraz pieszczotę głosu pana. U boku Błyskawicy, gdy tak patrzał w świecące okno,
siedział duch Skagena. Skagen się w niego wcielał. To on nim kierował przez mrok ku chacie
otulonej wonią dymu.
Błyskawica nic o tym nie wiedział. Nurzając lędźwie w śniegu, milcząco zwracał pysk
ku chacie i światłu, a w jego dzikim sercu rosły wielka tęsknota i wielkie osamotnienie. Nie
rozumiał swego stanu, Był przecież wilkiem, krew z krwi dwudziestu pokoleń wilczych.
Mimo to, gdy tak trwał na czatach, duch Skagena warował u jego boku.
W chacie na skraju lodowcowej doliny, plecami zwrócony do żelaznego piecyka do
czerwoności rozpalonego jałowcem, siedział kapral Pelletier z Królewskiej Północno-
Zachodniej Konnej Policji i na głos odczytywał żołnierzowi Sandy O'Connorowi zakończenie
oficjalnego raportu. Raport ten, przeznaczony dla nadinspektora Starnesa dowodzącego
dywizją M. w forcie Churchilla, miał odbyć siedemset mil wynoszącą drogę na południe za
pośrednictwem eskimoskich sań i psiego zaprzęgu.
Zakończenie raportu brzmiało jak następuje:
Pozwolą sobie dodać następujących parę słów, tyczących karibu i wilków. Chodzi mi o
podkreślenie groźby głodu, jaki czeka tej zimy daleką północ. Karibu, w ogromnych stadach,
emigrują na południo-zachód i do pół zimy odejdą wszystkie. Ten ruch nie jest bynajmniej
spowodowany brakiem paszy. Porosty i mchy znajdują się w ilości do statecznej pod
ćwierćmetrową zaledwie warstwą śniegu. Podług mego zdania winę ponoszą wilki. Nie polują
one w luźnych gromadach, lecz zbierają się w olbrzymie hordy. Szeregowy O'Connor i ja sam
widzieliśmy pięciokrotnie stada liczące od pięćdziesięciu do trzystu sztuk. Na pewnym szlaku,
na przestrzeni siedmiu mil, policzyliśmy trupy dwustu rozszarpanych karibu. W innym znów
wypadku na przestrzeni mil dziewięciu leżało przeszło sto szkieletów. Rzeź trzy-dziestu do
czterdziestu sztuk przez mniejsze stada zaliczyć należy do rzeczy codziennych.
Starzy Eskimosi twierdzą, że raz na ludzkie pokolenie wilki ogarnia szał krwi. Zbierają
się wtenczas w olbrzymie gromady i ogałacają ze zwierzyny cały kraj, mordując to, co nie
zdoła ujść. Zdaniem Eskimosów, takiej zimy złe duchy triumfują nad dobrymi, ze względu zaś
na ów zabobon trudno jest skłonić ludność do udziału w wielkich obławach, jakie mogliśmy
zorganizować. Mam jednak nadzieję, że uda mi się namówić młodzież do jakiejkolwiek akcji i
w tym kierunku obaj z szeregowcem O'Connorem pracujemy gorliwie.
Pozostają z szacunkiem, posłuszny sługa
Franciszek Pelletier
kapral, dowódca patrolu.
Pomiędzy kapralem a szeregowcem stał stół z łupanej jedliny. Wisiała nad nim blaszana
lampa wypełniona tłuszczem, której światło biło oknem. Pelletier i O'Connor przed siedmiu
miesiącami już objęli ów posterunek na końcu świata, toteż zapomnieli nawet o istnieniu
brzytwy, a cywilizacja zdała im się egzystować na innej planecie. Było co prawda miejsce,
gdzie prawo czuwało jeszcze dalej na północ: wyspa Hershel. Lecz wyspy Hershel, wyposa-
żonej w trwałe baraki i pewien komfort, wykwint nawet, nie należało równać z tą chałupą.
Dwaj mężczyźni, siedzący w świetle lampy, pasowali doskonale do owej dzikiej głuszy,
nad którą trzymali straż. O'Connor o barkach olbrzyma, rudowłosy i rudobrody zaciskał po-
tężne czerwone pięści na środku stołu i uśmiechał się do Pelletiera. Czupryna i zarost kaprala
były czarne niby skrzydła kruka. Uśmiechał się również, trochę niepewnie. Siedem miesięcy
piekła oraz perspektywa jeszcze pięciomiesięcznego tu pobytu, nie nadwerężyły bynajmniej
poczucia koleżeństwa.
— Znakomicie! — oświadczył O'Connor ze szczerym zachwytem w głębi błękitnych
oczu. — Gdybym ja mógł tak pisać, Pelly, byłbym na południu, nie zaś tutaj, a Kathleen była-
by moją żoną. Tylko żeś zapomniał o jednej rzeczy, Pelly! Nie wspomniałeś wcale tego, co ci
mówiłem... O wodzach stad...
Pelletier potrząsnął głową.
— Brzmi to zbyt naiwnie! — rzekł. — Zbyt mało prawdopodobnie.
O'Connor wstał od stołu i przeciągnął się.
— Niech licho porwie prawdopodobieństwo! — burknął. — Czyż tu choć cokolwiek
zdradza jaki taki sens? Mówię ci, Pelly, że Eskimosi, choć gdaczą niby kury, mają jednak
rację. Jeśli to nie wilkołaki prowadzą stada, w takim razie jestem Negrem, nie zaś białym!
Należałoby więc tylko dostać w ręce tych przywódców!
Urwał nagle zwracając twarz ku oknu. A Pelletier zesztywniał cały i również słuch
Zgłoś jeśli naruszono regulamin