Morgan Ray - Bliźniaczki.rtf

(325 KB) Pobierz
Brittanny Lee miała za sobą zupełnie zwariowany dzień

RAY MORGAN

BLIŹNIACZKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Brittanny Lee miała za sobą zupełnie zwariowany dzień. Jakiś pomyleniec przysłał do muzeum obcięte paznokcie od nóg. Do pudełka dołączył list. Zaklinał się w nim, że paznokcie zostawił mu w spadku dziadek, który dostał je od samego króla Kamehameha. Przesyłka wywołała wśród pracowników muzeum burzliwą dyskusję. Jedni uważali, że należy skrawki paznokci poddać badaniom i określić ich wiek, inni byli zwolennikami wyrzucenia tego dość obrzyd­liwego eksponatu do śmieci.

Britt znalazła się w grupie zwolenników kosza na śmieci. Tego rodzaju pamiątki w żaden sposób nie przemawiały do jej wyobraźni, niezależnie od tego, czyją były własnością. Niestety, jej przełożony miał w tej sprawie odmienne zdanie. Być może nogi, na których rosły te paznokcie, przemie­rzały piaszczyste drogi wytyczone przez naszych przodków argumentował Gary, pełen uszanowania wobec wątp­liwego zabytku.

Był to jeden z tych dni, kiedy interesująca skądinąd praca w muzeum stawała się dla Britt trudna do zniesienia. Dlatego właśnie Brittanny zwolniła się wcześniej.

Wychodząc z windy w eleganckim domu, w którym od kilku dni mieszkała, usłyszała ciche pomiaukiwanie, coś jakby pisk stęsknionych za matką kociąt.

- Mam nadzieję, że to nie płaczą dzieci - powiedziała mijająca ją wytworna blondynka. - Zapewniano mnie, że w tym domu nie ma żadnych dzieci.

Britt także o tym zapewniano, jednak ton wypowiedzi sąsiadki trochę dziewczynę zirytował. Nie była wprawdzie wielbicielką pełzających i wrzeszczących ludzików, ale traktowanie dzieci na równi z przestępcami wydało jej się czymś niewłaściwym. Dopiero teraz przestraszyła się napu­szonych i pozbawionych ludzkich odruchów sąsiadów, wśród których zdecydowała się zamieszkać. I to w końcu za niemałe pieniądze.

Nie miała ochoty na jeszcze jedna tego dnia wymianę zdań, wobec czego tylko uśmiechnęła się do blondynki. Długi korytarz wyłożony był grubym, tłumiącym dźwięki dywanem i Britt czułaby się jak głuchoniema, nic słysząc własnych kroków, gdyby nie to kocie miauczenie.

Ruszyła w kierunku swego mieszkania. Pod drzwiami sąsiada z naprzeciwka stał duży wiklinowy koszyk.

- Ach, więc to tak - uśmiechnęła się do siebie. Ktoś przyniósł mojemu sąsiadowi kotki. Tylko po co playboyowi kociaki?

Britt uwielbiała koty. Miała ogromną ochotę choćby tylko zerknąć do koszyka.

W ostatniej chwili się powstrzymała. Jak już te kotki zobaczę, to na pewno będę chciała sobie jednego wziąć, pomyślała. Co najmniej jednego. Naprawdę nie powinnam. Szczególnie teraz, kiedy tak trudno mi się pozbierać. Zdecydowałam się na samotne życie i nawet już nie wyobrażam sobie sytuacji, w której musiałabym codziennie śpieszyć się do domu, bo ktoś tam na mnie czeka. Może później, jak się już trochę przyzwyczaję do tego luk­susowego mieszkania w eleganckim domu, pośród dystyn­gowanych sąsiadów, do których zupełnie nie pasuję. Teraz nie mogę sobie jeszcze pozwolić na żadne zwierzę. Nawet nie zajrzę do tego kosza. Nie chcę się wodzić na pokuszenie.

Przekręciła klucz w zamku i. nie oglądając się za siebie. weszła do mieszkania. Szybko zatrzasnęła drzwi, uszczęś­liwiona, że udało jej się nie ulec pokusie obejrzenia kociaków.

Położyła torebkę na stoliku i po raz setny z podziwem obejrzała swoje nowe mieszkanie. Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Britt była perfekcjonistką i tylko posiadanie rzeczy doskonałych sprawiało jej prawdziwą przyjemność. Zawsze starała się kupować wszystko najlepszej jakości. Nareszcie jej otoczenie stało się tak samo bez skazy, jak garderoba, obuwie i zgromadzone bibeloty. Wszystko na swoim miejscu, w idealnym porządku, czyś­ciutkie i pachnące.

Ale ze mnie szczęściara, pomyślała. Mam wspaniałą pracę i cudowne życie. Robię to, o czym zawsze marzyłam, mam przyjaciół, sympatycznych współpracowników i szan­sę na awans. Skończyłam dwadzieścia osiem lat i każdy przeżyty dzień daje mi ogromną satysfakcję.

Rozmyślania przerwał jej rozpaczliwy jęk, stanowczo za głośny jak na możliwości wokalne kociąt.

Britt nie bardzo wiedziała, jak się powinna zachować. W tego rodzaju dzielnicach obowiązywała zasada niewtrącania się w cudze sprawy, nawet niezauważania tego, co się obok dzieje. Sąsiedzi pozdrawiali się obojętnym skinieniem głowy, nie ciekawi, z kim mają do czynienia. Jakiekolwiek zainteresowanie uważane było w tej okolicy za przejaw złego wychowania. Ale ten jęk był tak przejmujący, że Britt mimo woli znów znalazła się przy drzwiach. Nie potrafiła zdobyć się na obojętność wobec czegoś, co jakby do niej, tylko do Britt, zwracało się o pomoc.

Zastanawiała się jeszcze chwilę, ale dłoń już trzymała na klamce i w końcu zdecydowanym ruchem otworzyła drzwi. Koszyk stał pod progiem przeciwległego mieszkania, ale tym razem dochodzące z niego piski w niczym nie przypomi­nały miauczenia kotów.

Wokół nie było żywej duszy. Britt przebyła dzielącą ją od drzwi sąsiada szerokość korytarza i nacisnęła dzwonek. Miała coraz okropniejsze przeczucia co do zawartości znajdującego się u jej stóp koszyka.

- Halo! - wołała Britt, waląc pięścią w zamknięte drzwi. - Czy jest tam ktoś?

Zgodnie z jej przewidywaniami, nikt się nie odezwał. Wobec tego musiała sama zajrzeć do koszyka. Nachyliła się i odsłoniła okrywającą go flanelę. To nie były kocięta. W koszu leżały dwa wrzeszczące wniebogłosy niemowlaki.

- Dzieci - wyszeptała Britt, jakby samą siebie chciała upewnić, że wszystko, co się dzieje, jest jawą, a nie koszmarnym snem. - Prawdziwe, żywe dzieci.

Poderwała się na równe nogi i z furią zaczęła walić w zamknięte drzwi sąsiada.

- Halo! - krzyczała, chociaż tak naprawdę nie spodziewa­ła się żadnej odpowiedzi. - Czy ktoś jest w tym domu?

Oczywiście, nikogo tam nie było. Britt nie miała pojęcia, co powinna zrobić. Jakiś wariat podrzucił dwoje maleńkich dzieci do holu dużego budynku mieszkalnego, a Britt po prostu nie potrafiła, jak gdyby nigdy nic, zostawić maleństw bez opieki.

Są takie maleńkie i zupełnie bezbronne, myślała. Jeszcze coś złego im się stanie. Co robić? Zadzwonić do administ­ratora? A może na policję? Albo do pomocy społecznej? Co ja mam zrobić?

Żeby dokądkolwiek zadzwonić, Britt musiała najpierw wrócić do swego mieszkania. Nie potrafiła jednak pozo­stawić dzieci samych, w holu, choćby nawet na najbardziej puszystym dywanie. Raz jeszcze rozejrzała się bezradnie wokoło, ale wciąż nikt się nie zjawiał. Wobec tego podniosła koszyk i szybko weszła z nim do swego mieszkania.

- Zostawię uchylone drzwi - powiedziała nie wiadomo do kogo. - Na wypadek, gdyby sąsiad przypadkiem wrócił do domu.

Dopiero teraz Britt zauważyła wystającą z kosza kopertę. Wyciągnęła ją i dokładnie obejrzała. Koperta miała ostry, pomarańczowy kolor, pachniała tanimi perfumami i nie była zaklejona. Dużymi literami wypisano na niej imię: Sonny.

- Teraz wiem przynajmniej tyle, że mój sąsiad ma na imię Sonny - mruknęła Britt.

Mieszkała w tym domu zaledwie od tygodnia, ale przez ten czas kilka razy go widziała. Był wysokim, przystojnym mężczyzną o wiecznie roześmianych oczach. Właściwie cały wolny czas zajmowały mu kobiety. Na przykład poprzedniego wieczoru odwiedziła go jakaś czarnowłosa piękność. A w dniu, w którym Britt wprowadziła się do swego mieszkania, od Sonny'ego wychodziły dwie rude dziewczyny o figurach modelek.

Britt miała ochotę przeczytać dołączony do koszyka list, chociaż nie bardzo wiedziała, czy powinna. W końcu jednak odłożyła kopertę i sięgnęła po telefon. Postanowiła najpierw porozmawiać z administratorem budynku.

- Cześć, co jest? - odezwał się w słuchawce głos siedemnastoletniego syna administratora.

- Cześć, Timmy - powiedziała Britt. - Mówi Britt Lee z mieszkania 507. Pomagałeś mi w zeszłym tygodniu w przeprowadzce. Pamiętasz? Czy jest twoja mama?

- Nie, nie ma, ale ja jestem. - Młody człowiek był niezwykle uczynny. - Co, zlew ci się zapchał? A może przepaliła się żarówka? Zaraz u ciebie będę.

Britt musiała się uśmiechnąć, chociaż było oczywiste, że w rozwiązaniu problemu niemowląt chłopiec nie może jej pomóc. Na pewno nie powierzyłaby mu opieki nad takimi maleństwami. Nawet na godzinę.

- Nie, nie, dziękuję - powiedziała. - Chciałam zamienić parę słów z twoją mamą.

Odłożyła słuchawkę. Teraz mogła już tylko zadzwonić na policję. Na samą myśl o tym zrobiło jej się niedobrze. Uznała, że nie włączy w sprawę policji, dopóki nie dowie się, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi. Spojrzała na pomarańczo­wą kopertę. Zastanawiała się jeszcze przez chwilę, po czym zdecydowanym ruchem wyjęła z niej list.

,,Sonny, kochanie.

Ja już nie mogę wytrzymać! Brakuje mi pieniędzy. Straciłam pracę, bo nie mam kogo zostawić z dziećmi. Wyrzucili mnie z mieszkania. Tutaj nie lubią płaczących dzieci. I co ja mam teraz zrobić? Czy te maleństwa zupełnie nic cię nie obchodzą? Myślałam, że wszystko się zmieni, kiedy je zobaczysz. One są krwią z twojej krwi, ciałem z twojego ciała. Jesteś za nie tak samo odpowiedzialny, jak i ja. Robiłam, co mogłam. Teraz twoja kolej. Zajmij się nimi przez jakiś czas, dobrze?

Kocham Cię, Janine.

Britt jak urzeczona wpatrywała się w list. Pełno było na nim rozmazanych kropek. Czyżby łzy? przemknęło dziew­czynie przez głowę. Okropnie jej było żal tej nie znanej, zdesperowanej matki. Po raz pierwszy uważnie przyjrzała się popiskującym w koszyku niemowlakom.

- Przepraszam, coś panu wypadło.

Mitchell Caine natychmiast się odwrócił. Ładna, młoda kobieta z uśmiechem podała mu pudełko zapałek. Zdziwił się trochę, bo nieczęsto się zdarza, żeby zatrzymywano człowieka na ulicy z powodu pudełka zapałek, choćby tak eleganckiego jak to, które trzymała w palcach ta dziewczyna. W końcu to jednak tylko pudełko zapałek.

Mitchell zdjął ciemne okulary, ukazując światu oczy błękitne jak niebo w pogodny letni dzień. Uśmiechnął się do odważnej dziewczyny z uznaniem. Zdarzało mu się już być zaczepianym przez kobiety, ale po raz pierwszy użyto tak niebanalnego pretekstu.

- Tak - Mitchell obrzucił dziewczynę spojrzeniem znawcy - chyba miałem coś podobnego. Chociaż nie jestem pewien, czy to moje pudełko.

- Ja je od razu poznałam. To reklamówka klubu, który odwiedzam w piątkowe wieczory - powiedziała dziew­czyna, akcentując każde słowo tak, aby dokładnie wbiło się w pamięć tego pięknego mężczyzny.

- Naprawdę? - roześmiał się Mitch.

- Weź to pudełko. Jestem pewna, że należy do ciebie.

- A co będzie, jeśli po powrocie do domu znajdę swoje zapałki tam, gdzie powinny leżeć? - przekomarzał się z nią Mitchell.

- Mam pomysł - ucieszyła się dziewczyna. - Napiszę ci na nim numer mojego telefonu... - Zrobiła to, co powiedzia­ła, po czym oddała Mitchowi pudełko. - Teraz jesteśmy przygotowani na każdą ewentualność. Jeśli się okaże, że to nie twoje pudełko, zadzwonisz do mnie, a ja natychmiast przyjdę je odebrać. Zgoda?

- Doskonały pomysł - roześmiał się Mitchell.

Patrzył, jak dziewczyna odwraca się, macha mu na pożegnanie ręką i odchodzi. Był pełen podziwu dla tej ślicznotki. Miała klasę. Szkoda, że umówił się już na ten wieczór. Gdyby nie to, na pewno zjawiłby się w klubie, do którego ta mała niemal otwarcie go zaprosiła.

- Tyle pięknych kobiet chodzi po tym świecie - wes­tchnął, wchodząc do eleganckiego budynku, w którym od niedawna mieszkał. - A ja mam tak mało czasu.

Jadąc windą, pogwizdywał wesoło. Spotkanie z dziew­czyną, która wręczyła mu pudełko zapałek, w zaskakujący sposób poprawiło mu humor. Mitch miał za sobą długi dzień nudnej pracy. Przeglądał dokumentację finansową małej firmy produkującej podzespoły do urządzeń elektronicz­nych. Potrzebował jakiegoś dowodu na popełniane tam malwersacje finansowe. Niczego nie znalazł, chociaż czuł przez skórę, że szef sprzeniewierzył pieniądze firmy. Nie­stety, nie udało mu się wyszperać czegokolwiek, co nadawa­łoby się do pokazania prokuratorowi okręgowemu.

Rozmowa z nieznajomą dziewczyną sprawiła, że Mit­chell zapomniał o niepowodzeniach zawodowych i wreszcie zaczął się cieszyć na czekające go tego wieczoru spotkanie z Chenille. Chenille Savoy śpiewała w nocnym klubie. Najprostszą melodię zamieniała w zmysłowe przeżycie. Mitch obejrzy jej występ, a potem razem zjedzą kolację. Ma to być wieczór, który przełamie obezwładniającą Mitcha nudę. Na samo wspomnienie Chenille krew żywiej krążyła w jego żyłach. Czuł, że przeżyje nową miłość, coś, czego od wielu miesięcy nie doświadczał.

Szedł po miękkim dywanie, którym wyłożony był długi korytarz. Myślał o czekającym go upojnym wieczorze, o tym, jak pojedzie do klubu, jak siedząc przy stoliku będzie podziwiał piękną Chenille i o tym, jak ona popatrzy na niego ze sceny. Był absolutnie pewien, że czeka go wyjątkowy wieczór.

Wyjął z kieszeni klucz, ale nie zdążył go włożyć do zamka, kiedy usłyszał za plecami jakiś dźwięk. Odwrócił się. W drzwiach przeciwległego mieszkania stała jego nowa sąsiadka. Nie wyglądała zbyt zachęcająco, ale najwyraźniej miała do niego jakąś sprawę.

- Bardzo pana przepraszam - powiedziała. - Nazywam się Britt Lee. Niedawno się tu wprowadziłam. Mamy pewien problem. Czy mógłby pan przyjść do mnie na chwilę? Koniecznie musimy porozmawiać.

Mitch w pierwszym odruchu chciał odmówić. Ta kobieta nie wyglądała powabnie. Zupełnie nie przypominała spo­tkanej na ulicy dziewczyny, która dała mu pudełko zapałek. Ale w końcu była jego sąsiadką. Może zepsuł się jej magnetowid albo jakieś inne urządzenie. Mitch uznał, że nie powinien odmawiać.

- W czym mogę pani pomóc? - zapytał najuprzejmiej, jak potrafił, i wszedł do mieszkania, podobnego jak dwie krople wody do tego, które sam zajmował.

- Proszę usiąść - powiedziała oschle kobieta, kiedy zamknęła za nim drzwi.

- Jestem umówiony - powiedział Mitch, siląc się na swobodę, chociaż zamknięte drzwi i mina sąsiadki niczego dobrego nie wróżyły. - Jeśli trzeba pani w czymś pomóc, zrobię to bardzo chętnie, ale nie mam zbyt wiele czasu, więc...

- Proszę siadać - powtórzyła kobieta. - Musimy poroz­mawiać.

Mitchell uważnie przyjrzał się sąsiadce. Od początku było dla niego oczywiste, że oczekiwała od niego zupełnie czego innego niż piękność z pudełkiem zapałek. Nie prze­szkadzało mu to, bo ta dziewczyna nie była w jego typie. Szczupła, niewysoka, z upiętymi w kok czarnymi włosami. Do tego jeszcze małe kolczyki z perełkami, elegancki kostium i zapięta pod szyję bluzka. Istna guwernantka: sprawna, opanowana i pod każdym względem doskonała.

Nigdy mnie ten typ nie interesował, myślał Mitchell, z trudem ukrywając zniecierpliwienie. Czego ona może ode mnie chcieć? Znów tracę czas. Wszystko przez to moje głupie dobre serce.

- Co ja takiego zrobiłem, proszę pani? - zażartował, sadowiąc się wygodnie na kanapie. - Czy wrzuciłem śmieci do niewłaściwego pojemnika? A może telewizor grał za głośno?

Britt usiadła naprzeciwko niego w fotelu. Włożyła okulary i tak uzbrojona popatrzyła na swego gościa. Z prze­rażeniem stwierdziła, że sąsiad jest wyraźnie rozbawiony.

Minęły prawie cztery godziny, odkąd Britt znalazła niemowlęta. Przez ten czas zdążyła je nawet polubić i znie­nawidziła tego mężczyznę bez sumienia, który pozostawił na pastwę losu własne dzieci. Co gorsza, nawet teraz nie poczuwał się do żadnej odpowiedzialności. Zastanawiała się nawet nad tym, czy nie lepiej powierzyć opiekę nad maleństwami jakiejś organizacji aniżeli temu niefrasob­liwemu osobnikowi. Zaprosiła sąsiada do siebie głównie po to, żeby przeprowadzić z nim rozmowę, której wynik miał zadecydować o losie jego dzieci. Koszyk ze śpiącą w nim zawartością ustawiła w sypialni, żeby nie mieć kłopotów, jeśli postanowi nie oddać maluchów ich własnemu ojcu.

Dobrze zrobiłam, pomyślała. Z tego, co widzę, opieka społeczna będzie dla tych maleństw lepszym rozwiązaniem. Aż się boję pomyśleć, co taki typ mógłby zrobić z bezbron­nymi dziećmi.

- Nic takiego pan nie zrobił - odezwała się Britt. Siedziała sztywno wyprostowana i patrzyła gościowi prosto w oczy. - Chodzi o coś zupełnie innego. Wkrótce wyjaśnię panu, o co. Przedtem jednak muszę zadać panu kilka pytań. Czy mogę?

- Bardzo proszę - zgodził się obojętnie Mitch. Chciał jak najprędzej skończyć dziwaczną rozmowę i wreszcie pójść do domu.

Przypomniała mu się ciotka Tess. Zawsze trzymała za drzwiami rózgę na wypadek, gdyby któreś z dzieci nie­grzecznie się zachowało. Jemu też kilka razy przytrafiło się dostać tą rózgą po gołych łydkach. Nie mógł się oprzeć pokusie. Zerknął na drzwi, czy aby na klamce nie wisi jakaś rózga.

- To, o co chcę pana zapytać, może się wydać trochę dziwne - mówiła Britt. - Mniemam jednak, że dowiedziaw­szy się, o co chodzi, będzie mi pan mógł wybaczyć dotykanie tak osobistej materii.

- Dobra. Niech pani strzela - wzruszył ramionami.

- Proszę mi coś o sobie opowiedzieć - zaczęła Britt, myśląc, że najchętniej naprawdę zastrzeliłaby tego drania. - Skąd pan pochodzi?

- Urodziłem się i wychowałem tutaj, na wyspach - od­rzekł nieco zdziwiony. Każdy, kto tylko na niego spojrzał, bez trudu mógł się tego domyślić. Patrzył na szczupłe palce sąsiadki, zapisującej coś w notatniku, na jej zgrabne nogi w eleganckich pantoflach, i zastanawiał się, o co też może jej chodzić.

- Czy ma pan tu jakąś rodzinę?

- Nie, raczej nie - wyrwany z zamyślenia odpowiedział trochę bez sensu. - Mam rodzinę na Wielkiej Wyspie. Nawet dużą rodzinę. Moja siostra Shawnee, jej mąż, brat Mack z żoną i jeszcze jeden brat, Kam. Właściwie Kam mieszka tutaj, w Honolulu, ale jest wziętym prawnikiem i bardzo rzadko się widujemy.

- A więc nie ma pan tutaj żadnej rodziny, nikogo, kto mógłby panu pomóc - podsumowała szczerze zatroskana, jakby stanowiło to ogromną przeszkodę w rozwiązaniu poważnego problemu.

- W czym mieliby mi pomóc?

- Zaraz się pan dowie. - Stuknęła długopisem w notatnik.

Mitch zaczął się niecierpliwić. Rozmowa trwała długo i wcale nie była interesująca. Uznał, że należałoby pomyśleć o jakimś rozsądnym wytłumaczeniu, które pozwoliłoby mu wreszcie stąd odejść bez narażania się na opinię gbura, kiedy sąsiadka przygwoździła go następnym pytaniem. Mitch był tak zaskoczony, że aż zapomniał ją zapytać, dlaczego zwraca się do niego takim dziwnym imieniem.

- Niech pan mi powie, Sonny - zaczęła tonem zawodo­wego adwokata, gotującego się do zadania stronie przeciw­nej decydującego ciosu - czy wierzy pan w nierozerwalność małżeństwa?

- Jakiego małżeństwa? - Pociemniało mu w oczach. Samo słowo było przerażające, nie mówiąc już o znaczeniu, jakie ze sobą niosło. Nawet stałych związków nieformalnych Mitch bał się jak diabeł święconej wody, a co dopiero mówić o małżeństwie. Zrobiło mu się duszno i musiał rozpiąć kołnierzyk koszuli. - No, wie pani, ja nigdy dotąd nie myślałem o małżeństwie.

- Tego się właśnie obawiałam - westchnęła ciężko.

Oho, chyba wreszcie wiem, o co jej chodzi, pomyślał z ulgą Mitch. Dlaczego właściwie od razu się na niej nie poznałem? Wmówiłem sobie, że jest zupełnie inna niż tamta dziewczyna od zapałek. Ona tymczasem używa innych środków do osiągania tego samego celu, co wszystkie znane mi kobiety.

- Czyżby szukała pani męża? - Uśmiechnął się trochę złośliwie. - Jeśli tak, to...

- Jeśli zechcę poszukać sobie męża, to może pan mieć pewność, że na pana nawet nie spojrzę - przerwała mu ostro.

Oj, chyba jednak trochę się pomyliłem, przestraszył się Mitch. Nigdy jeszcze żadna kobieta tak źle mnie nie potraktowała. Chyba wreszcie należałoby się na nią obra­zić. Wprawdzie nie mam zamiaru się żenić, ale ona nie powinna tak obcesowo oświadczać mi, że nie nadaję się na męża.

- A to dlaczego? - zapytał zainteresowany powodem, dla którego ta zupełnie obca osoba traktuje go jak śmiertelnego wroga. - Powinna pani wiedzieć, że wiele kobiet uważa mnie za doskonały materiał na męża.

- Widocznie są to kobiety o ptasich móżdżkach - mruk­nęła, wpatrując się w swój notatnik.

- Słucham? - Mitch, na jej szczęście, naprawdę nie dosłyszał jej słów.

- Nic ważnego. - Spojrzała na niego bez poprzedniej wrogości.

Sąsiad był wyjątkowo przystojny i Britt nawet nie zamierzała temu zaprzeczać. Ciemne, lekko falujące włosy opadały mu na czoło, a błękitne oczy natura wykończyła gęstymi i długimi jak firanki rzęsami. Ubrany był zwyczaj­nie, ale na tak wspaniałej figurze nawet worek dobrze by wyglądał. Zachowywał się jak duże dziecko, rozbawione wszystkim, co robi i na co patrzy. Britt bardzo to irytowało. Uważała, że mężczyzna w tym wieku powinien trochę poważniej podchodzić do życia.

- Na pewno wiele kobiet uważa pana za atrakcyjnego mężczyznę - powiedziała tonem nie pozostawiającym wątp­liwości, że ona do tej grupy nie należy. - To jednak nie jest w tej chwili istotne i nie ma nic wspólnego z problemem, który musimy rozwiązać. Chciałabym się jeszcze dowie­dzieć, jaki jest pański stosunek do dzieci.

- Dzieci? - powtórzył jak echo, jakby po raz pierwszy w życiu usłyszał to słowo i chciał głośno przećwiczyć jego wymowę.

- Dzieci. Nie rozumie pan? Niemowlęta.

- No cóż... Dzieci są całkiem miłe... Nie mam nic przeciwko dzieciom - dukał, wpatrując się w drzwi, jak w ostatnią deskę ratunku. Nie miał pojęcia, o co tej kobiecie chodzi. Najpierw małżeństwo, teraz znów dzieci... - Szcze­rze mówiąc, nigdy dotąd nie miałem do czynienia z dziećmi.

- Naprawdę? - zapytała Britt takim tonem, jak gdyby mówiła „a, tu cię mam, bratku!”

Mitch uznał, że nie ma żadnych szans. Cokolwiek mówił, okazywało się to niewłaściwe. Nie rozumiał, za co ta kobieta tak bardzo go nienawidzi.

- Gdzie pan pracuje? - padło następne, zupełnie nieocze­kiwane pytanie.

- Jestem detektywem. Pracuję w biurze prokuratora okręgowego.

Odpowiedź została odnotowana w notesie.

- Ile pan zarabia?

- Wystarczająco dużo - odrzekł Mitch, podnosząc się z kanapy. Tym razem ostatecznie stracił cierpliwość. - Co to ma być, u licha? O ile pamiętam, nie starałem się o przyjęcie do pracy.

- Owszem, stara się pan. Przynajmniej w pewnym sensie. - Spojrzała na niego tak, jakby oceniała, czy garnitur dobrze na nim leży.

Najchętniej by mi włożyła cementowe buty, pomyślał Mitch. Widać gołym okiem, że mną gardzi. Tylko dlaczego?

- Lepiej już sobie pójdę - zrobił krok do wyjścia. - Wydaje mi się, że ta rozmowa nie żadnego sensu.

Britt zerwała się z miejsca. Stanęła przed nim i zdjęła okulary, jakby chciała siłą wzroku posadzić go z powrotem na kanapie.

- Proszę natychmiast usiąść - poleciła nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Jeszcze nie skończyłam.

Mitchowi zachciało się ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin