Carlyle Liz - Diabeł wcielony 03 - Diabelskie sztuczki.doc

(2098 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Sandy, która jest moją najlepszą przyjaciółką i emocjonalną odskocznią już… och, już około czterech dziesięcioleci…

Moja droga, starzejemy się!

 

LIZ CARLYLE

DIABELSKIE SZTUCZKI

przełożył Piotr Maksymowicz

 

 

Tytuł oryginału   The Devil to Pay

Projekt okładki,  Olt, Reszelska Korekta. AIK J.I Chylińska

Copyright © 2005 Susan Woodhouse

An original publication of Pocket Books, a division of Simon and Schuster Inc.

Copyright © for the Polish edition Wydawnictwo „bis" 2006

ISBN 83-89685-64-7

Wydawnictwo „bis"

ul. Ledzka 44a

01-446 Warszawa

tel. (0-22) 877-27-05, 877-40-33; fax (0-22) 837-10-84

e-mail: bisbis@wydawnictwobis.com.pl www.wvdawnictwobis.com.pl

Druk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne S.A.

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Dziwne wydarzenia w Bedford Place

 

Nie należał do mężczyzn tego rodzaju, jaki zwykle wybierała. Przyglądała mu się badawczo ponad stołem do rulety. Był miody, owszem; młodszy niż ci, których wolała. Ciekawe, czy już zaczął się golić. Różany rumieniec niewinności wciąż barwił policzki urodziwego Anglika, a jego kości policzkowe były wyrzeźbione równie delikatnie jak jej własne.

Ale on nie był niewinny. A jeżeli był delikatny, to cóż, tant pis.

Krupier pochylił się nad stołem.

- Mesdames et messieurs - powiedział z kiepskim francuskim akcentem - faites vos jeux, s'il vous plait! Machnęła ręką, by rozpędzić dym cygara palonego nieopodal, i postawiła zakład narożny, czubkiem idealnie   wypielęgnowanego   palca   przesuwając po suknie trzy sztony. Chwilę później dżentelmen, siedzący między nią a młodzieńcem, wstał, na odchodnym zbierając swoją wygraną. Nastąpiło wzajemne poklepywanie się po plecach i wymiana serdeczności. Bien. Młodzieniec był teraz sam. W przyćmionym świetle uniosła nieco czarną woalkę, zasłaniającą jej oczy, i posłała mu szczerze zainteresowane spojrzenie. Przesunął stosik sztonów na czarne, numer dwadzieścia dwa, i odpowiedział na jej spojrzenie, unosząc lekko brew.

- Koniec zakładów - zaintonował krupier. - Les jeux sont faits!

Eleganckim ruchem zakręcił kołem rulety i puścił kulkę w ruch. Podskakiwała i turkotała wesoło, przerywając szmer rozmów. Potem rozległo się "stuk! trzask!" i kulka wskoczyła na czarne, dwadzieścia dwa.

Krupier popchnął wygraną w jego stronę, zanim jeszcze kolo przestało się kręcić. Anglik pozbierał sztony i przesunął się na jej koniec stołu.

- Bonsoir - zamruczała gardłowo. - Kolor czarny jest dziś dla pana bardzo szczęśliwy, monsieur.

Jego bladoniebieskie oczy pobiegły w dół po jej czarnej sukni.

- Ośmielę się mieć nadzieję, że to początek dobrej passy?

Popatrzyła na niego przez delikatną siateczkę i spuściła rzęsy.

- Zawsze można mieć nadzieję, sir.

Anglik zaśmiał się, ukazując drobne białe zęby.

- Nie wydaje mi się, abym panią znał, mademoiselle - powiedział. - Czy jest pani u Luftona po raz pierwszy?

Wzruszyła ramieniem.

- Jeden salon gry jest tak podobny do drugiego, nest-ce pas?

Jego spojrzenie się rozpaliło. Głupiec pomyślał, że jest kurtyzaną. To zrozumiałe, skoro siedziała sama i bez męskiej eskorty w jaskini grzechu.

- Lord Francis Tenby - powiedział, wyciągając rękę. - A pani…?

- Madame Noire - odparła, wychylając się daleko do przodu, by podać mu dłoń w rękawiczce. - To musi być przeznaczenie, czyż nie?

- Ha ha! - Zapuścił spojrzenie w jej śmiały dekolt. - Czarna Dama, doprawdy! Moja droga, czy posiada pani imię?

- Ci, z którymi jestem w bliskich stosunkach, nazywają mnie Cerise - powiedziała gardłowo i sugestywnie.

- Cerise - powtórzył jak echo Anglik. - Jakież egzotyczne. Co sprowadza panią do Londynu, moja droga?

I znów wzruszenie ramieniem. Nieśmiałe spojrzenie z ukosa.

- Ach, te pytania! - powiedziała. - Zajmujemy miejsce przy stole, sir, a ja umieram z pragnienia.

Natychmiast zerwał się na równe nogi.

- Co mógłbym pani przynieść, madami - zapytał. - I czy wolno mi zaprowadzić panią w spokojniejsze miejsce?

- Szampana - mruknęła. Potem wstała, skinęła głową i podeszła do stolika, który wskazał. Stolika w rogu. Bardzo dyskretnego. Bardzo odpowiedniego.

Powrócił w okamgnieniu, a za nim nadszedł służący z tacą i dwoma kieliszkami.

- Ma foi! - mruknęła, rozglądając się wokół, gdy oddalił się służący. - Musiałam zostawić torebkę na stole do rulety. Czy byłby pan tak uprzejmy, sir?

Zawrócił, a ona otworzyła małą fiolkę. Zręcznym ruchem przesunęła ją nad jego kieliszkiem. Maleńkie kryształki spłynęły w dół na spotkanie z musującymi bąbelkami.

Powrócił akurat w chwili, kiedy rzucała pospieszne spojrzenie na zegarek przypięty do podszewki szala. Synchronizacja była kluczową sprawą.

Uśmiechnął się sugestywnie, a ona zapraszająco podniosła swój kieliszek,

- Za nową przyjaźń - mruknęła, tak cicho, że musiał nachylić się bliżej.

- W rzeczy samej! Za nową przyjaźń. - Wypił łyk szampana i zmarszczył czoło.

Łatwo było jednak odwrócić jego uwagę. Przez następne dziesięć minut dźwięczał jej lekki, srebrzysty śmiech, a mądre słowa płynęły wprost do uszu lorda Francisa Tenby'ego, w którego pięknej głowie nie było ni krzty rozumu.

Pojawiły się pytania, takie jak zwykle. Opowiadała swoje wypraktykowane kłamstwa. Wdowieństwo. Samotność. Bogaty opiekun, który sprowadził ją tu tego wieczora, pokłócił się z nią, a potem tak okrutnie porzucił dla innej. No cóż, c'est la vie, zasugerowała znów wzruszając ramionami. W morzu pływają jeszcze inne ryby.

Oczywiście niczego nie proponowała. On to zrobił. Oni zawsze to robią. A ona zgodziła się, po raz kolejny rzucając okiem na zegarek. Dwadzieścia minut. Wstali. Nieco pobladł, ale otrząsnął się i podał jej ramię. Położyła dłoń na jego rękawie i razem wyszli z jaskini hazardu w wilgotny, rozświetlony gazowymi latarniami półmrok St. James. Przejeżdżająca akurat dorożka zatrzymała się, jak gdyby to było zaplanowane. Musiała się zatrzymać.

Lord Francis podał dorożkarzowi swój adres, prawie potykając się, gdy wsiadał za nią. W słabym świetle lampy w dorożce mogła dostrzec, że jego twarz już zaczęła oblewać się potem. Pochyliła się, oferując mu wspaniały widok na swój dekolt.

- Mon coeur - mruknęła, kładąc dłoń na jego różowym policzku. - Wyglądasz na cierpiącego.

- Nic mi nie jeszt - odparł, trzymając się prosto z wyraźnym wysiłkiem. - Wszysztko topsze. Ale chczę zobaczyć - Zupełnie stracił wątek.

Zsunęła z ramion jedwabny szal i nachyliła się jeszcze bliżej.

- Co, mon cher?- wyszeptała. - Co chcesz zobaczyć?

Potrząsnął głową, jak gdyby chciał rozpędzić mgłę.

- Twoje twoje oczy - powiedział wreszcie. - Chczę zobaczyć twoje oczy. I twarz. Twój ka ka kapelusz. Woalka. Precz.

- Ach, tego nie mogę zrobić - wyszeptała, zaczynając zsuwać lewy rękaw. - Ale mogę pokazać ci coś innego, lordzie Francisie. Powiedz mi, czy chciałbyś zobaczyć moją pierś?

- Piersz? - łypnął na nią pijanym okiem.

Kolejny cal tkaniny przesunął się w dół.

- Kawałek piersi, tak - odparła. - Spójrz tutaj, lordzie Francisie. Tak, właśnie tu. Skup się, kochany. Skup się. Czy widzisz to?

Popełnił fatalny błąd, nachylając się bliżej.

- Tat tat tatuaż? - powiedział, przechylając głową na bok. - Czarty. Nie, czarny anioł? - Nagle lord Francis przewrócił oczami, jego szczęka opadła bezwładnie, a głowa uderzyła o podłogę powozu, tak że leżał teraz przed nią z rozdziawionymi ustami, niczym martwy karp w Billingsgate[1].

Dla jego własnego bezpieczeństwa uniosła mu podbródek i popchnęła go tak, że oparł się o wyściełaną ławkę. Padł bezwładnie na skórzane obicie, kiedy ona przetrząsała mu kieszenie. Portfel. Klucz. Tabakierka - srebrna, nie złota; pal ją diabli. Zegarek, łańcuszek, dewizka. W wewnętrznej kieszeni list. Od kochanki? Od wroga? Och, do licha. Nie miała czasu na szantaże!

Upchnęła list z powrotem i zamiast niego wyszarpnęła szafirową szpilkę ze śnieżnobiałych fałd krawata lorda.

Kiedy skończyła, popatrzyła na niego z zadowoleniem.

- Och, mam nadzieję, że było ci przyjemnie, lordzie Francisie - mruknęła. - Mnie z pewnością było.

Lord Francis, wciąż z rozdziawionymi ustami, wydobył z głębi gardła niski, chrapliwy odgłos.

- Jakże miło to słyszeć - odparła. - I ośmielam się stwierdzić, że twojej ślicznej, ciężarnej, właśnie pozbawionej pracy pokojówce wkrótce też będzie milo.

Wrzuciła swój łup do torebki, dwukrotnie zastukała w dach dorożki, po czym otworzyła drzwiczki. Dorożka zwolniła, żeby skręcić w Brook Street. Czarny Anioł wyskoczył i wtopił się w szary półmrok Mayfair. Głowa lorda Francisa podskakiwała, w miarę jak dorożka z turkotem toczyła się w noc.

 

 

 

 

Markiz Devellyn, jak rzadko, był w wyśmienitym nastroju. Tak wyśmienitym, że podśpiewywał Królu na wysokim niebie przez całą drogę na Regent Street, mimo że nie znał słów. Tak wyśmienitym, że naszła go naglą ochota, by kazać stangretowi wysadzić się przy rogu Golden Square, tak by pospacerować sobie w przyjemnym wieczornym powietrzu. Na jego sygnał lśniący czarny powóz posłusznie się zatrzymał. Markiz wyskoczył na zewnątrz, prawie wcale się nie zataczając.

- Ale pada deszcz, milordzie - powiedział jego stangret, spoglądając na niego znad dachu powozu.

Markiz popatrzył w dół. Mokry trotuar zalśnił w odpowiedzi. Cóż. Niech go diabli, jeśli staruszek nie miał racji.

- Wittle, czy padało, kiedy wyjeżdżaliśmy od Crockforda? - zapytał, wypowiadając wyraźnie każde słowo, chociaż był pijany jak bela i na tyle rozsądny, by o tym wiedzieć.

- Nie, sir - odparł Wittle. - Była tylko gęsta mgła.

- Hm! - odparł Devellyn, odrobinę mocniej nasuwając kapelusz na głowę. - Cóż, i tak to piękny wieczór na przechadzkę - odparł. - Otrzeźwia człowieka to świeże wieczorne powietrze.

Wittle pochylił się nieco niżej.

- A ale to jest ranek, sir - odparł. - Prawie szósta.

Markiz zamrugał.

- Nie mów? - odrzekł. - Czy nie miałem dziś wieczorem zjeść obiadu z panną Lederly?

Wittle spojrzał na niego ze współczuciem.

- Wczoraj wieczorem, sir - powiedział. - A potem, jak mi się wydaje, teatr. Ale pan nie… czy też klub nie…

Devellyn potarł dłonią twarz i poczuł, że pokrywa ją jednodniowy zarost.

- Ach, rozumiem - odpowiedział wreszcie. - Nie wyszedłem wtedy, kiedy powinienem, hm?

Wittle potrząsnął głową.

- Tak, sir.

Devellyn uniósł brew.

- Zabrałem się za picie, nieprawdaż? I za hazard?

Twarz stangreta pozostała niewzruszona.

- Jak mi się zdaje, sir, była w to zamieszana dama.

Dama? Och, tak. Teraz sobie przypomniał. Zachwycająca blondynka z dużym biustem. I zdecydowanie nie dama. Markiz zastanawiał się, czy była coś warta. Do diaska, zastanawiał się też, czy i on był coś wart. Zapewne nie. I tak naprawdę nie obchodziło go to ani trochę. Ale teatr? Chryste, Camelia tym razem go zabije.

Niespokojnie poruszył ramionami pod paltem i spojrzał w górę na Wittle'a.

- Cóż, mam zamiar przejść się na Bedford Place - powtórzył. - Nie potrzebuję, żeby ktoś jeszcze był świadkiem mojego upokorzenia, kiedy już tam dotrę. Wracaj na Duke Street.

Wittle dotknął ronda kapelusza.

- Niech pan weźmie laskę, sir - poradził. - W Soho roi się od rzezimieszków.

Devellyn uśmiechnął się do niego szeroko.

- Zwykły rzezimieszek? - ofuknął go. - Napadłby na starego Diabła z Duke Street? Czy ty myślisz, że by śmiał?

Wittle uśmiechnął się kwaśno na te słowa.

- Nie, jeżeli zobaczyłby pańską twarz, sir - zgodził się z markizem. - Niestety, oni mają skłonność do atakowania od tyłu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin