DENIS DIDEROT
Kubuś Fatalista
i jego pan
Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość?
Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży? Co
mówili? Pan nic. Kubuś zaś, iż jego kapitan mawiał, że wszystko, co nas spotyka na świecie,
dobrego i złego, zapisane jest w górze.
Pan: Oto mi wielkie słowo!
Kubuś: Mówił jeszcze, iż każda kula, która wylatuje na świat z rusznicy, posiada swój
adres.
Pan: Miał słuszność...
Po krótkiej pauzie Kubuś zakrzyknął: – Niech diabeł porwie szynkarza i jego gospodę!
Pan: Czemu wysyłać do diabła bliźniego swego? To nie po chrześcijańsku.
Kubuś: Bo tak: zalałem pałkę wińskiem, zapomniałem napoić konie. Ojciec widzi to,
wpada w złość. Ja wzruszani ramionami; on bierze kija i łoi mi plecy. Jakiś pułk przechodzi
właśnie przez wieś, spiesząc pod Fontenoy; ze złości zaciągam się w rekruty. Przybywamy,
zaczyna się bitwa...
Pan: I dostajesz kulę pod swoim adresem.
Kubuś: Zgadł pan: postrzał w kolano; Bóg tylko wie, co za przygody sprowadził na mnie
ten postrzał. Trzymają się jedna drugiej jak ogniwa łańcuszka. Ot, gdyby nie ten postrzał,
nigdy w życiu nie byłbym ani zakochany, ani kulawy.
Pan: Byłeś zakochany?
Kubuś: Czy byłem! dobre pytanie!
Pan: Z powodu postrzału?
Kubuś: Z powodu postrzału.
Pan: Nigdyś mi o tym nie rzekł ni słowa.
Kubuś: Myślę sobie.
Pan: Czemu?
Kubuś: Temu, iż to słowo nie mogło paść ani wcześniej, ani później.
Pan: I chwila opowiedzenia twoich amorów nadeszła?
Kubuś: Kto to wie?
Pan: Na wszelki wypadek zaczynaj...
Kubuś rozpoczął historię swoich amorów. Było po obiedzie, czas był parny; pan
zdrzemnął się. Noc zaskoczyła ich w polu; zbłądzili. Pan wpada w straszliwy gniew i nie
szczędzi kijów słudze, nieborak zaś powtarza za każdym razem: „I ten musiał być widać
zapisany w górze...” 1
Widzisz, czytelniku, że jestem na ładnej drodze: ode mnie by tylko zależało kazać ci
czekać rok, dwa, trzy lata na opowieść o amorach Kubusia rozłączając go z panem i każąc
każdemu z osobna wędrować przez wszystkie możliwe przygody. Cóż by mi przeszkodziło
ożenić pana i przyprawić mu rogi? Wyprawić Kubusia na dalekie wyspy? Zapędzić tam jego
pana? Sprowadzić obu z powrotem do Francji na jednym statku? Cóż łatwiejszego niż
klecić opowieści! Ale tym razem wykpią się obaj ze sprawy jedną licho spędzoną nocą, a
wy tym małym opóźnieniem.
Zaczęło świtać; dosiedli koni i ruszyli swoją drogą. – A dokąd? – Już drugi raz zadajecie
to pytanie i drugi raz odpowiadam: Na co wam wiedzieć? Skoro raz tknę się przedmiotu ich
podróży, bywajcie zdrowe, miłostki Kubusia... Wędrowali jakiś czas w milczeniu. Gdy
1 Uwaga ta, stanowiąca punkt wyjścia gawędy Kubusia i jego pana, znajduje się w tym samym brzmieniu u Sterne’a
(Życie i myśli Tristrama Shandy, ks. VIII, rozdz. CCLXIII). Na ogół naśladowictwo Sterne’a, z którego nieraz
czyniono zazrut tej powiastce, ogranicza się do paru szczegółów, zaczerpniętych zeń tak jawnie i niemal dosłownie,
iż tżeba w tych analogiach z modą naówczas we Francji powieścią angielskiego pisarza wiedzieć raczej
świadoną zabawkę autora, zgodną ze stylem całego opowiadania.
5
każdy otrząsnął się nieco ze swego zmartwienia, pan rzekł: – I cóż. Kubusiu, gdzieśmy
utknęli w twoich amorach?
Kubuś: Utknęliśmy, o ile mi się zdaje, na porażce nieprzyjacielskiej armii. Jedni uciekają,
drudzy gonią, każdy myśli o sobie. Zostaję na polu bitwy, zagrzebany pod mnogością
zabitych i rannych, zaiste niezliczoną. Nazajutrz rzucono mnie wraz z tuzinem innych na
wóz, aby nas zawieźć do szpitala. Och! panie, nie sądzę, aby istniało w świecie coś okrutniejszego
niż rana w kolano.
Pan: Żartujesz chyba.
Kubuś: Nie, panie, dalibóg nie żartuję! Jest tam nie wiem ile kości, ścięgien i innych
rzeczy, poprzezywanych licho wie jak...
Jakiś człowiek, który człapał za nimi na koniu, wioząc za sobą oklep młodą dziewczynę,
usłyszał te słowa i rzekł: – Pan ma słuszność...
Nie wiadomo było, do kogo się odnosi to „pan”, ale spotkało się zarówno u Kubusia, jak
i u jego pana z nieszczególnym przyjęciem; Kubuś zaś rzekł do natręta: – Czego ty nos
wściubiasz?
– Wściubiam nos do mego rzemiosła; jestem chirurg, do usług pańskich, i wykażę...
Kobieta, którą wiózł za sobą, rzekła: – Panie doktorze, jedźmy swoją drogą i zostawmy
tych panów, którzy nie lubią, aby im wykazywać...
– Nie – odparł chirurg – chcę wykazać i wykażę...
I odwracając się, aby wykazać, popycha towarzyszkę, pozbawia ją równowagi i strąca na
ziemię, z jedną nogą zaczepioną o poły jego ubrania i spódnicami zawiniętymi na głowę.
Kubuś schodzi z konia, uwalnia nogę biednej istoty i obciąga spódnice; nie wiem, czy zaczął
od uwolnienia nogi, czy od obciągnięcia spódnic; ale o ile by się sądziło o stanie tej
kobiety z jej krzyków, musiała zranić się dotkliwie. Zaś pan Kubusia rzekł do chirurga: –
Oto, co znaczy wykazywać.
A chirurg: – Oto, co znaczy nie chcieć komuś pozwolić wykazać!...
A Kubuś do kobiety leżącej czy też pozbieranej z ziemi: – Pociesz się, dobra duszo, to
ani twoja wina, ani pana doktora, ani moja, ani też mego pana; było napisane w górze, iż
dzisiaj, na tym gościńcu, o tej właśnie godzinie pan doktor będzie gadułą, mój pan i ja będziemy
parą mruków, ty nabijesz sobie sińca i pokażesz nam odwrotną stronę medalu...
W cóż by nie urosła ta przygoda w moich rękach, gdyby mi przyszła fantazja znęcać się
nad wami! Uczyniłbym z tej kobiety ważną osobę; poruszyłbym kmiotków z całej parafii,
wznieciłbym boje i miłości; bo trzeba przyznać, że ta córa wsi kryła rzadkie uroki pod
swoją parcianką. Kubuś i jego pan zauważyli to; toć nieraz ani tyle nie było potrzeba, aby
rozniecić miłość. Czemu Kubuś nie miałby się zakochać po raz drugi? Czemu po raz drugi
nie miałby się stać rywalem, ba, zwycięskim rywalem swego pana? – A czyż zdarzyło się
już kiedy coś podobnego? – Ciągle pytania! Nie chcecie więc, aby Kubuś opowiadał dalej o
swoich amorach? Porozumiejmy się wreszcie raz na zawsze: chcecie czy nie? Jeżeli tak, to
posadźmy babę z powrotem na konia z chirurgiem, pozwólmy im jechać dalej i wróćmy do
naszych podróżnych. Tym razem Kubuś zabrał głos i rzekł:
– Oto sądy ludzkie: pan, któryś nie był ranny w swoim życiu i nie wiesz, co to postrzał w
kolano, utrzymujesz w żywe oczy mnie, który miałem kolano strzaskane i kuleję od dwudziestu
lat...
Pan: Może masz słuszność. Ale ten przeklęty chirurg jest przyczyną, iż jeszcze oto gnieciesz
się na wózku z kompanami, daleko od szpitala, daleko od wyleczenia i daleko od zakochania
się.
Kubuś: Co bądź się panu podoba o tym myśleć, ból w kolanie był nie do zniesienia, a
wzmagał się jeszcze od niewygodnego siedzenia i od wybojów, tak iż za każdym wstrząśnieniem
wydawałem przeraźliwe krzyki.
6
Pan: Ponieważ było napisane w górze, że będziesz krzyczał?
Kubuś: Z pewnością! Krew uchodziła ciurkiem, byłbym niechybnie wyzionął ducha,
gdyby nasz wózek, ostatni z kolei, nie zatrzymał się przed jakąś chałupą. Zacząłem wrzeszczeć,
aby mnie zsadzono; ułożono mnie na ziemi. Młoda kobieta, stojąca w progu, weszła
do chaty i wróciła ze szklanką i butelką wina. Wypiłem parę łyków. Wózki, jadące przed
nami, ruszyły. Już miano mnie rzucić z powrotem między towarzyszy niedoli, kiedy uczepiwszy
się mocno sukien tej kobiety zakląłem się, że nie wsiądę z powrotem i że jeśli mam
umierać, wolę już skończyć tu na miejscu niż o dwie mile dalej. To mówiąc omdlałem.
Ocknąłem się w łóżku w niewielkiej izdebce; koło mnie stał jakiś wieśniak, widocznie gospodarz
domu, jego żona (ta sama, która udzieliła mi pomocy) i kilkoro drobnych dzieci.
Kobieta maczała róg fartucha w occie i nacierała mi czoło i skronie.
Pan: A, łotrze! a, zdrajco!... Widzę już, hultaju, dokąd zmierzasz.
Kubuś: A ja sądzę, że pan nic nie widzi.
Pan: Nie w tej kobiecie myślisz się zakochać?
Kubuś: A gdyby i tak było, cóż by można temu zarzucić? Czy człowiek ma siłę zakochać
się lub nie zakochać? A kiedy jest zakochany, czy może postępować tak, jakby nim
nie był? Gdyby tak było zapisane w górze, byłbym sobie sam powiedział wszystko, co pan
masz zamiar mi powiedzieć; byłbym się wypoliczkował, tłukłbym głową o mur, wydzierałbym
sobie włosy; wszystko to nie zmieniłoby sprawy ani o włos i mój dobroczyńca byłby
rogaczem.
Pan: Ale rozumując na twój sposób, każdą zbrodnię można by popełnić bez wyrzutów
sumienia.
Kubuś: To, co mi pan zarzuca, niejednokrotnie trapiło moją mózgownicę; mimo wszystko
wracam zawsze do poglądów mego kapitana: wszystko, co nam się trafia dobrego czy
złego, jest zapisane w górze. Zna pan jaki sposób, aby wymazać to pismo? Czy mogę nie
być sobą? A będąc sobą, czy mogę postępować inaczej niż ja? Czy mogę być sobą i kim innym?
I od czasu jak jestem na świecie, czy była bodaj jedna chwila, w której by to nie było
prawdą? Wyrżnij pan kazań, ile się panu spodoba, pańskie racje mogą być doskonałe; ale
jeśli jest napisane we mnie albo tam w górze, iż mnie one nie trafią do smaku, cóż ja na to
poradzę?
Pan: Dumam nad jedną rzeczą: czyś ty przyprawił rogi swemu dobroczyńcy, bo tak było
napisane w górze, czy też było napisane w górze, bo miałeś mu przyprawić rogi?
Kubuś: I jedno, i drugie było napisane obok siebie. Wszystko było napisane od razu. To
niby wielka wstęga, która rozwija się po troszeczku...
Rozumiesz, czytelniku, dokąd mógłbym prowadzić tę rozmowę, na której temat tyle się
już nagadano, tyle napisano od dwóch tysięcy lat, nie posunąwszy rzeczy ani o krok. Jeśli
nie czujesz dla mnie nieco wdzięczności za to, co mówię, winieneś mi jej sporo za to, czego
ci oszczędzam.
Gdy nasi dwaj teologowie dysputowali nie mogąc dojść do porozumienia, jak się to czasem
zdarza w teologii, zbliżała się noc. Jechali okolicą niezbyt pewną w każdym czasie, a
tym bardziej w owym, gdy zła gospodarka i nędza napłodziły złoczyńców bez liku. Zatrzymali
się w nędznej gospodzie. Ustawiono im dwa składane łóżka w klitce wpółotwartej
na wsze strony. Zażądali wieczerzy. Przyniesiono wody z kałuży, czarnego chleba i skwaśniałego
wina. Gospodarz, gospodyni, dzieci, służba – wszystko wyglądało podejrzanie.
Słyszeli przez ścianę hulaszcze śmiechy i hałaśliwą wesołość kilku opryszków, którzy
przybyli wcześniej i sprzątnęli im sprzed nosa wszystkie zapasy. Kubuś był dość spokojny,
pan o wiele mniej. Przechadzał się, zafrasowany, wzdłuż i wszerz, gdy sługa pochłaniał
czarny chleb i krzywiąc się łykał szklankę po szklance lichego wina. Gdy się tak zabawiali,
usłyszeli pukanie: był to służący. Owi zuchwali i niebezpieczni sąsiedzi zmusili go, aby za-
7
niósł naszym podróżnym talerz, na którym złożyli kości z drobiu, pozostałość swojej wieczerzy.
Kubuś, oburzony, chwyta pistolety.
– Gdzie idziesz?
– Niech mnie pan puści.
– Gdzie idziesz? powiadam.
– Nauczyć rozumu tę kanalię.
– Czy wiesz, że ich jest tuzin?
– Choćby było stu, liczba nic nie znaczy, jeśli jest napisane w górze, że nie będzie wystarczająca.
– Niechże cię diabeł porwie z twoim niedorzecznym przysłowiem!...
Kubuś wyrywa się panu, wchodzi do rzezimieszków trzymając w każdej ręce nabity pistolet.
– Prędko, kłaść mi się zaraz – rzecze. – Pierwszemu, który się ruszy, palnę w łeb... –
Mina i ton Kubusia były tak wymowne, iż hultaje, którzy cenili życie nie gorzej od każdego
uczciwego człowieka, wstali nie pisnąwszy słówka, rozebrali się i położyli. Pan, niepewny,
w jaki sposób skończy się przygoda, czekał cały drżący. Kubuś wrócił niosąc odzienie tych
ludzi, zabrał je z sobą, aby im nie przyszła pokusa wstać, zgasił światło i zamknął drzwi na
dwa spusty, trzymając klucz w dłoni wraz z pistoletem. – A teraz, panie – rzekł do chlebodawcy
– wystarczy zabarykadować się przysuwając łóżka do drzwi i możemy spać spokojnie...
– I zabrał się do przesuwania łóżek opowiadając zwięźle i sucho szczegóły wyprawy.
Pan: Ej, Kubusiu, co z ciebie za człowiek! Więc ty wierzysz...
Kubuś: Ani wierzę, ani nie wierzę.
Pan: A gdyby się nie chcieli położyć?
Kubuś: To było niemożliwe.
Pan: Dlaczego?
Kubuś: Bo tego nie zrobili.
Pan: A gdyby wstali?
Kubuś: Tym gorzej lub tym lepiej.
Pan: Gdyby... gdyby... gdyby... i...
Kubuś: Gdyby... gdyby morze zaczęło wrzeć, siła ryb by się ugotowała, jak mówią. Cóż,
u diaska, przed chwilą myślał pan, że ja się narażani na wielkie niebezpieczeństwo; wierutny
fałsz; teraz wyobrażasz sobie, iż sam jesteś w niebezpieczeństwie; hipoteza może równie
fałszywa. Wszyscy w tym domu boimy się jedni drugich, co dowodzi, że wszyscy jesteśmy
głupcy...
Tak rozprawiając rozebrał się, ułożył i zasnął. Pan zajadając z kolei kawałek czarnego
chleba i dojąc łyk kwaśnego wina nadsłuchiwał dokoła i patrząc na chrapiącego Kubusia
myślał: „Cóż za człowiek!...” W końcu za przykładem sługi wyciągnął się również na pryczy,
ale nie usnął ani na chwilę. Z pierwszym brzaskiem Kubuś uczuł, że coś go trąca: była
to dłoń pana, który wołał po cichu: – Kubuś! Kubuś!
Kubuś: Co takiego?
Pan: Dnieje.
Kubuś: Możliwe.
Pan: Wstawaj.
Kubuś: Po co?
Pan: Aby się stąd wynieść jak najprędzej.
Pan: Bośmy źle trafili.
Kubuś: Kto to wie; i czy lepiej trafimy gdzie indziej?
Pan: Kubuś?
Kubuś: I cóż: Kubuś! Kubuś! co z pana za człowiek!
8
Pan: Co z ciebie za człowiek! Kubuś, mój złoty, proszę cię.
Kubuś przetarł oczy, ziewnął kilka razy, przeciągnął się, wstał, ubrał się z wolna, odsunął
łóżka, wyszedł z izby, zeszedł na dół, poszedł do stajni, osiodłał konie, założył uzdy,
obudził śpiącego jeszcze gospodarza, zapłacił, zatrzymał klucze od obu pokoi i podróżni ruszyli
w drogę.
Pan chciał się puścić galopem. Kubuś chciał jechać stępa, wciąż w myśl swej zasady.
Gdy już byli o spory kawał drogi od smutnego noclegu, pan słyszał, że coś podzwania w
kieszeni Kubusia, zapytał, co to takiego;
Kubuś odparł, że klucze.
Pan: Czemuż ich nie oddałeś?
Kubuś: Bo w ten sposób trzeba będzie wyważyć dwoje drzwi: naszych sąsiadów, aby ich
uwolnić z więzienia, i nasze, aby znaleźć odzież; przez to zyskamy na czasie.
Pan: Wybornie, Kubusiu! ale czemu chcesz zyskać na czasie?
Kubuś: Czemu? Na honor, sam nie wiem.
Pan: Jeśli chcesz zyskać na czasie, czemu jedziemy truchtem?
Kubuś: Temu, iż nie wiedząc, co jest napisane w górze, człowiek nie wie, ani czego
chce, ani co czyni; idzie za swym urojeniem, które mieni rozumem, albo za swym rozumem,
który jest często jeno niebezpiecznym urojeniem wychodzącym czasem na dobre,
czasem na złe.
Pan: Czy mógłbyś mi powiedzieć, co to wariat, a co człek rozumny?
Kubuś: Czemu nie?... Wariat... zaczekaj pan, to człowiek nieszczęśliwy; z czego wynika,
iż człowiek szczęśliwy jest rozumny.
Pan: A co to jest człowiek szczęśliwy lub nieszczęśliwy?
Kubuś: To bardzo łatwe. Człowiek szczęśliwy to ten, którego szczęście zapisane jest w
górze, ten więc, którego nieszczęście zapisane jest w górze, jest człowiekiem nieszczęśliwym.
Pan: A któż taki pisze tam w górze szczęście i nieszczęście?
Kubuś: A kto uczynił ów wielki zwój, gdzie wszystko jest zapisane? Pewien kapitan,
przyjaciel mego kapitana, chętnie dałby bitego talara, aby to wiedzieć; kapitan sam nie dałby
ani szeląga; ani ja. Na co by mi się to zdało? Czy uniknąłbym przez to dziury, w której
mam kark skręcić?
Pan: Myślę, że tak.
Kubuś: Ja myślę, że nie; bo musiałaby być jakaś kreska fałszywa w wielkim zwoju, który
zawiera prawdę, samą prawdę i całą prawdę. Byłożby tam napisane: „Kubuś skręci kark
tego a tego dnia”, i Kubuś nie skręciłby karku? Czy wyobraża pan sobie, że to możliwe, bez
względu na to, komu przypiszemy autorstwo wielkiego zwoju?
Pan: Wiele by rzeczy można powiedzieć o tym...
Kubuś: Mój kapitan mniemał, iż rozum jest to przypuszczenie, w którym doświadczenie
pozwala nam uważać dane okoliczności za przyczyny pewnych skutków, których możemy
się spodziewać lub obawiać.
Pan: I ty coś z tego rozumiesz?
Kubuś: Zapewne; stopniowo włożyłem się do tego języka. Ale, powiadał, kto może się
chlubić, że ma dosyć doświadczenia? Ten, kto sobie tuszył, że go ma najobficiej, czy nigdy
się nie oszukał? I czy istnieje człowiek zdolny trafnie ocenić okoliczności, w jakich się
znajduje? Rachunek w naszych głowach a ten, który zapisany jest w rejestrach w górze, to
dwie bardzo różne rzeczy. Czy my kierujemy losem, czy też los kieruje nami? Ileż roztropnie
wykonanych zamysłów chybiło i jeszcze chybi! Ile niedorzecznych powiodło się i jeszcze
się powiedzie! Oto, co mi powtarzał kapitan po wzięciu Berg-op-Zoom i Port-Mahon;
dodawał, że przezorność nie daje pewności dobrego wyniku, ale daje pociechę i usprawie-
9
dliwienie w złym; toteż w wilię bitwy spał w namiocie tak spokojnie jak u siebie w alkierzu
i szedł w ogień jak do tańca. Widząc go, dopiero byłbyś pan krzyknął: „Cóż za człowiek!...”
W tym punkcie usłyszeli, nieco za sobą, hałas i krzyki: odwrócili głowy i ujrzeli zgraję
ludzi z drągami i widłami, zbliżających się spiesznym krokiem. Gotowiście myśleć, że to
służba i owe opryszki z gospody. Gotowiście myśleć, że rankiem, w braku kluczy, wywalono
drzwi, za czym bandyci wyobrazili sobie, że dwaj podróżni umknęli z ich odzieżą. Tak
myślał Kubuś i mruczał przez zęby: – Przeklęte niech będą klucze i urojenie czy racja, która
mi je kazała zabierać! Przeklęta przezorność etc., etc. – Gotowiście myśleć, iż cała zgraja
wpadnie na Kubusia i jego pana, że będzie krwawa bitwa, razy i strzały; jakoż zależałoby
tylko ode mnie, aby to wszystko w istocie się stało; ale wówczas bywaj zdrowa prawdo,
bywajcie zdrowe amory Kubusia. Faktem jest, iż podróżnych nikt nie ścigał i że nie wiem,
co zaszło w gospodzie po ich wyjeździe. Jechali dalej swoją drogą, wciąż nie wiedząc, dokąd
jadą, mimo iż wiedzieli mniej więcej, dokąd by chcieli jechać; jechali oszukując nudę i
zmęczenie milczeniem i gawędą, jak zwykle ludzie odbywający podróż, a niekiedy także i
siedzący na miejscu.
Jasnym jest, że ja nie piszę tutaj powieści, skoro gardzę wszystkim, czym powieściopisarz
nie omieszkałby się posłużyć. Kto by wziął to, co piszę, za prawdę, byłby może w
mniejszym błędzie niż ktoś, kto by to wziął za bajkę.
Tym razem pan przemówił pierwszy, przy czym rozpoczął od zwykłej piosenki: – No i
cóż, Kubusiu, a twoje amory?
Kubuś: Nie wiem, na czym stanąłem. Tak często musiałem przerywać, że na jedno by
wyszło zacząć od początku.
Pan: Nie, nie. Ocknąwszy się z omdlenia znalazłeś się w łóżku, otoczony przez rodzinę
wieśnia...
ypka