Koncert.doc

(76 KB) Pobierz

KONCERT
Czarodziej



  Był wtedy koncert reggae w naszym Ośrodku Kultury. Padał śnieg. Zimno. Zgrana paczka, w tym ja. Przed koncertem wypiliśmy trochę winka, bo zabawa o suchym pysku nie jest zabawą, prawda?
  – No to chodźmy – powiedziałem.
  – No to idziemy – odpowiedzieli chórem.
  Otwarła dziewczyna drzwi, Anka jej na imię, i do Ośrodka Kultury weszliśmy całą zgrają, że bileciarz nie wiedział, czy to tornado czy co. Urwał kawałek biletu i powiedział:
  – Miłej zabawy.
  Kierunek szatnia. Zdjęliśmy kurtki i oddaliśmy pani szatniarce miłej. W zamian otrzymaliśmy przeróżnego kalibru numerki. Jeden z większą dziurką, za to z mniejszym numerkiem, drugi z mniejszą dziurką, ale z większym numerkiem. Inne to w ogóle kartonowe, na poczekaniu robione.
  Miałem na sobie wtedy koszulkę czarną z jakiegoś innego koncertu, dżinsy i glany. Inni podobnie poubierani.
  Zaczęła się zabawa. Cała sala równo zapierd*lała. Pogo i te sprawy, dymu z fajek pełno. Ale zabawa się dopiero rozkręca. To dopiero początek.
  Po pół godziny zrobiło mi się gorąco i sobie usiadłem pod ścianą. Ktoś to zauważył, podszedł do mnie i zapytał:
  – Dobrze się czujesz?
  Miał dready, zieloną koszulkę, szelki, ciemne dżinsy, rasta-pasek. I Cormaxy, też zielone. Młody był. Na około siedemnaście lat. Wysoki i szczupły.
  – Tak, jak najbardziej – odpowiedziałem.
  – To okey.
  Odszedł, a ja dalej siedziałem pod ścianą. Po paru minutach wstałem i wróciłem do swoich. Zacząłem się bawić dalej. Szukałem wzrokiem tego młodego rastamana. Nigdzie go nie było.
  Postanowiłem nie zaprzątać sobie głowy nim, chociaż naprawdę ładny był. Podskoczyłem do mojej paczki i zabawa dalej była.
  Zaczęliśmy wydzierać się. Wydzieranie to polegało na głośnym śpiewaniu piosenki takiej, jaką właśnie zespół grał. Każdemu zrobiło się gorąco. Magda, moja kumpelka, długowłosa szatynka o zielonych oczach, krzyknęła:
  – Chodźmy na dwór się przewietrzyć...! – i wszyscy podążyliśmy za nią.
  Kiedy bileciarz poodbijał nam pieczątki na rękach, cała gromada wypruła na śnieg i zaczęła się obrzucać śnieżkami. Po chwili każdemu zimno było, więc postanowiliśmy wrócić do środka. Już drzwi zamykałem, kiedy właśnie zobaczyłem tego przystojnego rastamana skulonego na zewnątrz, w rogu, pod ścianą.
  – Zaraz do was dołączę – powiedziałem do Anki, która wchodziła przede mną do OK’eja.
  Podszedłem do chłopaka i zapytałem tak samo jak on mnie jakąś godzinę temu:
  – Dobrze się czujesz?
  Nie odpowiedział. Szturchnąłem go. Ale nadal nic. Lekko krzyknąłem do niego.
  Ej! Dobrze się czujesz?
  Nadal nie odpowiedział. Poruszyłem go za ramię – a on fiknął mi kozła! Poleciałem po pomoc. Zawołałem bileciarza. Przybiegł natychmiast. Kazał mi zadzwonić po pogotowie. Zrobiłem tak, jak kazał. W tym czasie ja z bileciarzem przenieśliśmy go do środka i przykryliśmy go kocem od pani szatniarki.
  Po dziesięciu minutach przyjechała karetka. Zbadali go i powiedzieli, że trzeba go zabrać do szpitala.
  – Mogę z nim jechać? – zapytałem.
  – Jesteś z rodziny? – zapytał lekarz.
  – Nie, nie jestem.
  – To przykro mi, ale nie. Ale jeśli znasz jego rodziców, to ich zawiadom.
  – A do którego jedziecie szpitala?
  – Do miejskiego, jedynka.
  – Ok...
  Odjechali. Po chwili już ich nie było. Patrzyłem w miejsce, gdzie stała eRka, ale już nie było żadnych śladów. Śnieg zasypał wszystko i padał coraz bardziej.
  Wróciłem zmarznięty do Ośrodka. Nie miałem ochoty na pogo. Nie miałem ochoty na nic.
  – Gdzieś ty był? – zapytała Magda.
  Magda to moja przyjaciółka. Miała długie rude loki, czekoladowe oczy. Uwielbiała korale, kiecki w czarno-białe paski, jak również trampki, najzwyklejsze, najlepsze. Ratuje mnie od wielu rzeczy, wyciąga z dołków, bratnia dusza. Opowiedziałem jej, co się stało. Zrozumiała mnie. Poklepała po plecach i odeszła do zabawy. Lecz za niecałą minutę, kiedy sobie siadłem pod ścianą, Magda do mnie podeszła i objęła mnie. Przytuliłem się do niej
  – Jesteś super – powiedziała. – Ty nikogo nie zostawisz.
  – Dziękuję – odpowiedziałem i dałem jej buziaka w policzek.
  Koncert się skończył. Ja wychodziłem z Magdą jako ostatni. Odprowadziłem ją i skręciłem do swojej chaty.
  Obudziłem się, była 9:00 rano. Przypomniałem sobie wczorajszy wieczór i postanowiłem zaraz pojechać do miejskiego, do jedynki. Na dyżurce zapytałem o chłopaka przywiezionego z wczorajszego koncertu.
  – Jak się nazywa?
  – A skąd mam wiedzieć...
  – To pan nie z rodziny?
  – Nie. Ale pomagałem mu wtedy...
  – Aha... No jest taki, przywieziony wczoraj... – odpowiedziała mi pani w tym białym fartuszku, ale zaraz dodała, że dla odwiedzających są tylko wyznaczone godziny i teraz nie można.
  – Ale ja później nie mogę!
  – Naprawdę nie można – upierała się.
  Wtedy opowiedziałem jej o całym tym zdarzeniu i dopiero się zgodziła.
  – No to... niech pan wejdzie, ale ja nic o tym nie wiem. Sala 101.
  – Dziękuję... – i zaraz wbiegłem po schodach na górę.
  Wszedłem do sali. Nikogo tam nie było. On spał. Usiadłem koło jego łóżka. Popatrzyłem na niego. Co za chłopak! Był naprawdę wyjątkowy. Jedyny w swoim rodzaju. Pomyślałem: tacy to tylko heterycy... Pomyślałem tak, gdyż widziałem go tam z jakąś dziewczyną, z którą trzymał się za rękę i obejmował ją, nawet się całowali.
  Zachciało mi się sikać. Miałem ze sobą torbę, z którą nigdy się nie rozstaję, wiec postawiłem ją na siedzeniu i udałem się do toalety. Kiedy podążałem z powrotem do sali nr 101 usłyszałem głos:
  – Czyja to torba?
  – Nie mam pojęcia – ktoś odpowiedział.
  Zza drzwi spojrzałem na chłopaka, który rozmawiał z pielęgniarką. Wszedłem powoli do sali i powiedziałem:
  – Przepraszam, że ją zostawiłem, to moja.
  – No widzisz, znalazł się właściciel – powiedziała pielęgniarka do „mojego” rastamana i trzymając termometr w ręku wyszła. Mogliśmy porozmawiać.
  – Cześć, jestem Arian – przedstawiłem się zdziwionemu chłopakowi.
  – Cześć. A my się znamy?
  – Poznaliśmy się wczoraj. Na koncercie. Pamiętasz?
  – Wybacz, ale nie...
  Spoglądałem ciągle na chłopaka leżącego pod kocem szpitalnym. Był cudowny.
  – Hmm... Jak by to powiedzieć. To przeze mnie się tu znalazłeś.
  – Przez ciebie?! – spytał głośno.
  – No tak, przeze mnie...
  – Jestem Natan – podał mi rękę. – A co to mi się naprawdę stało?
  – Nie wiem... – i opowiedziałem mu o wczorajszym zdarzeniu.
  Wysłuchał mnie dokładnie.
  – Dziękuję... Z tego wynika, że dzięki tobie jeszcze jestem na tym świecie.
  – Nie słodź, bo mnie zemdli – roześmiałem się. – Co w ogóle ci było? Mam nadzieję, że już jest dobrze.
  – Myślę, że tak – i przekazał mi wszystko, ze szczegółami, co mu lekarz powiedział.
  Pogadaliśmy jeszcze trochę, ale pielęgniarka wparowała i wyprosiła mnie z sali, bo zaraz będzie obchód.
  – Zaglądniesz jutro? – zapytał. – Fajnie się nam gadało.
  – No... jeżeli chcesz.
  Przyszedłem do Natana następnego dnia. Gawędziliśmy sobie tak o wszystkim i o niczym. Spytałem, kiedy wychodzi. Nie wiedział. Gadaliśmy w najlepsze, gdy naraz w drzwiach stanęli jego rodzice. Rastaman przedstawił mnie, opowiedział im, kim jestem i że to dzięki mnie... Rodzice Natana bardzo mi podziękowali. Powiedzieli również, że jestem dla nich bohaterem, bo tylu innych po prostu go ominęło, a tylko ja jeden się nim zainteresowałem i wezwałem pomoc. Ucieszyła mnie ich pochwała, ale – jaki tu ze mnie bohater. W końcu nie uratowałem nikogo ważnego – ale kogoś ważnego dla nich. Zresztą, czy to ważne, kogo się ratuje? Człowieka, po prostu. Powiedzieli, że to jedyny ich syn i gdyby go stracili to...    
  Przychodziłem do niego przez tydzień. Poznawaliśmy się coraz lepiej. Wiedziałem o nim bardzo dużo, chętnie opowiadał o sobie.
  Tego dnia też przyszedłem, a tu oczy wielkości pięciozłotówki...
Wypisali go. Nie ma. A ja nie mam na niego żadnych namiarów!, ani gg, ani komóry, nic! Co za debil ze mnie! Najlepszy kumpel, jakiego w życiu poznałem, a tu co? Wkurzyłem się na siebie jak nie wiem! Zły jestem! Zły! Wściekły! Okropnie wściekły!
  Kilka dni chodziłem po mieście z nadzieją, że spotkam Natana, byłem nawet pod Ośrodkiem Kultury, ale niestety, nie udało się.
  Pewnego dnia wszedłem na gg i... nieznajomy przesyła mi wiadomość. Myślę: może to Natan, może jakoś się dowiedział! Ale jak? Otwieram okno gg.
  – Cześć.
  – Cześć.
  – Słuchaj! Za tydzień jest koncert w OK’eju. Wbijasz z nami?
  – Jasne! Ale kto ty jesteś? – zapytałem z nadzieją, że teraz wyskoczy mi tekst: „To ja, Natan”... A tu wyskoczyło mi... „Ach, zapomniałam. To ja, Magda, mam nowy numer. No to do soboty!”    
  Kurde, dlaczego to nie on? Smutno mi się zrobiło. Ślad przepadł po nim.
  – Ok. Do soboty. Przyjdę.
  – Fajnie, więc na razie...
  Nie było dnia, żebym o nim nie myślał. Byłem wkurzony na maxa. Po głowie ciągle chodziło mi tylko jedno pytanie: dlaczego nie wziąłem od niego żadnych namiarów?
  Sobota. Walę z paczką do Ośrodka Kultury na koncert rocka. Oczywiście winko przed koncertem być musi, więc składka po tyle, kto ile ma. Wyliczone. Starczyło na dwa. Obaliliśmy to w mgnieniu oka. I na koncert pobawić się. Rozglądam się po całym obiekcie, ale zero śladu Natana. Miałem taką wielką nadzieję. I znowu się nie udało. Nie ma go. A koncert trwa dalej. Bawiłem się z Magdą i innymi, była świetna zabawa i zapomniałem o nim. Ale co się zaczęło, skończyć się musi. Godzina 22:00. Wokalista zespołu powiedział:
  – Dziękujemy za przybycie, życzymy miłej nocy!
  Wyszliśmy. Każdy się pożegnał i rozeszliśmy się do domów. Ja jak zwykle odprowadziłem Magdę i do siebie. Znów sobie przypomniałem Natana. I znów byłem na siebie wściekły.
  I tak mijały dni i noce, noce i dnie. Aż do lata...
  Koniec szkoły! Hurra! Oderwanie się od nauki! Wolne! Więc może by się do jakiejś roboty zaciągnąć, zarobi się coś i będzie na jakiś ciuch, pomyślałem. Hmm, ale to by były nowe obowiązki, poranne wstawanie i tak dalej. Sam nie wiem.
  Wsiadłem na kompa. „Magda przesyła wiadomość”.
  – Elo zioom. Sprawę mam. Chciałbyś sobie dorobić w wakacje?
  Normalnie Magda w myślach chyba czyta, czy co? Jasnowidząca jakaś.
  – Właśnie się nad czymś podobnym zastanawiałem. Co oferujesz?
  – Roznoszenie reklam po blokach.
  He, na to mogę się zgodzić. Trochę się pobiega, spali się trochę tych mcdonaldsowych kalorii. Dobre rozwiązanie to jest!
  – Gdzie to załatwić?
  Podała mi adres – i bez problemów! Biorą każdego!
  Jest 1 lipca. Godzina 7:00 rano. Odebrałem z Magdą działkę tych gazetowych reklam – cholera, ciężka ta makulatura, jakaś torba na kółkach by się przydała! – oraz mapkę, gdzie mamy je roznosić.
  Pierwszy dzień, drugi dzień... Mijały kolejne. Kasę dostawaliśmy co tydzień w piątki. Raz więcej raz mniej. Nie wiem, od czego to zależało, bo tych gazet zawsze było tyle samo.
  8 sierpnia. Przypadło nam z Magdą wielkie osiedle. Rozdzieliliśmy się na bloki i poszczególne klatki. Wtedy jakieś krzyki usłyszałem. Dobiegały z piątego piętra chyba, a ja byłem na ósmym. Siódme. Wkładam te reklamy. Szóste. To samo. I wreszcie piąte. Drą się jacyś tam w głębi korytarza, na jakiegoś chłopaka chyba. Stwierdziłem to po tym, jak się do tego kogoś odnoszą. I ciągle krzyczą i wrzeszczą! Nagle usłyszałem imię... na N. I przypomniał mi się on, chłopak rastaman ze szpitala, ten, którego uratowałem. Myślę: Natan! Niestety, to nie on, to inne imię. Powiedział je ktoś głośniej i wyraźniej. Tak, to na pewno nie on. Teraz wyszli z tego ciemnego korytarza. Zwykli łachmaniarze...
  Rozniosłem już wszystkie reklamy. Magda też. Czekała na dole. Razem wróciliśmy zmordowani do domu.
  Nareszcie weekend. Odpoczynek. Pogrzebałem po Internecie. Zobaczyłem, że jest koncert reggae w pobliskim klubie. Napisałem Magdzie, czy pójdziemy. Zgodziła się. Napisałem do innych kumpli z paczki, którzy nigdzie nie wyjechali. Oni też się zgodzili.
  Wieczór. Koncert. O suchym pysku tam nie idziemy, więc jak zwykle ściepa na napój bogów, czyli w naszym wypadku dobre i tanie jabole. Po opróżnieniu ich udaliśmy się na koncert.
  Pogo. Piwo. Dym. Wszystko, czego na koncercie nie może zabraknąć, było tutaj. Bawimy się i tupiemy, śpiewamy i wyjemy. Nagle poczułem, że ktoś ociera się o mój tyłek. Pomyślałem, że to przypadek, ktoś się ociera, bo tak tańczy, skończy i pójdzie dalej. No i na szczęście tak było, a już mi się mały zaczął dźwigać... Nawet się nie oglądnąłem, kto to mnie tak dopieszczał.
  Koncert się skończył. Kupiłem sobie jakieś gadżety tego zespołu i plakat. Jeżeli mam plakat, a mało jest osób koło sceny, to myślę, że po autografy by nie zaszkodziło, więc poszedłem. Jakie zamaszyste podpisy! Pochwaliłem się chłopakom z paczki. Żałowali, że nie zrobili tego samego. Cóż. Mogli iść. Nikt im nie bronił.
  Po powrocie do domu byłem niezdolny do jakichkolwiek czynności, więc zrzuciłem z siebie co należało, wskoczyłem pod kołdrę i prawie zaraz zasnąłem, nie wiedząc ani jaki jest dzień tygodnia, ani która godzina i że rodzice śpią, a ja sobie głośno śpiewałem ten ulubiony kawałek, który wpadł mi w ucho.
  Rano miałem kaca giganta. Po czym? Ale na twarzy i wszystkim innym nie było widać, więc jest ok. Taki już jestem. Nie widać po mnie. Ale teraz lepiej nie siedzieć w domu. Trzeba się gdzieś wybrać i połazić po świeżym powietrzu. O tak! Tego mi potrzeba.
  Przespacerowałem się po parku i od razu poczułem się lepiej. Ale z gęby mi jedzie. Trzeba kupić jakąś gumę. O, jest kiosk. Sięgnąłem do kieszeni po pieniądze, a tu oprócz zmiętej dychy i jakichś żeleźniaków – kartka.... „Cześć, mój bohaterze. Żółta huśtawka koło boiska na Cmentarnej. 14.08 o 18:00, pasuje ci?” Hmmm, co to, kto to? Od kogo? Długo się nad tym zastanawiałem. Chyba godzinę tak szedłem patrząc na kartkę i czytając to, co było tu napisane. Na początku pomyślałem, że to jakaś bzdura, głupi dowcip. I że nie mam zamiaru nigdzie iść. Cmentarna. Za daleko. Nie idę. Ale gdzieś tak po godzinie... Ciekawe, kto to i po co chce się ze mną spotkać. Wyjąłem komórę. Spojrzałem na godzinę, ale najpierw zobaczyłem datę. 14 sie... Czternasty sierpnia to przecież dzisiaj! No to jak dzisiaj, to pójdę! Teraz trzeba szybko wracać, żeby się wyrobić.
  Najpierw obiad, chociaż wcale nie chciało mi się jeść. Wykąpałem się. Ogoliłem. Ubrałem w jakieś ciuchy i – była prawie piąta. Powiedziałem, że idę do Magdy. No to ok. Wychodzę na przystanek. Patrzę, jak autobusy kursują. Taa... Najbliższy za godzinę, bo przecież jest niedziela i nie kursują tak jak zwykle. To nie ma co czekać. Mam się spóźnić? Walę na piechotę wzdłuż trasy autobusu. Może się jakiś nieplanowy trafi, bo rozkład sobie, a autobusy jak zawsze sobie. No i trafił się busik...
  Nie wysiadałem koło boiska na Cmentarnej. Rozejrzałem się przez szybę, kiedy mijałem go, a na boisku pusto. Wysiadłem przystanek dalej. Pomyślałem sobie, że obejdę to miejsce naokoło, wokół tej zielonej trawy. Zobaczyłem huśtawki. O, jest i żółta! Ale nic więcej, nikogo tam nie było. Podszedłem do tej śmiesznej huśtawki i jak dzieciak usiadłem na niej, złapałem się rękami pod spód – a tam... a tam była przyklejona koperta. Co jest...? Nie miałem zielonego pojęcia! Odkleiła się łatwo. Na niej napis widniał: „Do mojego bohatera”... Taki sam, jak na tej kartce, co znalazłem we własnej kieszeni! Jeżeli taki napis, no to chyba do mnie. Kto tu ze mną zagrywa? Rozerwałem kopertę i przeczytałem... Długi, długi list... a na końcu podpis: Natan...  Mało z tej huśtawki nie spadłem! Czytałem... A to, co najważniejsze, kilka razy. „Może powiesz, że to głupie, ale muszę Ci to napisać. Zakochałem się w Tobie. Tylko nie wyrzucaj teraz tego listu, przeczytaj do końca. Kiedy zobaczyłem Cię samego, jak wtedy siedziałeś pod tą ścianą, w zimie, na tym koncercie, podszedłem, żeby się poznać. Była okazja, żeby zapytać, czy nic Ci nie jest. A jak się odezwałeś, stchórzyłem. Potem mnie się zrobiło słabo, wyszedłem, a dlaczego kumple zostawili mnie tam na dworze, nie wiem. Pewnie bym zamarzł, gdyby nie Ty... Po wyjściu ze szpitala szukałem Cię. Pół roku. Wczoraj zobaczyłem Cię na koncercie. Napisałem tę kartkę i poprosiłem kumpla, żeby Ci ją  wetknął do kieszeni. Sam nie miałem odwagi, bo pewnie bym Ci się rzucił na szyję. To ten, co się tak o Ciebie w tańcu ocierał. Musiał, żebyś się nie połapał, ze Ci coś wciska w kieszeń. Jak jeszcze po tym, co Ci tu napisałem, chcesz ze mną gadać, to daję Ci mój nr gg. Napisz do mnie, że tak, albo że nie.”
  O cholera! O kurw...! I straciłem taką okazję? Nie, nie popuszczę! Żeby ją stracić do końca? Nie!
  Byłem bardzo zrozpaczony, że Natan nie maił odwagi sam tu przyjść, że tylko zostawił mi tę wiadomość. Skąd wiedział, że tu przyjdę, że ją znajdę, przeczytam?  Jeszcze raz popatrzyłem wkoło. Może on siedzi gdzieś schowany i patrzy, i czeka? Nie... nikogo nie ma! Ale ten list był dla mnie tym, czego potrzebowałem. Wróciła mi chęć do życia! Wracam do chaty i od razu włączam PC, od razu wbijam jego gg!  
  Stara mi tu marudzi, że kolacja. Powiedziałem, że nie jestem głodny, tylko się napiję herbaty. No to mi zrobiła i przyniosła. Ok. I niech od razu znika. Połączyłem się z Internetem, zalogowałem się,  na gg dodałem nowy kontakt: Dredziak. Tak właśnie podpisałem Natana. Był niedostępny. W opisie miał tylko „ A ;* ” Napisałem do niego: „Dziękuję za list, myślałem jednak, że ktoś się tam pojawi, no ale co zrobić. Chyba wiesz, kto pisze...”
  Po kilku minutach dostałem odpowiedź.
  – Cześć bohaterze.
  Aż podskoczyłem na krześle.
  – Witaj.
  – Jak się odezwałeś, to znaczy, że mnie nie skreśliłeś. Chciałbym się z Tobą spotkać. Ale na boisku nie chciałem, bo co bym Ci tam powiedział.
  – Ja też bym się chciał z Tobą spotkać. Powiedz, gdzie i kiedy. Ja mogę dopiero w weekend, bo pracuję.
  – W sobotę? O 16 gdzieś na mieście może być?
  – Dobra, może...
  – To zgadamy się jeszcze.
  – Dobra.
  – No to cześć. Pa ;*
  – Dobranoc.
  I koniec. I tylko tyle. Ale całą noc potem nie mogłem spać!
  Minął poniedziałek. Minął wtorek. Minęła środa, czwartek i piątek. Nareszcie sobota. Południe. Słońce świeci, mocno grzeje. Wiatru mało co. Nie mogłem się doczekać, kiedy będzie 16:00, kiedy się zobaczymy. Zabijałem czas, siedząc na kompie. I wtedy przypomniałem sobie, że nie ustaliliśmy miejsca, gdzie mamy się spotkać! Od razu wszedłem na gg. A tu: „Dredziak przesyła wiadomość.”
  – Cześć. Park Żeromskiego, przy fontannie. Do zobaczenia.
  Zamknąłem okno rozmowy, wyłączyłem komputer. Park Żeromskiego. To niedaleko. Ale jak dziwnie biło mi serce!
  Dochodziła 16. Ostatni wgląd w lustro. Obejrzałem się za siebie, czy z tyłu mi wszystko dobrze leży. Rodzice pytali się, gdzie idę, więc powiedziałem, że do Magdy, a potem pooddychać świeżym powietrzem i wrócę późno.
  Dzień był piękny. Śnieżnobiałe chmury na błękitnym niebie. Słońce przypiekało. Było bardzo gorąco. Gdy go zobaczyłem, od razu go poznałem. Ubrany był w koszulkę żółtą z zielonym akcentem przy kołnierzyku, krótkie dżinsowe spodenki i Cormaxy, które miał wtedy na koncercie. Dready na jego głowie przepasane były zielono-żółto-czerwoną przepaską, co wyglądało pięknie. Podszedłem do niego i bez słowa podałem mu rękę, a on już w tym samym celu wyciągnął swoją. Wstał i wskazał bez słowa, w jakim kierunku możemy się przespacerować. Miał wszystko zaplanowane najwyraźniej.
  Szliśmy i teraz gawędziliśmy przez ten cały czas. Bardzo mi go brakowało. Tak samo jak jemu mnie. Zapytałem:
  – Co do tego listu, to chodzi mi tylko o to jedno zdanie... – i nie wiedziałem, jak to powiedzieć.
  Zrozumiał. Domyślił się.
  – Chodzi ci o to, że się zakochałem?
  – Tak.
  – Mhhm... Powiem tak. Zależy mi na tobie bardzo. Zakochałem się w tobie.
  – Masz takie prawo– odpowiedziałem.
  – Nie jesteś o to na mnie... no zły, nie wyśmiejesz mnie?
  – A dlaczego? Wolno ci kochać kogo chcesz.
  – Wiedziałem, że mogę ci to powiedzieć, wyznać... Że ty to zrozumiesz... Choć bardzo dawno cię nie widziałem, to nie wiesz, ale codziennie na ciebie patrzę. W szpitalu ukradkiem zrobiłem ci telefonem zdjęcie – i mignął mi komórką, pokazując mi moją twarz.
  – Szkoda, że ja nie mogłem patrzeć na ciebie tak, jak ty na mnie.
  – Chciałeś?
  – Pewnie! – odpowiedziałem, a on popatrzył mi głęboko w oczy. Nie odezwał się.
  Zeszliśmy w dół, na jakąś polanę.
  – A... a  ty co teraz myślisz o mnie? – zapytał.
  – Nic... – skłamałem szybko, bo wstydziłem się przyznać, że teraz... teraz tak naprawdę to bym go złapał z całych sił i zaczął całować. A zamiast tego powiedziałem: – Dziękuję za to, że jesteś, Natan – i pocałowałem go w policzek.
  – To ja ci dziękuję – i odwzajemnił pocałunek.
  Usiedliśmy na trawie. Ułożyłem głowę na jego nogach i patrzyłem w niebo, wskazując palcem na chmury i mówiąc, co w nich widzę. Patrzył na nie. Było nam wspaniale. Zapytałem Natana, czy by mu to nie przeszkadzało, gdybym się troszkę poopalał na jego nogach. Odpowiedział tak, jak myślałem. Nie przeszkadzałoby mu to zupełnie. Więc zdjąłem koszulkę i położyłem się ponownie, ale tym razem głowę ulokowałem na jego krótkich dżinsowych spodenkach, ale nie tak, żeby dotykać mu penisa, którego teraz tu, przez ściśniętą nogaweczkę dobrze widziałem. Zamknąłem oczy, żeby się niepotrzebnie nie podniecać. I tylko rozmyślałem... A Dredziak opowiadał o tych kilku miesiącach beze mnie, że było mu tak dziwnie, że jakby za mną tęsknił... Nagle poczułem jego usta muskające moje wargi. Otworzyłem oczy, ale jego ust nie było, i usłyszałem:
  – Piękna pogoda, nieprawdaż? – mówiąc te słowa zdejmował swoją żółtą koszulkę i ukazało mi się jego ciało. Było niesamowite. Lekko wyrzeźbiony kaloryfer jak i klatka piersiowa podkreślały swój wzór. Lekko opalony. Ani grama włoska. Takie wymarzone ciałko... Odważyłem się dotknąć jego torsu, a on pochylił się do mnie i zaczęliśmy się namiętnie całować. Te pocałunki były wspaniałe. Niby taki zwykły pocałunek, ale za to w jakim i czyim wykonaniu! Zrobił to Natan. Ktoś, w kim jeszcze do zeszłej soboty widziałem tylko heteryka i moje marzenia nie do spełnienia. A jednak się spełniły. Całuję się z Natanem.
  Przerwałem.
  – A ja myślałem, że jesteś heterykiem.
  – Ja też tak o tobie myślałem.
  – A jak nie jestem...? – zapytałem cicho.
  Nic nie odpowiedział, tylko spojrzał na mnie spojrzeniem, które mówiło ogromne: to by było PIĘKNIE. Słońce przypiekało, mimo że była 18:00. Zaczął znowu mnie całować i dotykał swoimi dłońmi mojej klatki piersiowej, coraz to niżej. Manewrując ręką przy pępku oderwał się od moich ust i zapytał:
  – Mogę?
  Wychyliłem głowę do tyłu, podpierając się rękami, oznajmiając Dredziakowi, jak mi jest przy nim dobrze i że cały oddaję się w jego ręce. Było rozkosznie. Rozpiął mi rozporek, ściągnął pasek, włożył rękę pod spodnie, ale nie pod bokserki. Zaczął masować mojego penisa. Byłem już podniecony na maxa. Było mi coraz lepiej. Całował moje sutki, jedną ręką podpierając się, drugą masując mojego małego... no, nie takiego małego, bo ma równe 17 centymetrów, a moje kolesie z paczki mają piętnastki i szesnastki. Wiem, bo raz zgadaliśmy się o kutasach i musiałem pokazać, że takiego mam, a oni w zamian musieli pokazać swoje... Natan przestał całować mi sutki i masować fallusa. Zapytał, czy teraz mogę się położyć na plecach. Zrobiłem to. On usiadł na mnie. Zaczął mi całować klatę i brzuch. Potem zaczął schodzić niżej. Wiedziałem, co zamierza. Pozwoliłem mu. Gdy zdjął ze mnie spodnie i bieliznę, pała stanęła mi jak komin w elektrowni. Popatrzył, uśmiechnął się i wziął go do ręki. Zlizał z niego śluz, zaczął całować i ssać. Wziął całego do ust. Czekałem na ten moment. A on najpierw robił to powoli, a potem coraz szybciej, i to tak, że już nie mogłem wytrzymać. Kiedy dochodziłem, powiedziałem mu to, ale udał, że nie słyszy. Jeszcze głębiej mi go wessał. Wystrzeliłem prosto w jego gardło. Teraz już nie mógł mi go tak trzymać, reszta poleciała mu na twarz i popłynęła po brodzie. A on – nakazał mi zlizać to ze swojej twarzy. Zlizałem. Przecież to moja sperma. I całowaliśmy się nadal. Objąłem go tak mocno, jak potrafiłem. Powiedziałem wtedy do niego:
  – Jesteś moim marzeniem.
  Odpowiedział szeptem do mnie:
  – Chciałbyś być ze mną?
  Skinąłem głową, a on się przytulił.
  – Ale nie masz dziewczyny, będziesz tylko ze mną – powiedział.
 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin