Holt Victoria - Wyjawiony sekret.pdf

(1346 KB) Pobierz
1140323484.001.png
Viktoria Holt
Wyjawiony Sekret
(Seven for a secret)
Przełożyła Zofia Dąbrowska
1140323484.002.png
Kwiaty na Wielkanoc
Niedługo po tym, jak zamieszkałam z moją ciotką Zosią, zawarłam znajomość z dwiema dziwnymi
kobietami. Były to siostry – Lucy i Flora Lane. Gdy dokonałam u nich pewnego odkrycia, zaczęłam
nazywać mały domek, w którym mieszkały, „Domem Siedmiu Srok”.
Niekiedy ze zdumieniem uświadamiałam sobie, że mogłabym nigdy nie zobaczyć tego miejsca, gdyby
nie kłopoty, jakie wynikły przy dekorowaniu kościoła na Wielkanoc wiele lat temu. I choć kwiaty nie
były podstawową przyczyną, to właśnie one przeważyły szalę.
W tych czasach ciocia Zosia rzadko gościła w naszym domu i nigdy nie mówiło się o
nieporozumieniach między nią a moją mamą. Ciotka mieszkała w hrabstwie Wiltshire, spory kawałek
drogi ód Londynu, skąd dopiero mogłaby dojechać do Middlemore w hrabstwie Surrey. Miałam
wrażenie, że wizyta u nas nie wydawała się ciotce warta takiego zachodu, moja matka zaś uznawała
podobną podróż za zbyt męczącą, zwłaszcza gdyby jej rezultatem okazało się raczej mało udane
spotkanie z siostrą.
W czasach mego dzieciństwa ciotka Zosia pozostawała dla mnie właściwie obcą osobą.
Ona i moja matka, choć siostry, zupełnie nie były do siebie podobne, jak kobiety całkiem ze sobą
niespokrewnione.
Mama, wysoka, szczupła i wyjątkowo piękna, rysy twarzy miała delikatne, jakby wyrzeźbione w
marmurze. Jej jasnobłękitne oczy potrafiły jednak rzucać czasem lodowaty błysk. Ich ozdobę
stanowiły bardzo długie rzęsy i doskonale zarysowane brwi.
Włosy nosiła zawsze starannie ułożone. Nieustannie dawała do zrozumienia wszystkim –
nawet domownikom, świadomym jej sytuacji – że nie została wychowana do życia, jakie prowadzi, i
tylko „okoliczności” ją do tego zmusiły.
Ciotka Zosia była niewiele starsza od mamy, różnica wieku między nimi wynosiła chyba dwa lata.
Średniego wzrostu i dość tęga, robiła wrażenie niższej. W jej okrągłej, rumianej twarzy tkwiły bystre
czarne oczy, podobne do rodzynek, które – kiedy się śmiała – mrużyła tak, że stawały się niemal
zupełnie niewidoczne. Śmiała się głośno, co denerwowało moją mamę.
Nic więc dziwnego, że trzymały się z dala od siebie. Gdy mama o niej mówiła – co zdarzało się
rzadko – nieuchronnie powtarzała: „Jakie to zadziwiające, że wychowałyśmy się razem”.
Żyłyśmy w stanie zwanym „ubóstwem wyższych sfer” – mama, ja i dwie służące: Meg, pozostałość z
owych lepszych dni, oraz Amy, młoda dziewczyna urodzona w Middlemore, pochodząca z jednego z
domków po drugiej stronie gminnych błoni.
Mama przeważnie zajęta była zachowywaniem pozorów. Dorastała w „Cedrowym Dworze” i
według mnie niefortunnie się złożyło, że owa posiadłość znajdowała się tak blisko, nieustannie w
zasięgu jej wzroku.
Rezydencja stała w całej swej okazałości i wydawała się jeszcze wspanialsza w porównaniu z naszą
skromną siedzibą, noszącą nazwę „Lawendowej Willi”. „Cedrowy Dwór” był tym właściwym
domem w Middlemore. Na okalających go trawnikach świętowano kościelne uroczystości, a jeden z
pokojów stał zawsze przygotowany na parafialne zebrania. W każdą Wigilię Bożego Narodzenia na
dziedzińcu zbierał się chór śpiewający kolędy, a jego członków częstowano po występie grzanym
winem z korzeniami i babeczkami z kremem. We dworze zatrudniano też wielu służących.
Jednym słowem górował nad całym miasteczkiem.
Mama musiała przeżyć dwie tragedie. Nie tylko straciła stary dom, sprzedany po śmierci jej ojca,
gdy został ujawniony ogrom jego długów, lecz również musiała przyjąć do wiadomości fakt, że
„Cedrowy Dwór” został kupiony przez niejakich Carterów, którzy wzbogacili się na sprzedaży
słodyczy i wyrobów tytoniowych, prowadzonej w całej Anglii.
Nowi właściciele okazali się nie do przyjęcia z dwóch względów – byli wulgarni i bogaci.
Ilekroć mama patrzyła w kierunku „Cedrowego Dworu”, jej twarz nabierała zaciętego wyrazu, a usta
się zaciskały. Odczuwany przez nią gniew był aż nadto widoczny. Zdarzało się to oczywiście wtedy,
gdy spoglądała przez okno swej sypialni. Wszystkie już dawno przyzwyczaiłyśmy się do jej
codziennych złorzeczeń, naznaczały w tym samym stopniu życie zarówno jej, jak i nasze.
Meg mówiła:
– Byłoby lepiej, gdybyśmy się stąd od razu wyniosły. Z takiego patrzenia na stary dom przez całe dni
nic dobrego nie wynika.
Pewnego dnia nawet zapytała moją mamę:
– Dlaczego nie mogłybyśmy się stąd wyprowadzić? Tak aby pani nie musiała patrzeć przez cały czas
na to wszystko.
Zobaczyłam wyraz zgrozy na twarzy mamy i mimo swego młodego wieku pomyślałam wtedy: „Ona
chce tutaj być. Nie zniosłaby innej sytuacji”. Wówczas nie mogłam tego zrozumieć. Później pojęłam,
że lubowała się we własnym nieszczęściu i urazach.
Chciała mieć nadal taką samą pozycję, jak kiedyś, gdy mieszkała w „Cedrowym Dworze”. Pragnęła
uczestniczyć w działalności charytatywnej organizowanej w parafii, odgrywać główną rolę przy
urządzaniu went dobroczynnych i tego typu imprez.
Irytowało ją, że letnie uroczystości nie odbywają się na naszym trawniku.
Meg wyśmiewała się z tego i mówiła do Amy:
– Co? Na tym skrawku trawy? Nie rozśmieszaj mnie!
Ja miałam guwernantkę, mama twierdziła, że nasza pozycja bezwzględnie tego wymaga. Nie stać jej
było na wysłanie mnie do szkoły gdzieś daleko, pomysł zaś, bym uczęszczała do miejscowej,
stanowczo odrzucała. Pozostawała zatem tylko ta jedna możliwość. Zaczęły więc przybywać
guwernantki, lecz nie zagrzewały długo miejsca.
Odwoływanie się do minionej świetności nie mogło zastąpić jej braku w „Lawendowej Willi”. Meg
powiedziała mi, że przez lata nazwa brzmiała „Lawendowa Chatka”, aż do chwili kiedy się tu
wprowadziłyśmy, a przemalowanie jej na „Willę” niczego poza tym nie zmieniło.
Mama nie była zbyt rozmowna i chociaż słyszałam od niej wiele na temat chwały przeszłości, bardzo
mało mówiła o sprawie, która mnie interesowała najbardziej –
o moim ojcu.
Kiedy o niego pytałam, zaciskała wargi, przez co wyglądała jeszcze bardziej posągowo niż zwykle –
właściwie tak samo, jak wtedy, gdy wspominała Carterów z „Cedrowego Dworu”.
Raz powiedziała:
– Nie masz ojca... obecnie.
Usłyszałam coś znaczącego w słowie „obecnie” i pauzie, która je poprzedziła, więc zaoponowałam:
– Ale kiedyś miałam.
– Nie mów głupstw, Fryderyko. Oczywiście, że każdy kiedyś miał ojca.
Dano mi na imię Fryderyka, gdyż takie właśnie nosiło wiele osób w rodzinie wywodzącej się z
„Cedrowego Dworu”. Mama mówiła, że portrety sześciu Fryderyków wiszą tam w galerii obrazów.
Dowiedziałam się, że był sir Fryderyk, nobilitowany po bitwie pod Bosworth, kolejny wyróżnił się
pod Waterloo, jeszcze inny natomiast zabłysnął po stronie rojalistów w czasie Rewolucji
Angielskiej. Gdybym była chłopcem, nazwano by mnie Fryderykiem. A tak, musiałam zostać
Fryderyką, co nie brzmiało za dobrze. Usiłowałam skracać to imię i być Fredą, a nawet Fredem (to
ostatnie prowadziło przy wielu okazjach do oczywistych pomyłek).
– Czy on umarł? – spytałam.
– Już ci mówiłam. Obecnie nie masz ojca. Na tym koniec dyskusji.
Z takiej odpowiedzi wywnioskowałam, iż mego ojca otacza jakaś tajemnica.
Nie pamiętałam, żebym go kiedykolwiek widziała. W istocie, nie pamiętałam, abym mieszkała gdzie
indziej niż w tym domu. Błonia, domki, kościół – wszystko w cieniu
„Cedrowego Dworu” – stanowiły cały mój świat w owym czasie.
Wiele godzin spędzałam w kuchni z Meg i Amy. To były najbardziej życzliwe dla mnie osoby.
Zabroniono mi przyjaźnić się z ludźmi ze wsi. Jeśli zaś chodzi o mieszkańców
Zgłoś jeśli naruszono regulamin