Dziecko zwane niczym - czyli dziecięca wola przetrwania - Dave Pelzer.doc

(351 KB) Pobierz

Dave Pelzer

 

Dziecko zwane "niczym" - czyli dziecięca wola przetrwania

 

Tytul oryginału:

A CHILD CALLED "IT"

Copyright (c) 1995 Dave Pelzer

Published under arrangement

with HEALTH COMMUNICATIONS INC.,

Deerfield Beach, Florida, U.S.A.

Ali rights reserved

Projekt okładki: Anna Troszczyńska

Redakcja: Lucyna Łuczyńska

Redakcja techniczna: Anna Troszczyńska

Korekta:

Agata Mickiewicz

Łamanie: Anna Pianka

ISBN 83-7180-443-1

Wydawca:

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Druk i oprawa:

Łódzka Drukarnia Dziełowa SA

90-215 Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45

książkę tę dedykuję synowi mojemu Stephenowi, który, dzięki Bogu, nauczył mnie korzystania z daru miłości i radości oraz patrzenia oczyma dziecka. Dedykuję ją również nauczycielom i pracownikom administracyjnym Szkoły Podstawowej im. Thomasa Edisona, zwłaszcza: Stevenowi E. Zieglerowi, Athenie Konstan, Peterowi Hansenowi, Joyce'owi Woodworthowi, Janice Woods, Betty Howell, i szkolnej pielęgniarce. Wam wszystkim, za Waszą odwagę i za to, że owego pamiętnego dnia, 5 marca 1973, naraziliście się na utratę zawodowego prestiżu i uratowaliście mi życie.

 

Wyrazy wdzięczności             

Po latach wyczerpującej pracy, poświęceń, zawodów, kompromisów i wybiegów, książeczka ta nareszcie ujrzała światło dzienne i znajduje się wszędzie w sprzedaży. Korzystając z okazji pragnę złożyć hołd tym wszystkim, którzy całym sercem wierzyli w tę krucjatę.

Jackowi Canfieldowi, współautorowi fenomenalnego bestsellera, "Rosołu dla duszy", za wyjątkowo ludzkie nastawienie i otwarcie przede mną pewnych szczelnie zamkniętych drzwi. Jack jest naprawdę rzadkim okazem człowieka, który w ciągu dnia potrafi pomóc większej liczbie ludzi, niż niejednemu z nas udaje się to uczynić przez całe życie. Niech Bóg ma Pana w swej opiece.

Nancy Mitchell i Kim Wiele z Grupy Canfielda za ich zaraźliwy entuzjazm i bezcenne rady. Dziękuję Paniom.

Peterowi Vegso z Health Communications, Inc., jak również Christinie Belleris, Matthew Dienerowi, Kimowi Weissowi i całemu sympatycznemu personelowi tej instytucji za uczciwość, profesjonalizm i uprzejmość na co dzień, sprawiającą, że proces wydawania książki staje się przyjemnością. Biję czołem przed Irenę Kanthos i Lori Golden za ich niewyczerpany upór i pilnowanie tempa prac. Gargantuiczne podziękowania dla całego Bloku Humanistycznego za wysiłki i oddanie sprawie.

Szczególnie gorąco dziękuję Marshy Donohoe, superredaktorce, za całe godziny spędzone na wylewaniu z tego tomu wiader wody, by czytelnik nie miał kłopotów ze zrozumieniem i odczuciem te widzianej oczyma dziecka opowieści. Marsha uznała to za sprawy "zaufania do prostego człowieka".

Patti Breitman z breitman Publishing projects, za prace wstepne i solidny zastrzyk finansowy.

Cindy Adams za niezachwianą wiarę, której tak bardzo wtedy potrzebowałem

Gorące dzięki dla Rica i Dona z Rio Villa Resort, wówczas mojego domu poza domem, za to, że stworzyli mi doskonale zacisze na czas prac nad realizacją tego projektu.

Nakońcu dziękuję Phyllis Colleen. Życzę Pani szczęścia. Życzę spokoju. Niech Panią Bóg błogosławi.

Najserdeczniejsze życzenia dla wszystkich tych, którzy robią coś dla drugiego człowieka.

Dave Pelzer

nota autora

niektóre imiona i nazwiska zostały w tej książce zmienione, tak by nie naruszać godności i spokoju bliźnich.

Jest to pierwsza część trylogii, w której starałem się posługiwać językiem dziecka. Jej ton i słownictwo odzwierciedlają mądrość człowieka w takim właśnie wieku.

Książka ta osnuta jest na motywach życia pewnego dziecka, od wieku lat czterech do dwunastu.

Druga część tejże trylogii, "Stracony chłopiec", opisuje perypetie tego samego chłopca od dwunastego do osiemnastego roku życia.

 

 

 

                                                               Rozdział 1

                                                                Ocalenie

Marca 1973 Pały City, stan Kalifornia. - Już późno. Trzeba zdążyć ze zmywaniem, bo nie będzie śniadania. Nie jadłem wczoraj kolacji, więc muszę koniecznie coś zjeść. Mama gania we wszystkie strony i wrzeszczy na braci. Słyszę jej ciężkie kroki na korytarzu prowadzącym do kuchni. Zanurzam z powrotem ręce we wrzącej wodzie i płuczę talerze. Za późno. Przyłapała mnie z założonymi rękami.

SŁAST! Mama bije po twarzy i przewracam się na podłogę. Wolę nie stać i nie narażać się na ciosy. Odczułem na własnej skórze, że ona uznaje to za bezczelność, dlatego bije dalej i co najgorszy wyznacza karę - dzień bez jedzenia. Wstaję i unikam jej wzroku, gdy tak wrzeszczy mi za uszami.

Udaję wystraszonego i przytakuję jej pogróżkom.

-Proszę - mówię do siebie - daj mi tylko jeść. Możesz mnie zbić, ale muszę coś zjeść. Kolejne uderzenie rzuca mnie na kuchenny blat z. kafelków. Po twarzy płyną strumieniami łzy udawanej kapitulacji a ona wypada z kuchni, zdaje się i jest z siebie zadowolona. Odliczywszy kroki i upewniając się, że nie wróci wzdycham z ulgą. Udało się. Może zbić mnie na kwaśne jabłko ale nie dałem odebrać sobie woli przetrwania.

Kończę myć naczynia potem wykonuję inne prace. W nagrodę dostaję śniadanie - resztki zlane z miski jednego z braci. Dzisiaj płatki Lucky Charms. W połowie miski mleka pływa zaledwie parę wiórków, ale spieszę się jak mogę zanim Matka nie zmieni zdania. Ona to potrafi. Z przyjemnością wykorzystuje jedzenie jako broń. Nigdy w życiu nie wyrzuciłaby resztek do kosza. Wie, że bym je potem odgrzebał. Zna wiele moich sztuczek.

Po chwili siedzę już w rodzinnym kombi. Zeszło mi bardzo długo i trzeba zawieźć mnie do szkoły. Zwykle biegnę i wpadam akurat na początek lekcji, tak że nie mam czasu, by ukraść kolegom drugie śniadanie.

Mama wypuszcza najstarszego brata, a mnie wygłasza kazanie na temat swoich jutrzejszych wobec mnie planów. Zawiezie mnie do swojego brata. Mówi, że wujek Pan się mną "zajmie". To mają być pogróżki. Patrzę na nią przerażony jakbym się naprawdę czegoś bał. Wiem, że wujek jest surowy ale na pewno nie potraktuje mnie tak jak Matka.

Jeszcze zanim kombi zdąży się zatrzymać, pędzę do szkoły. Matka drze siej żebym wracał. Zapomniałem zmiętego woreczka z drugim śniadaniem w którym od trzech lat jest to samo: dwie kanapki z. masłem orzechowym i parę marchewek. Jeszcze zanim znowu wyrwę się z samochodu, upomina:

-"Powiedz... powiedz, że uderzyłeś się o drzwi". Potem rzadko używanym wobec mnie tonem głosu życzy mi miłego dnia. Zaglądam w jej zaczerwienione,, opuchnięte oczy. Cały czas ma kaca. Jej niegdyś piękne, lśniące włosy wyglądają jak nadpalone strąki. Jak zwykle jest bez makijażu. Ma nadwagę i aż za dobrze o tym wie. Jednym słowem i wygląda jak zawsze.

Spełniłem się i muszę zgłosić się do biura administracji. Siwowłosa sekretarka wita mnie uśmiechem. Po chwili zjawia się pielęgniarka, która zabiera mnie do swojego gabinety gdzie robimy to, co zwykle. Najpierw ogląda mi twarz, i ręce.

-"Co to takiego nad okiem?"

Kiwam bojaźliwie głową

-"h, to... Uderzyłem się o drzwi na korytarzu, przypadkiem".

Jeszcze raz się uśmiecha i zdejmuje z szafki jakąś teczkę. Przewraca parę stron, pochyla się nade mną i coś mi pokazuje.

- "Patrz - wskazuje palcem kartkę - to samo mówiłeś' w zeszły poniedziałek. Pamiętasz?"

Wymyślam na poczekaniu inną historyjkę.

-"Grałem w baseball i kolega uderzył mnie kijem. Przypadkiem". Przypadek. Mam to zawsze powtarzać. /Ale pielęgniarka nie daje się nabrać. Namawiaj żebym mówił prawdę. W końcu i tak się załamię i do wszystkiego przyznany chociaż, wolałbym bronić Matki.

Pielęgniarka przekonuje, że wszystko będzie dobrze i każe zdjąć ubranie. Dzieje się tak już od roku, więc słucham bez szemrania. W koszuli z długim rękawem jest więcej dziur niż w szwajcarskim serze. Chodzę w niej dwa lata. Mama każe ją zakładać, żeby mnie upokorzyć. Spodnie są w podobnym staniej w czubkach butów też są dziury. Jak chcę, to potrafię wyjąć na wierzch duży palec. Stoję w samej bieliźnie, a pielęgniarka opisuje wszystkie znaki i siniaki zauważone na moim ciele. Liczy ślady jak od cięcia nożem na twarzy, zapisując nawet takiej które mogła dawniej przeoczyć. Robi to bardzo metodycznie. Następnie otwiera mi usta i ogląda zęby; ukruszone po uderzeniu głową w kuchenny blat. Jeszcze coś zapisuje. Dłuższą chwilę ogląda bliznę na brzuchu.

- Ą czy tutaj - pytaj przełykając ślinę - tutaj cię dźgnęła?

- Zgadza się - odpowiadam. "Nic z tego - mówię sam sobie. - Znowu coś zbroiłem". Pielęgniarka z pewnością zauważyła moją strapioną minę. Odkłada teczkę i obejmuje mnie. "O Boże - myślę - jaka ona ciepła". Nie chcę od niej odchodzić, wolę na zawsze zostać w jej objęciach. Zaciskam powieki i przez chwilę zapominam o bożym świecie. Klepie mnie po głowie. Wzdragam siej gdy dotyka opuchniętego siniaka, powstałego dzisiaj rano od uderzenia Matki. Pielęgniarka wypuszcza mnie z uścisku i wychodzi. Ubieram się pospiesznie. Ona o tym nie wiej że zawsze robię wszystko możliwie najszybciej.

Pielęgniarka wraca po chwili w towarzystwie pana Hansena dyrektora, i dwojga nauczycieli., panny Woods i pana Zieglera. Pan Hansen doskonale mnie zna. Przesiedziałem w jego gabinecie więcej niż wszyscy inni uczniowie. W miarę jak pielęgniarka odczytuje swoje spostrzeżenia, dyrektor spogląda na papiery. Bierze mnie za podbródek i unosi głowę. Unikam jego wzroku, co stało się nawykiem po starciach z Mamą. Ale i tak nie mam zamiaru o niczym mu opowiadać. Mniej więcej rok temu wezwał Matkę na rozmowę w sprawie tych siniaków. Nie miał wtedy jeszcze pojęcia, co się święci. Wiedział tylko tyle, że mam kłopoty i kradnę jedzenie. Kiedy wróciłem nazajutrz do szkoły od razu dojrzał ślady po laniu, jakie spuściła mi Matka. Już nigdy więcej jej nie wzywał.

Burczy, że ma już tego serdecznie dość. Nie wiem, gdzie podziać się ze strachu. "Znowu wezwie Mamę!" - wrzeszczy jakiś' głos w moim mózgu. Wybucham płaczem. Trzęsę się cały jak galaretka, bełkoczę jak małe dziecko prosząc żeby pan Hansen nie wzywał Mamusi.

- Byle nie dzisiaj - skamlam - dziś jest piątek!

Pan Hansen obiecuje, że nie będzie wzywał Matki i odsyła mnie na lekcję. Już za późno na godzinę wychowawczą, więc pędzę na lekcję angielskiego z panią Woodworth. Dzisiaj sprawdzian z pisowni wszystkich stanów i ich stolic. Nie jestem przygotowany. Jestem dość pilnym uczniem, ale przez kilka ostatnich miesięcy całkiem sobie odpuściłem, przestałem nawet uciekać przed swoim losem w naukę.

Gdy wchodzą wszyscy zatykają nosy i syczą, patrząc w moją stronę. Nauczycielka na zastępstwie, jakaś młoda kobieta macha ręką. Nieprzyzwyczajona do mojego zapachu. Podaje mi test w wyciągniętej ręce, ale nie zdążam nawet usiąść, gdy znowu wzywa mnie do siebie dyrektor. Wszyscy zaczynają wyć - jestem wyrzutkiem z piątej klasy.

Po biura administracji docieram w mgnieniu oka. Mam czerwone gardło. Czuję pieczenie po wczorajszej "grze", którą ćwiczyła na mnie Matka. Sekretarka wpuszcza mnie do pokoju nauczycielskiego. Wzrok dopiero po chwili przyzwyczaja się do panującego tu oświetlenia. Wokół stołu siedzą: mój wychowawca, pan Ziegler, pani od matematyki, panna Moss, szkolna pielęgniarka, pan Hansen i jakiś policjant. Uginają się pode mną nogi. Nie wiem, czy mam uciekać, czy czekać, aż zawali mi się na głowę dach. Sekretarka zamyka drzwi za moimi plecami, pan Hansen daje ręką znać, żebym wchodził śmiało. Siadam u szczytu stołu, tłumacząc się, że przecież niczego nie ukradłem... dzisiaj. Na przygnębionych twarzach pojawiają się uśmiechy. Nawet nie podejrzewam, że mają zamiar zaryzykować swoje posady, aby mnie uratować.

Policjant wyjaśnia, po co wezwał go pan Hansen. Czuję, jak zapadam się w krzesło. Funkcjonariusz prosi, żebym opowiedział o Mamie. Potrząsam głową. Zbyt wielu już ludzi poznało naszą tajemnicę i Mama wcześniej czy później o wszystkim się dowie. Uspokaja mnie jakiś ciepły głos. To chyba panna Moss. Mówi, że nie ma powodu do zmartwienia. Wzdycham głęboko, trę ręce i w końcu opowiadam im o Matce i sobie. Po chwili pielęgniarka każe mi wstać i pokazać bliznę na piersiach. Natychmiast mówię, że to był przypadek; naprawdę - Mama nie chciała mnie dźgnąć. Robiąc w portki płaczę, przekonując, że Mama karze mnie dlatego, bo jestem niedobry. Powinni zostawić mnie w spokoju. Czuję się jak oślizła glista. Przecież wiem, że po tylu latach nikt nic na to nie poradzi.

Mija kilka minut, a potem każą mi wyjść i poczekać w sąsiednim pokoju. Gdy zamykam drzwi, wszyscy dorośli patrzą w moją stronę i kiwają głowami. Wiercę się na krześle, podczas gdy sekretarka przepisuje na maszynie jakieś dokumenty. Cała wieczność upływa, zanim pan Hansen zawoła mnie z powrotem. Panna Woods i pan Ziegler wychodzą. Widzę, że są szczęśliwi, ale jednocześnie się martwią. Panna Woods przyklęka i obejmuje mnie. Chyba na zawsze zapamiętam woń perfum w jej włosach. Puszcza mnie i natychmiast się odwraca, abym nie widział, że płacze. Zaczyna mnie to wszystko niepokoić. Pan Hansen podaje mi tacę z obiadem ze stołówki. "Jezus Maria! Już pora obiadowa" - przychodzi mi do głowy.

Pochłaniam wszystko tak szybko, że nie czuję nawet smaku posiłku. Biję rekord świata. Po chwili dyrektor wraca z tacą ciastek, przestrzegając, żebym jadł wolniej. Nie wiem, co się dzieje. Myślę sobie, że może przyjechał po mnie ojciec, żyjący z matką w separacji. Policjant pyta mnie o adres i numer telefonu. "No to klops! - Przebiega mi przez myśl. - Witamy w piekle. Znowu da mi popalić".

Policjant coś sobie zapisuje, zaś pan Hansen i pielęgniarka siedzą i przyglądają się nam w milczeniu. Oficer zamyka notes i mówi panu Hansenowi, że ma już wszystkie potrzebne informacje. Spoglądam na dyrektora. Twarz zraszają mu wielkie krople potu. Czuję, jak zaczyna kurczyć mi się żołądek. Mam ochotę wyjść do łazienki i zwymiotować.

Pan Hansen otwiera drzwi i wszyscy nauczyciele korzystający z przerwy obiadowej wytrzeszczają oczy. Tak mi wstyd. "Wiedzą. Znają całą prawdę o Matce". Są zadowoleni, bo przekonali się, że nie jestem urwisem. Tak strasznie pragnę miłości, sympatii. Idę korytarzem. Pan Ziegler podtrzymuje pannę Woods. Ta płacze. Słyszę, jak pociąga nosem. Jeszcze raz mnie obejmuje i raptownie odwraca głowę. Pan Ziegler ściska mi dłoń.

- Bądź dobrym dzieckiem - mówi.

- Dobrze, proszę pana, będę się starał. - Tylko tyle potrafię z siebie wykrztusić.

Pielęgniarka nic nie mówiąc stoi obok pana Hansena. Wszyscy się ze mną żegnają. Widzę już, że biorą mnie do więzienia. "To i dobrze - myślę. - Przynajmniej tam ona mnie nie dopadnie".

Razem z policjantem mijam stołówkę i wychodzę z budynku. Widzę, jak grupa kolegów z klasy gra w dwa ognie. Niektórzy przerywają zabawę.

- Wylali Davida! Wylali Davida! - Wrzeszczą. Policjant dotyka mojego ramienia i zapewnia, że wszystko jest w porządku. Gdy jedziemy jego samochodem i oddalamy się od szkoły podstawowej im. Thomasa Edisona, widać, że część dzieci niepokoi mój wyjazd. Pan Ziegler mówił, że powie wszystkim dzieciom prawdę - całą prawdę. Wiele oddałbym za to, żeby znaleźć się w klasie w chwili, gdy będą dowiadywać się, że nie jestem niedobry.

Po chwili zatrzymujemy się przed komendą w Pały City. Nie wiedzieć czemu spodziewam się zastać tu Matkę. Nie chcę wysiąść z samochodu.

Policjant otwiera drzwi, łagodnie bierze mnie za łokieć i prowadzi do jakiegoś wielkiego biura. Siada na krześle przy stoliku w kącie i zapisuje na maszynie kilka stron papieru. Uważnie go obserwuję., Cały czas jedząc ciastka. Jem bardzo powoli napawając się smakiem. Kto wiej kiedy znowu dostanę coś do zjedzenia?

Gdy policjant kończy formalności jest już po pierwszej. Ponownie pyta mnie o numer telefonu.

- Po co? - skamlam.

- Muszę do niej zadzwonić - przekonuje mnie łagodnie.

- Nie! - zabraniam mu. - Chcę wracać do szkoły! Czy pan nic nie rozumie? Nie może się dowiedzieć, że wszystko wygadałem.

Uspokaja mnie kolejnym ciastkiem i powoli wykręca numer 7-5-6-2-4-6-0. Patrzę na obroty czarnej tarczy, wstaję i idę w jego stronę, zamieniając się w słuch i usiłując dosłyszeć dzwonek telefonu po drugiej stronie linii. Odbiera Mama. Na dźwięk jej głosu wzdragam się z przerażenia. Policjant macha ręką, żebym nie podchodził, robi głęboki wdech i dopiero wtedy zaczyna:

- Pani Pelzer, tu posterunkowy Smith T- komendy policji w Pały City. Pani syn David nie wróci dziś do domu. Będzie przebywał pod pieczą ludzi z Działu Nieletnich w San Mateo. Jeżeli ma pani jakieś wątpliwości proszę się z nimi skontaktować.

Odkłada słuchawkę i uśmiecha się.

- Nieźle nam poszło, no nie? - Ale z jego miny widać, że bardziej dodaje otuchy sobie niż mnie.

Przejeżdżamy parę mil i znajdujemy się na autostradzie 280, kierując się ku granicom Pały City. Po prawo widzę napis: (NAJPIĘKNIEJSZA AUTOSTRADA NA ŚWIECIE). Gdy wyjeżdżamy poza granice miasta, policjant uśmiecha się z ulgą.

- Davidzie Pelzer - obwieszcza - jesteś wolny.

- Co? - dopytuję siej kurczowo ściskając w ręku ciastka.- Nic nie rozumiem. To nie zabiera mnie pan do jakiegoś więzienia?

- Nie, David naprawdę nie masz powodów do umartwienia. - Znowu uśmiecha się i delikatnie ściska mnie za ramię.- Matka już nigdy w życiu cię nie skrzywdzi.

Rozsiadam się wygodniej na fotelu. Oślepia mnie odbijające się słońce. Odwracam się unikając jego promieni, a po policzku cieknie mi łza.

- Wolny?

dobre czasy

                                                           Rozdział 2

                                                        Dobre czasy

Zanim matka zaczęła się nade mną znęcać, nasza rodzina stanowiła oazę sielskiego życia rodzinnego lat sześćdziesiątych. Ja i moi dwaj bracia mieliśmy bardzo dobrych rodziców, którzy spełniali wszystkie nasze zachcianki, nie szczędząc miłości i starań.

Mieszkaliśmy w skromnym domku w tak zwanej "dobrej dzielnicy" Dały City. Do dziś pamiętam, jak w pogodne dni wyglądałem przez wykusz w salonie i widziałem pomarańczowe wieże mostu Gol-den Gate i piękny widnokrąg od strony San Francisco.

Ojciec, Stephen Joseph, zarabiał na życie pracując w straży pożarnej w samym sercu San Francisco. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ważył siedemdziesiąt pięć kilogramów. Był szeroki w barach, a mięśni przedramienia nie powstydziłby się żaden atleta. Gęste, czarne brwi miał tego samego koloru co włosy. Czułem się jak wybraniec losu, gdy mrugał do mnie okiem i wołał na mnie "Tygrys".

Matka, Catherine Roerva, była kobietą pod każdym względem przeciętną. Nigdy nie pamiętałem koloru jej oczu lub włosów, ale zawsze promieniała macierzyńską miłością. Największą zaletą Matki był upór. Miała ciągle różne pomysły i cały czas dzierżyła ster życia domowego. Zdarzyło się kiedyś, gdy miałem chyba cztery albo pięć lat, że Mama oświadczyła, iż jest chora, a mnie wydała się od tej chwili zupełnie inną osobą. Akurat tego dnia Ojciec był w pracy. Mama po kolacji wybiegła z domu i zabrała się do malowania schodków prowadzących do garażu. Gorączkowo pokrywając każdy stopień czerwoną farbą, bez przerwy kaszlała. Farba nie zdążyła jeszcze wyschnąć, gdy zaczęła przybijać pinezkami do schodów gumowy

 

W miarę zbliżania się świąt narastało nasze rozgorączkowanie. Z każdym dniem rosła sterta prezentów pod choinką, aż w końcu każdy miał ich kilkadziesiąt.

W Wigilię, po uroczystej kolacji i śpiewaniu kolęd, wolno nam było rozpakować po jednym prezencie. Potem musieliśmy iść spać. Leżąc w łóżku nastawiałem uszu i nasłuchiwałem brzęku dzwonków przy saniach Świętego Mikołaja. Zawsze jednak zapadałem w sen, zanim na dachu pojawiły się renifery.

Jeszcze przed świtem do pokoju wchodziła na paluszkach Mama i budziła nas słowami "Przyszedł Mikołaj!". Kiedyś podarowała każdemu po twardym, żółtym, plastikowym hełmie i rozkazała wmaszerować do salonu. Wieki całe zajmowało nam zrywanie kolorowego papieru z opakowań naszych nowych, bożonarodzeniowych zabawek. Mama kazała nam zakładać nowe ubrania i wybiegać na podwórko, żeby obejrzeć przez okno choinkę. Jednego roku zobaczyłem, jak płacze. Gdy spytałem, czemu się smuci, odparła, że płacze z radości, że ma prawdziwą rodzinę.

Ojciec często pracował po dwadzieścia cztery godziny, więc Matka zabierała nas na całodzienne wycieczki na przykład do parku Gol-den Gate w San Francisco. Jechaliśmy powoli przez teren parku. Mama objaśniała nam różnice pomiędzy poszczególnymi jego fragmentami i opowiadała, jak bardzo chciałaby mieć u siebie takie piękne kwiaty. Na koniec zostawialiśmy wizytę w akwarium Steinharta. Wpadaliśmy razem z braćmi na schody i nacieraliśmy na masywne drzwi. Dreszczyk emocji przeszywał nas, gdy tak staliśmy oparci o mosiężną balustradę w kształcie konika morskiego i spoglądaliśmy pod nogi na maleńki wodospad, w którym żyły aligatory i wielkie żółwie. Swego czasu było to moje najulubieńsze miejsce w całym parku. Kiedyś przeraziłem się na myśl, że mogę pośliznąć się i wpaść do wody. Mama musiała chyba wyczuć ten strach, bo spojrzała na mnie i delikatnie ścisnęła mnie za rękę.

Wiosną zaczynały się majówki. Dzień wcześniej Mama przygotowywała ucztę złożoną ze smażonych kurczaków, sałatek, kanapek i mnóstwa deserów. Nazajutrz wcześnie rano gnaliśmy w stronę parku Junipero Serra. Biegaliśmy tam sobie po trawie i coraz wyżej się huśtaliśmy. Czasami zapuszczaliśmy się na niezbadane dotąd tereny. Gdy nadchodziła pora obiadu, Mama zawsze przerywała nam zabawę. Przełykaliśmy żarłocznie jedzenie, nie czując prawie jego smaku, i pędziliśmy w poszukiwaniu przygód na nowe szlaki. Rodzicom wystarczało, że leżeli obok siebie na kocu, sączyli czerwone wino i patrzyli, jak się bawimy.

chodniczek. I chodniczek, i Mamę zachlapała czerwona farba. Po pracy weszła do domu i padła na wersalkę. Pamiętam, że zapytałem, dlaczego położyła chodniczek na mokrą farbę. Uśmiechnęła się i powiedziała:

- Chciałam zrobić tacie niespodziankę.

Miała obsesję na punkcie sprzątania i czystości. Gdy już nakarmiła Staną, Ronalda i mnie, zabierała się do odkurzania, dezynfekowania i szorowania dosłownie wszystkiego. Nie przepuściła żadnemu pomieszczeniu. W miarę jak dorastaliśmy, pilnowała, żebyśmy utrzymywali w czystości własne pokoje. Skrupulatnie pielęgnowała maleńki ogródek kwiatowy, którego zazdrościła nam cała okolica. Wszystko, czego się dotknęła, zamieniało się w złoto. Nie było mowy o tym, żeby czegoś nie dokończyć. Powtarzała, że cokolwiek się robi, zawsze i w każdej dziedzinie trzeba dokładać do tego wszelkich starań.

Była naprawdę dobrą kucharką. Zdaje mi się, że najbardziej ze wszystkiego lubiła przyrządzać dla swojej rodziny nowe i egzotyczne potrawy. Szczególnie starała się we dnie, gdy w domu zostawał Ojciec. Przesiadywała w kuchni większą część dnia, przygotowując którąś z tych swoich niesamowitych potraw. Czasem, gdy Tata był w pracy, zabierała nas na bardzo ciekawe wycieczki po mieście. Pewnego razu pojechaliśmy do Chinatown w San Francisco; opowiadała nam wówczas o kulturze i historii Chin. Po powrocie nastawiła adapter i dom napełnił się pięknymi tonami muzyki orientalnej. Wtedy też ozdobiła jadalnię chińskimi lampionami. Wieczorem założyła kimono i podała jakiś egzotyczny, wyśmienity posiłek. Po kolacji rozdała ciasteczka szczęścia i odczytała każdemu towarzyszące im wróżby. Sądziłem, że ciasteczkowa wróżba jest przepowiednią mojego losu. Po latach, kiedy umiałem już czytać, odnalazłem jedną z przepowiedni. Było tam napisane: "Kochaj i czcij matkę swoją, albowiem jest ona życiodajnym owocem".

W tamtych czasach w domu roiło się od zwierzaków - kotów, psów, akwariów pełnych egzotycznych rybek, był też żółw zwany "Thor". Jego zapamiętałem najdokładniej, ponieważ Mama pozwoliła mi wybrać dla niego imię. Byłem dumny, bo bracia już zdążyli wybrać imiona dla innych zwierzaków, a teraz nareszcie przyszła moja kolej. Obdarzyłem gada imieniem ulubionej postaci z filmów rysunkowych.

Można było odnieść wrażenie, że wszędzie poustawiane są dwudziesto i czterdziestolitrowe akwaria. Były co najmniej dwa w salonie, a jedno z gupikami w naszej sypialni. Mama wkładała sporo twórczego zapału w ozdabianie tych podgrzewanych zbiorników barwionym żwirem oraz kolorowym złotkiem, i w ogóle wszystkim, co upodabniało akwaria do prawdziwych zbiorników wodnych. Często siadaliśmy przy akwarium, gdy Mama opowiadała o różnych gatunkach ryb.

Bardzo pouczające było na przykład jedno dość dramatyczne wydarzenie, które miało miejsce w pewne niedzielne popołudnie. Jeden z kotów zachowywał się dziwacznie. Mama kazała nam przy nim usiąść i zaczęła objaśniać proces narodzin. Nieważne, co się działo, ona zawsze umiała wyciągnąć z tego jakieś budujące wnioski, chociaż nie zawsze orientowaliśmy się, że nas uczy.

W naszej rodzinie - w owych dobrych czasach - Boże Narodzenie rozpoczynało się od Halloween. Pewnej październikowej nocy, gdy na niebie wisiał ogromny księżyc w pełni, Mama zabrała nas na dwór, żebyśmy obejrzeli sobie "wielką dynię" na niebie. Gdy wróciliśmy do sypialni, kazała nam zajrzeć pod poduszki, gdzie odkryliśmy wyścigowe samochodziki. Piszczeliśmy z radości, a na twarzy Mamy wykwit! rumieniec dumy.

Nazajutrz po Święcie Dziękczynienia Mama schodziła do piwnicy, by wynurzyć się z olbrzymimi pudłami ozdóbek na choinkę. Wchodziła na drabinę i przypinała do belek sufitu kolorowe łańcuchy. W sumie w każdym pomieszczeniu znalazł się jakiś świąteczny akcent. W jadalni ustawiała na swej cennej, dębowej szafce różnej wielkości czerwone świeczki. Wszystkie okna w jadalni i salonie przyozdobione były śniegowymi płatkami; przy oknach w naszej sypialni zawieszono choinkowe lampki. Co noc zasypiałem wpatrzony w łagodny blask zapalających się i gasnących, bożonarodzeniowych światełek.

Nasza choinka zawsze miała co najmniej dwa i pół metra, i cała rodzina godzinami ją ubierała. Co rok inne dziecko trzymane mocnymi rękami Taty, dostępowało zaszczytu umieszczenia na samym czubku anioła. Po ubraniu choinki i zjedzeniu wigilijnej kolacji ładowaliśmy się do kombi i objeżdżaliśmy okolicę, podziwiając ozdoby na domach sąsiadów. Mama nieustannie sypała pomysłami na przyszłoroczne święta, gdzie wszystko będzie lepsze i większe, chociaż wiedzieliśmy, że nasz dom i tak zawsze będzie bezkonkurencyjny. Po powrocie siadaliśmy przy kominku i Mama dawała nam ko-gel-mogel. Opowiadała różne historie, a z magnetofonu płynął głos Binga Crosby'ego, który śpiewał "White Christmas". W czasie świąt byłem tak podniecony, że nie mogłem zasnąć. Od czasu do czasu Mama kołysała mnie do snu, a ja słuchałem trzaskania ognia na kominku.

Wielkim wydarzeniem były również letnie wakacje. Cały ich plan obmyślała jak zwykle Mama. Zajmowała się każdym szczegółem i aż puchła z dumy, że wszystko wychodzi jak trzeba. Zazwyczaj jechaliśmy do Portoli lub do Memoriał Park i przez jakiś tydzień mieszkaliśmy pod swoim gigantycznym, zielonym namiotem. Lecz za każdym razem, gdy Ojciec wiózł nas przez most Golden Bridge, wiedziałem, że zmierzamy do mojego ulubionego miejsca - do Russian River.

Najmocniej zapadła mi w pamięć wycieczka nad tę rzekę, którą odbyliśmy, gdy chodziłem do przedszkola. W ostatni dzień przed wakacjami Mama zwolniła mnie pół godziny wcześniej. Ojciec trąbił, a ja gnałem na szczyt pagórka, gdzie oczekiwał samochód. Rozpierała mnie radość, bo wiedziałem, dokąd pojedziemy. Po drodze nie mogłem oderwać wzroku od, zdawałoby się, niekończących się winnic. Gdy dojeżdżaliśmy do spokojnego miasteczka Guerneville, opuszczałem szybę i wchłaniałem słodki zapach sekwoi.

Każdy dzień niósł z sobą nowe przygody. Albo oddawaliśmy się wspinaczce na stary, spalony pień drzewa, robiąc to w specjalnych traperskich butach, albo kąpaliśmy się w rzece przy Johnson's Be-ach. Kąpielom towarzyszyły atrakcje, których starczało na cały dzień. Wyruszaliśmy o dziewiątej, a wracaliśmy do swojego domku o trzeciej. Mama uczyła nas pływać w dołku wydrążonym w rzece. Tego lata nauczyła mnie pływać na grzbiecie. Była bardzo dumna, gdy w końcu to opanowałem.

Każdy dzień był jakby nasycony magią. Pewnego dnia po kolacji poszliśmy z rodzicami oglądać zachód słońca. Trzymając się za ręce minęliśmy bezszelestnie domek pana Parkera i skierowaliśmy się ku rzece. Zielona woda była gładka jak szkło. Sójki naigrawały się z innych ptaków, we włosach igrał nam delikatny wietrzyk. Staliśmy w milczeniu i patrzyliśmy na ognistą kulę słońca, tonącą za drzewami; na niebie pozostawały po niej jasnoniebieskie i pomarańczowe smugi. Poczułem, że ktoś ściska mnie za ramiona. Sądziłem, że to Ojciec; odwróciłem się i aż zarumieniłem się z dumy widząc, że to Mama. Czułem bicie jej serca. Nigdy w życiu nie czułem się tak bezpiecznie jak w tamtej chwili nad Russian River.

                                                           Rozdział 3

                                                             Nicpoń

Moje stosunki z Mamą zmieniły się drastycznie: nie chodziło już tylko o utrzymywanie dyscypliny; cała sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Bywało tak, że nie miałem już siły uciekać - choćby od tego zależało moje życie.

Miałem szczególnego pecha: często przyłapywano mnie na gorącym uczynku, mimo że razem z braćmi dopuszczaliśmy się częstokroć tych samych "występków". Z początku odsyłano mnie do kąta w sypialni. Wtedy to zacząłem się już bać Mamy. I to bardzo. Nigdy nie prosiłem o pozwolenie wyjścia na dwór. Czekałem, aż któryś z braci wejdzie do sypialni, po czym prosiłem, żeby poszedł do Mamy i spytał, czy David może się iść pobawić.

W tym okresie głębokiej przemianie zaczęło też ulegać zachowanie Mamy. Czasami, gdy Ojciec był w pracy, leżała całymi dniami na wersalce, ubrana tylko w szlafrok, i oglądała telewizję. Podnosiła się tylko do łazienki, po kolejnego drinka, albo żeby odgrzać resztki jedzenia. Gdy się na nas darła, jej głos troskliwej matki zmieniał się w pisk wiedźmy. Wówczas przebiegały mi ciarki po plecach. Nawet kiedy ofuknęła brata, biegłem ukryć się do sypialni, w nadziei, że za chwilę wróci na wersalkę, by zająć się piciem i oglądaniem telewizji. Po pewnym czasie z jej ubrania "odczytywałem", co mnie czeka danego dnia. Oddychałem z ulga, gdy wychodziła z pokoju w ładnej sukience i umalowana. Wówczas zawsze miała dla nas uśmiech.

Gdy uznała, że "leczenie w kącie" już nie skutkuje, przeszliśmy do fazy "leczenia przed lustrem". Z początku nie było w tym żadnej metody. Matka po prostu mnie łapała i pchała na lustro, rozmazując na śliskim szkle cieknące po moich policzkach łzy. Potem miałem powtarzać: Jestem niedobry! Jestem niedobry! Jestem niedobry!", stojąc i wpatrując się w lustro. Stałem z rękami wyprostowanymi wzdłuż boków i z lękiem oczekiwałem pory nadawania drugiego zestawu reklam. Wiedziałem, że z tą chwilą w korytarzu rozlegną się ciężkie kroki Matki, która przyjdzie sprawdzić, czy cały czas tkwię przyklejony do lustra, i powtórzyć, jaki to ze mnie nieznośny dzieciak. Bracia wchodząc do tego pokoju zerkali w moją stronę, wzruszali ramionami i nie przerywali zabawy -jakbym był powietrzem. Z początku im zazdrościłem, lecz wkrótce zrozumiałem, że robili to po prostu ze strachu o własną skórę.

Gdy Ojciec szedł do pracy, Matka zbierała nas i wrzeszcząc nakazywała przetrząsać cały dom w poszukiwaniu jakiejś zguby. Poszukiwania rozpoczynały się zazwyczaj rano i trwały całymi godzinami. Po chwili posyłała mnie do garażu, położonego, jak i piwnica, pod częścią domu. Nawet tam drżałem, słysząc krzyk Matki.

Poszukiwania ciągnęły się miesiącami; wreszcie ja jako jedyny miałem za zadanie je prowadzić. Raz nawet zdarzyło się, że zapomniałem, czego szukam. Gdy spytałem pokornie, co właściwie mam znaleźć, uderzyła mnie po twarzy. Leżała akurat na wersalce i nawet nie oderwała wzroku od ekranu. Z nosa poleciała mi krew, zacząłem płakać. Złapała serwetkę ze stolika, urwała kawałek i wetknęła mi w nos.

- Aż za dobrze wiesz, czego szukasz! - wrzasnęła. - A teraz wynocha!

Pomknąłem do piwnicy, hałasując na tyle głośno, żeby Matka trwała w przekonaniu, iż jestem posłuszny jej poleceniu. Im częściej słyszałem to jej "wynocha", tym częściej zacząłem sobie wyobrażać, że znalazłem zgubę. Przedstawiałem sobie, jak wchodzę po schodach trzymając tę rzecz, a Mama wita mnie pocałunkami i obejmuje. Na koniec wszyscy w tym śnie żyli długo i szczęśliwie. Jednak nigdy niczego nie znalazłem, a ona nigdy nie dała mi zapomnieć, co ze mnie za niezdara.

Dość wcześnie zorientowałem się, że Matka diametralnie się zmienia, kiedy tylko w domu pojawia się Ojciec. Gdy uczesała włosy i zrobiła makijaż, wyraźnie czuła się swobodniej. Strasznie cieszyłem się na te chwile. Nie było wtedy mowy o biciu, "leczeniu" przed lustrem, czy szukaniu zagubionych przedmiotów. Ojciec stał się moim obrońcą. Gdy szedł pracować nad czymś do garażu, nie odstępowałem go jak cień. Gdy siadał na ulubionym krześle i czytał gazetę, siadałem u jego stóp. Po kolacji zmywał naczynia, ajaje wycierałem. Wiedziałem, że dopóki jest przy mnie, nie stanie mi się żadna krzywda.

pewnego razu przed wyjściem ojca do pracy przeżyłem wielki wstrząs. Gdy pożegnał się już ze Stanem i Ronem, przykląkł przy mnie, chwycił mnie mocno w ramiona i przykazał, żebym był "grzeczny". Za jego plecami stała Matka, zakładając ręce na piersi i podstępnie się uśmiechając. Zajrzałem Ojcu w oczy i natychmiast uświadomiłem sobie, jaki to jestem "niedobry". Przez całe ciało przebiegł mi lodowaty dreszcz. Miałem ochotę spróbować go zatrzymać, ale nie zdążyłem go nawet objąć, gdy wyprostował się, odwrócił i wyszedł bez słowa.

Przez pewien czas po udzieleniu mi przez Ojca przestrogi między mną i Matką zapanował względny spokój. Gdy Ojciec był w domu, bawiłem się z braćmi w pokoju albo na dworze do mniej więcej trzeciej po południu. Potem Mama włączała telewizor, żebyśmy pooglądali trochę filmów animowanych. Ta pora była dla rodziców wytęsknioną godziną. Ojciec zastawiał kuchenny blat butelkami alkoholi i wymyślnymi, wysokimi kieliszkami. Kroił cy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin