Koontz Dean - Nieznajomi.doc

(3067 KB) Pobierz
Dean KOONTZ

Dean KOONTZ

Nieznajomi

Z angielskiego przełożył CEZARY FRĄC

 

Tytuł oryginału: STRANGERS

 

 

Dla Boba Tannera, którego entuzjazm na decydującym etapie był ważniejszy, niż mógłby przypuszczać.

 

Część I

Czas kłopotów

 

Wierny przyjaciel jest potężną obroną.

Wierny przyjaciel jest lekarstwem życia.

APOKRYFY

 

Spadla na nas straszna ciemność, ale nie wolno nam jej ulec. Musimy zapalić latarnie odwagi i znaleźć drogą do świtu.

ANONIMOWY CZŁONEK FRANCUSKIEGO RUCHU OPORU (1943)

 

I

7 listopada - 2 grudnia

 

1

Laguna Beach, Kalifornia

Dominick Corvaisis położył się spać pod lekkim wełnianym kocem i świeżym białym prześcieradłem we własnym łóżku, ale zbudził się gdzie indziej - w ciemności wielkiej szafy w holu, za płaszczami i marynarkami. Leżał skulony w pozycji embrionalnej. Ręce miał mocno zaciśnięte. Mięśnie karku i ramion bolały go od napięcia, jakie zrodził zły sen, którego nie pamiętał.

Nie pamiętał też, jak w nocy opuścił wygodne łóżko, ale nie był zaskoczony swoją nocną wędrówką. To samo zdarzyło się niedawno już dwa razy.

Somnambulizm, zjawisko polegające na chodzeniu w czasie snu, fascynowało ludzi od najdawniejszych czasów. Fascynowało także Dorna od chwili, gdy stał się jego zdumioną ofiarą. Znalazł wzmianki o lunatyzmie w pismach pochodzących już z tysięcznego roku przed naszą erą. Starożytni Persowie wierzyli, że wędrujące ciało śpiącego szuka ducha, który oddzielił się od niego i błąka po nocy. Europejczycy z ponurych wieków średnich tłumaczyli to zaburzenie opętaniem przez demona lub wilkołactwem.

Dom Corvaisis nie przejmował się zbytnio swoją dolegliwością, choć był skonsternowany i nieco zakłopotany. Intrygowały go te nocne eskapady, gdyż był pisarzem i wszystkie nowe doświadczenia postrzegał jako materiał do powieści. Z drugiej strony, choć kreatywnie wykorzystany somnambulizm mógł mu w końcu przynieść pożytek, miał do czynienia ze schorzeniem.

Wygramolił się z szafy, krzywiąc się z bólu, który promieniowałz karku na głowę i ramiona. Podniósł się nie bez trudu, bo ścierpły mu nogi.

Jak w poprzednich przypadkach, czuł się zawstydzony. Wiedział, że somnambulizm dotyka również osoby dorosłe, ale wciąż uważał to za dziecięcą przypadłość. Jak moczenie nocne.

Ubrany tylko w spodnie od piżamy, z nagim torsem i boso, przeszedł przez salon i krótki korytarz do sypialni, a stamtąd do łazienki. Przejrzał się w lustrze. Sprawiał wrażenie wyczerpanego, jak człowiek, który wrócił do domu po tygodniu bezwstydnego nurzania się w rozpuście.

W rzeczywistości był człowiekiem o stosunkowo nielicznych przywarach. Nie palił, nie przejadał się, nie zażywał narkotyków. Pił niewiele alkoholu. Lubił kobiety, ale nie prowadził bogatego życia seksualnego; wierzył w stałe związki. Nie spał z nikim od - jak długo? - prawie od czterech miesięcy.

Wyglądał tak źle - jak wypompowany rozpustnik - tylko wtedy, gdy budził się i stwierdzał, że odbył jedną z nieplanowanych nocnych wędrówek. Za każdym razem był wyczerpany. Choć spał, te noce nie zapewniały mu odpoczynku.

Usiadł na brzegu wanny i podciągnął najpierw jedną, potem drugą nogę, żeby obejrzeć podeszwy stóp. Nie były pocięte, podrapane ani szczególnie brudne, a zatem nie opuścił domu w czasie chodzenia we śnie. Budził się w szafach już dwa razy, w ubiegłym tygodniu i dwanaście dni wcześniej, i wtedy też nie miał brudnych stóp. Jak wówczas, czuł się, jakby w stanie nieświadomości przebył wiele kilometrów, ale jeśli rzeczywiście tak było, to tylko zataczając niezliczone kręgi w swoim niewielkim domu.

Długi gorący prysznic wypłukał z jego mięśni znaczną część bólu. Dominick był szczupły i wysportowany, miał trzydzieści pięć lat i zdolność regeneracji odpowiednią do wieku. Nim skończył śniadanie, czuł się prawie normalnie.

Posiedział przy kawie na patio, przyglądając się malowniczej scenerii miasta Laguna Beach, które zbiegało ze wzgórz ku morzu, a potem poszedł do gabinetu. Był pewien, że przyczyną jego lunatyzmu jest praca. Nie tyle sama praca, ile zdumiewający sukces ukończonej w lutym pierwszej powieści Zmierzch w Babilonie.

Agent wystawił książkę na aukcję i zawarł umowę z wydawnictwem Random House, które wypłaciło niezwykle wysoką zaliczkę. W ciągu miesiąca sprzedano prawa do ekranizacji (co umożliwiło wpłacenie pierwszej raty za dom), a klub książkowy Literary Guild umieścił Zmierzch wśród polecanych tytułów. Dominick przez siedem żmudnych miesięcy pracował po sześćdziesiąt, siedemdziesiąt i osiemdziesiąt godzin w tygodniu nad tworzeniem tej historii, nie wspominając o dziesięciu latach przygotowywania się do pisania. Mimo to wciąż miał wrażenie, że odniósł sukces z dnia na dzień, jednym wielkim susem wyrywając się z życia niemal w ubóstwie.

Niegdyś biednemu Dominickowi Corvaisisowi od czasu do czasu migała w lustrze albo w osrebrzonej słońcem szybie twarz obecnie bogatego Dominicka Corvaisisa. Nieprzygotowany na taką konfrontację, zastanawiał się, czy naprawdę zasłużył na to, co go spotkało. Czasami się martwił, że zmierza w stronę wielkiego upadku. Z triumfem i uznaniem wiązało się duże napięcie.

Czy kiedy Zmierzch zostanie opublikowany w lutym przyszłego roku, spotka się z dobrym przyjęciem i potwierdzi słuszność inwestycji Random House, czy też nie spełni pokładanych w nim nadziei i tylko go upokorzy? A jeśli powieść odniesie sukces, to czy kiedyś zdoła go powtórzyć? Może Zmierzch jest tylko fuksem?

W każdej godzinie dnia te i inne pytania z sępim uporem krążyły mu po głowie. Dominick przypuszczał, że te same cholerne myśli nurtowały go w czasie snu. Dlatego chodził we śnie: próbował uciec przed nieustannymi troskami, chciał od nich odpocząć i szukał tajemnego miejsca, w którym zmartwienia nie zdołają go odnaleźć.

Usiadł za biurkiem, włączył IBM Displaywriter i z pierwszej dyskietki wczytał rozdział osiemnasty swojej nowej książki, jeszcze bez tytułu. Wczoraj przerwał pisanie w środku szóstej strony, ale gdy ją kopiował, zamierzając zacząć tam, gdzie skończył, zobaczył, że jest zapełniona. Na ekranie monitora jarzyły się zielone linie nieznanego tekstu.

Przez chwilę mrugał w oszołomieniu, patrząc na wyświetlone litery, a potem pokręcił głową w bezsensownym zaprzeczeniu.

Nagle poczuł zimno i wilgoć na karku.

O ciarki przyprawiła go nie sama obecność, lecz treść tekstu na stronie szóstej. Co więcej, w rozdziale nie powinno być strony siódmej, bo jeszcze jej nie stworzył, a jednak była. Znalazł również stronę ósmą.

Gdy przeglądał materiał z dyskietki, jego dłonie zrobiły się lepkie. Alarmujący dodatek do bieżącej pracy składał się z powtórzonego setki razy dwuwyrazowego zdania:

Boję się. Boję się. Boję się. Boję się.

Podwójne spacje, poczwórne wcięcia, cztery zdania w wierszu, trzynaście linijek na stronie szóstej, dwadzieścia siedem na stronie siódmej, kolejnych dwadzieścia siedem na stronie ósmej - łącznie dwieście sześćdziesiąt osiem powtórzeń zdania. Maszyna nie stworzyła ich sama, bo przecież była tylko posłusznym niewolnikiem, który robił dokładnie to, co mu kazano. Zastanawianie się, czy ktoś nie włamał się w nocy do domu, żeby grzebać w jego elektronicznie przechowywanym rękopisie, także nie miało sensu. Nie zauważył żadnych śladów włamania i nie przychodził mu na myśl nikt, kto mógłby zrobić takiego psikusa. Najwyraźniej przyszedł do komputera w czasie snu i obsesyjnie napisał to zdanie dwieście sześćdziesiąt osiem razy, choć absolutnie tego nie pamiętał.

Boję się.

Boję się czego - chodzenia we śnie? Lunatykowanie było dezorientującym doświadczeniem, przynajmniej zaraz po przebudzeniu, ale przecież nie na tyle strasznym, żeby wzbudzać lęk.

Był przestraszony szybkością swojego literackiego wzlotu i możliwością równie szybkiego upadku w otchłań zapomnienia. Nie mógł jednak przepędzić natrętnej myśli, że ten lęk nie ma nic wspólnego z jego karierą, że wisząca nad nim groźba wiąże się z czymś zupełnie innym, czymś dziwnym, czymś, czego jeszcze nie pojmował, ale co dostrzegła jego podświadomość i próbowała mu przekazać poprzez informację zostawioną w czasie snu.

Nie. Bzdura. Ponosiła go zbyt bujna wyobraźnia pisarza. Praca. To będzie dla niego najlepsze lekarstwo.

Poza tym z badań tematu wiedział, że somnambulizm u większości dorosłych nie trwa długo. Niewiele osób doświadczało więcej niż pół tuzina epizodów, zwykle w okresie sześciu lub mniej miesięcy. Istniały duże szanse, że nocne wędrówki przestaną zakłócać mu sen, że już nigdy nie zbudzi się spięty, skulony w głębi szafy.

Wykasował z tekstu nieproszone słowa i zabrał się do pracy nad rozdziałem osiemnastym.

Spojrzał na zegarek i z zaskoczeniem zobaczył, że minęła pierwsza. Przepracował porę lunchu.

Jesienny dzień był wyjątkowo ciepły, nawet jak na południową Kalifornię, więc zjadł lunch na patio. Palmy szeleściły na umiarkowanym wietrze, w powietrzu unosił się zapach jesiennych kwiatów. Laguna Beach ze stylem i gracją schodziła ku brzegom Pacyfiku. Ocean skrzył się w blasku słońca.

Dopijając ostatni łyk coli, Dom odchylił głowę do tyłu, spojrzał w błękitne niebo i wybuchnął śmiechem.

- Rozumiesz, żadne spadanie nie jest bezpieczne, ani fortepianu, ani miecza Damoklesa.

Był siódmy listopada.

2

Boston, Massachusetts

Doktor Ginger Marie Weiss nie spodziewała się kłopotów w delikatesach Bernsteina, ale właśnie tam się zaczęły, od incydentu z czarnymi rękawiczkami.

Zwykle umiała sobie poradzić z wszelkimi napotkanymi problemami. Delektowała się wyzwaniami rzucanymi przez życie, walka z kłopotami jej służyła. Byłaby znudzona, gdyby ścieżka życia zawsze biegła prosto, bez żadnych przeszkód. Nigdy jednak nie przyszło jej na myśl, że w końcu może spotkać się z czymś, co ją przerośnie.

Poza rzucaniem wyzwań życie udziela lekcji: miłych i przykrych, łatwych i trudnych.

Niektóre są druzgoczące.

Ginger była inteligentna, ładna, ambitna, pracowita i wyśmienicie gotowała, ale jej największym atutem było to, że w czasie pierwszego spotkania nie była przez nikogo traktowana poważnie. Smukła, drobna i pełna wdzięku, przypominała ślicznego, lecz słabego chochlika. Większość ludzi z początku jej nie doceniała; dopiero po tygodniach czy miesiącach znajomości zaczynali sobie uświadamiać, że jest wspaniałą partnerką - albo godną przeciwniczką.

Historia bandyckiego napadu stała się legendą w szpitalu Columbia Presbyterian w Nowym Jorku, gdzie Ginger odbywała staż cztery lata przed zdarzeniem w delikatesach Bernsteina. Jak wszyscy stażyści, często pracowała na szesnastogodzinnych, a nawet dłuższych zmianach, dzień po dniu, i po wyjściu ze szpitala starczało jej sił zaledwie na dowleczenie się do domu. Pewnej gorącej, parnej sobotniej nocy w lipcu, po zakończeniu wyjątkowo wyczerpującego dyżuru, wyszła ze szpitala parę minut po dziesiątej - i została zaczepiona przez olbrzymiego troglodytę z rękami wielkości łopat, cofniętym czołem i głową wyrastającą bezpośrednio z szerokich ramion.

- Tylko krzyknij - warknął, rzucając się na nią błyskawicznie - a wytłukę ci zęby. - Wykręcił jej rękę za plecami. - Rozumiesz, suko?

Wokół nie było przechodniów, a najbliższe samochody stały na światłach dwie przecznice dalej. Żadnej pomocy w zasięgu wzroku.

Wepchnął ją w wąskie przejście między dwoma budynkami, zasłane śmieciami i niemal zupełnie ciemne. Uderzyła w pojemnik na śmieci, raniąc kolano i ramię, potknęła się, ale nie upadła. Objęły ją wieloramienne cienie.

Jej szloch i stłumione protesty sprawiły, że napastnik poczuł się pewniej. Ginger z początku myślała, że drań ma pistolet.

Ustępuj uzbrojonemu bandycie, pomyślała. Nie stawiaj oporu. Oporni zarabiają kulkę.

- Ruszaj się! - wycedził goryl przez zaciśnięte zęby i znowu ją popchnął.

Wcisnął ją we wnękę drzwi w trzech czwartych długości uliczki, niedaleko słabej żarówki przy wylocie, i zaczął w plugawych słowach opisywać, co z nią zrobi, gdy już zabierze jej pieniądze. Choć światło było nikłe, Ginger widziała, że napastnik nie ma broni. Nagle nabrała nadziei. Jego słownik ścinał krew w żyłach, ale seksualne pogróżki były tak głupio monotonne, że niemal śmieszne. Zrozumiała, że ma do czynienia z wielkim tępym brutalem, który siłą zdobywa to, czego chce. Ludzie jego pokroju rzadko nosili broń. Mięśnie utwierdzały go w fałszywym przekonaniu o własnej niezniszczalności, więc prawdopodobnie nie umiał walczyć.

Podczas gdy opróżniał torebkę, którą oddała mu bez słowa sprzeciwu, zdobyła się na odwagę i kopnęła go prosto w krocze. Troglodyta zgiął się we dwoje. Ginger błyskawicznie złapała go za rękę i odgięła palec wskazujący tak mocno, że ból musiał być równie dotkliwy jak ten, który pulsował w jego potłuczonych jądrach.

Gwałtowne odgięcie palca wskazującego może błyskawicznie obezwładnić każdego, niezależnie od jego wielkości i siły. Ginger naciągała nerw palcowy, jednocześnie uciskając bardzo wrażliwe nerwy na grzbiecie dłoni. Ból musiał promieniować do barku i szyi.

Bandyta wolną ręką złapał ją za włosy i szarpnął. Krzyknęła i zaćmiło jej się w oczach, ale zagryzła zęby i jeszcze mocniej wygięła palec. Jej nieustępliwość szybko wybiła mu z głowy wszelkie myśli o stawianiu oporu. Z oczu trysnęły mu mimowolne łzy i padł na kolana, jęcząc i przeklinając. - Puść mnie! Puszczaj, suko!

Mrugając, żeby pot nie zalał jej oczu, czując smak soli w kącikach ust, Ginger oburącz chwyciła palec wskazujący. Ostrożnie posuwając się tyłem, ciągnęła mężczyznę ku wylotowi uliczki jak groźnego psa w zaciśniętej kolczatce.

Gramoląc się niezdarnie na kolanach i podpierając jedną ręką, wbijał w nią oczy płonące żądzą mordu. Gdy oddalili się od światła, jego wredna twarz stała się mniej widoczna, ale Ginger wiedziała, że wykrzywiona z bólu, wściekłości i upokorzenia, już nie przypomina ludzkiej. Przemieniła się w pysk potwora, który okropnym głosem wyrzucał z siebie potok najohydniejszych przekleństw.

Nim przebyli niezdarnie piętnaście metrów, bandytę pokonał ból promieniujący z ręki, wraz z falami mdłości płynącymi z kopniętych jąder. Krztusił się, charczał i wymiotował na siebie.

Ginger nie śmiała go puścić. Teraz, gdyby dała mu okazję, nie pobiłby jej do nieprzytomności, lecz zabił. Pełna odrazy i strachu, jeszcze szybciej wlokła poskromionego bandziora.

Na chodniku nie zobaczyła przechodniów, którzy mogliby wezwać policję, więc pociągnęła go na środek jezdni. Niespodziewane widowisko zatrzymało ruch.

Gdy wreszcie zjawiła się policja, niefortunny napastnik z pewnością poczuł większą ulgę niż Ginger.

*

Ludzie nie doceniali jej przede wszystkim dlatego, że była filigranowa: sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, czterdzieści sześć kilogramów wagi, fizycznie mało imponująca, a już na pewno niebudząca strachu. Nie była również blond seksbombą, choć miała jasne włosy, a ich szczególny srebrzysty odcień przyciągał męskie oko. Nawet w słońcu jej włosy przywodziły na myśl księżycową poświatę. Eterycznie jasne, lśniące włosy, delikatne rysy, łagodne błękitne oczy, szyja Audrey Hepburn, szczupłe ramiona, smukłe nadgarstki, dłonie o długich palcach, cienka talia - wszystko to tworzyło mylne wrażenie słabości. Co więcej, z natury była spokojna i skupiona, a cechy te niektórzy utożsamiają z potulnością. Głos miała tak cichy i melodyjny, że nie każdy umiał doszukać się pewności siebie i autorytetu w tych łagodnych tonach.

Srebrnoblond włosy, lazurowe oczy, urodę i ambicję Ginger odziedziczyła po matce, Annie, wysokiej Szwedce.

- Jesteś moją złotą dziewczynką - powiedziała Anna, gdy Ginger w wieku dziewięciu lat ukończyła szóstą klasę, dwa lata wcześniej niż jej rówieśnicy.

Była najlepszą uczennicą w klasie i za doskonałe wyniki dostała złocony na brzegach dyplom. W części artystycznej przed uroczystym wręczeniem świadectw zagrała dwa utwory fortepianowe - Mozarta i ragtime - a zaskoczeni widzowie nagrodzili jej wykonanie owacjami na stojąco.

- Złota dziewczynka - powtórzyła Anna, przytulając ją w samochodzie podczas jazdy do domu.

Siedzący za kierownicą Jacob połykał łzy dumy. Był wrażliwym człowiekiem i łatwo się wzruszał. Nieco zakłopotany częstotliwością, z jaką wilgotniały mu oczy, zwykle starał się ukryć swoje uczucia, zrzucając winę za łzy albo zaczerwienione oczy na bliżej nieokreśloną alergię.

- W powietrzu muszą być jakieś niezwykłe pyłki - mruknął dwa razy w czasie powrotu z uroczystości zakończenia roku szkolnego. - Podrażniające pyłki.

Anna powiedziała do córki:

- Wszystko zeszło się w tobie, bubbeleh, moje najlepsze cechy i najlepsze cechy twojego ojca. Wysoko zajdziesz, na Boga, trzeba tylko patrzeć i czekać. Liceum, college, potem studia, może prawo albo medycyna, co tylko zechcesz.

Jedynymi ludźmi, którzy zawsze doceniali Ginger, byli jej rodzice. Dojechali do domu, skręcili na podjazd. Jacob zahamował przed garażem i ze zdumieniem zapytał:

- Co my robimy? Nasze jedyne dziecko, które może zrobić absolutnie wszystko, więc prawdopodobnie poślubi króla Syjamu i poleci na żyrafie na Księżyc, skończyło właśnie podstawówkę. Nasze dziecko wkłada swój pierwszy biret i togę, a my nie świętujemy? Może pojedziemy na Manhattan i wstąpimy na szampana do Plaża? Na kolację w Waldorfie? Nie. Coś lepszego. Tylko to, co najlepsze dla naszej latającej na żyrafie astronautki. Pojedziemy na wodę sodową do Walgreena!

- Hura! - zawołała Ginger.

Sprzedawca wody sodowej chyba nigdy nie widział dziwniejszej rodziny: ojciec Żyd, nie wyższy od dżokeja, z germańskim nazwiskiem, ale sefardyjską karnacją; matka Szwedka, jasnowłosa i cudownie kobieca, prawie piętnaście centymetrów wyższa od męża, i dziecko, drobna jasna kruszynka. Nie przypominało ani rosłej matki, ani niskiego, ciemnowłosego ojca - miało bardziej subtelną, jakby elfią urodę. Ginger już w dzieciństwie wiedziała, że nieznajomi, widząc ją z rodzicami, muszą uważać, iż została adoptowana.

Po ojcu odziedziczyła lekką budowę, cichy głos, inteligencję i łagodność.

Kochała ich tak bezgranicznie i głęboko, że w dzieciństwie nie umiała opisać tego uczucia. Nawet jako dorosła osoba nie potrafiła znaleźć słów, żeby wyrazić, ile dla niej znaczyli. Oboje odeszli, przedwcześnie zabrani przez śmierć.

Po śmierci Anny w wypadku, krótko po dwunastych urodzinach Ginger, wśród krewnych Jacoba panowało powszechne przekonanie, że ojciec i córka zginą marnie bez przedsiębiorczej Szwedki, którą klan Weissów dawno temu przestał uważać za intruza, darząc ją szacunkiem i miłością. Wszyscy wiedzieli, jak bliska sobie była ta trójka, wiedzieli też, że to dzięki Annie rodzinie się powiodło. To ona wyprowadziła na ludzi najmniej ambitnego z braci Weissów - Jacoba marzyciela, Jacoba potulnego baranka, Jacoba z nosem w powieści detektywistycznej albo fantastycznej. Gdy za niego wychodziła, pracował u jubilera, a gdy zmarła, miał dwa własne sklepy.

Po pogrzebie rodzina zgromadziła się w wielkim domu ciotki Rachel w Brooklyn Heights. Przy pierwszej nadarzającej się okazji Ginger zaszyła się w spiżarni, szukając ukojenia w mrocznej samotności. Siedząc na stołku w małym pomieszczeniu, spowita bogatym aromatem przypraw, modliła się do Boga, żeby oddał jej matkę. Nagle usłyszała, jak w kuchni ciotka Francine rozmawia z Rachel. Fran lamentowała nad ponurą przyszłością, jaka czekała Jacoba i jego córeczkę w świecie bez Anny.

- Nie utrzyma interesu, wiesz, że nie utrzyma, nawet kiedy przestanie rozpaczać i wróci do pracy. Biedny luftmensch Anna była jego zdrowym rozsądkiem, motywacją i najlepszym doradcą, i bez niej za pięć lat będzie zgubiony.

Nie doceniały Ginger.

Miała tylko dwanaście lat i choć uczęszczała do dziesiątej klasy, w oczach większości ludzi wciąż była dzieckiem. Nikt nie mógł przewidzieć, że tak szybko zajmie miejsce matki. Podzielała jej zamiłowanie do gotowania, więc przez wiele tygodni po pogrzebie wertowała książki kucharskie, z typową dla niej ogromną pracowitością i wytrwałością zdobywając brakujące umiejętności kulinarne. Gdy po raz pierwszy po śmierci Anny krewni przyszli na kolację, nie mogli się nachwalić jedzenia. Pyzy ziemniaczane i serowe kolacky. Zupa jarzynowa z pływającym puszystym serem i wołowym kreplach. Ryba na przystawkę. Duszona cielęcina z papryką, tzimmes ze śliwkami i ziemniakami, śmietankowe pierożki smażone w tłuszczu i podane w sosie pomidorowym. Na deser pudding brzoskwiniowy albo jabłkowy schalet. Francine i Rachel doszły do wniosku, że Jacob musiał wynająć cudowną nową gospodynię. Nie kryły niedowierzania, gdy wskazał córkę. Ginger uważała, że nie dokonała niczego nadzwyczajnego. Potrzebna była kucharka, więc została kucharką.

Teraz ona musiała zaopiekować się ojcem i przyłożyła się do tego obowiązku z energią i entuzjazmem. Szybko i starannie sprzątała dom i nawet ciotka Francine, ukradkiem dokonująca inspekcji, nie mogła wykryć odrobiny kurzu czy brudu. Choć miała tylko dwanaście lat, nauczyła się planować budżet, a zanim skończyła trzynaście, była odpowiedzialna za wszystkie domowe rachunki.

W wieku czternastu lat, o trzy lata młodsza od kolegów i koleżanek z klasy, wygłosiła mowę na zakończenie szkoły średniej. Została przyjęta przez kilka uniwersytetów, ale wybrała uczelnię Barnarda. Wtedy wszyscy zaczęli się zastanawiać, czy nie trafiła w końcu na zbyt wielki kęs i czy się nie zadławi, próbując go przełknąć.

Barnard był znacznie trudniejszy niż liceum. Już nie uczyła się szybciej od innych, ale nie odstawała od najlepszych i średnia jej ocen wynosiła 4,0, nigdy mniej niż 3,8 - tyle miała na przedostatnim roku studiów, kiedy Jacob dostał zapalenia trzustki i Ginger wszystkie wieczory spędzała w szpitalu.

Jacob pogratulował jej, gdy uzyskała licencjat. Był ziemisty i słaby, gdy ukończyła medycynę, ale kurczowo czepiał się życia do szóstego miesiąca jej stażu. Po trzecim nawrocie choroby w trzustce rozwinął się rak i Jacob zmarł, zanim Ginger zdecydowała się na chirurgiczną rezydenturę w szpitalu Boston Memoriał, zamiast robić karierę naukową.

Ponieważ z Jacobem przeżyła dziesięć lat więcej niż z matką, jej uczucia do niego były, co zrozumiałe, znacznie głębsze. Utrata ojca była dla niej większym ciosem niż śmierć Anny. A jednak poradziła sobie, jak ze wszystkimi innymi wyzwaniami, i ukończyła staż z doskonałą opinią i znakomitymi rekomendacjami.

Opóźniła rezydenturę, wyjeżdżając do Kalifornii na Uniwersytet Stanforda, gdzie ukończyła trudny dwuletni podyplomowy kurs patologii sercowo-naczyniowej. W czasie miesięcznych wakacji (znacznie dłuższych niż kiedykolwiek) znów przeniosła się na wschód, do Bostonu, gdzie zyskała mentora w osobie doktora George’a Hannaby’ego (naczelnego chirurga w Memoriał, znanego z pionierskich dokonań w dziedzinie kardiochirurgii) i przeszła gładko przez trzy czwarte dwuletniej rezydentury.

Potem, gdy we wtorkowy ranek w listopadzie poszła na zakupy do delikatesów Bernsteina, zaczęły dziać się straszne rzeczy. Incydent z czarnymi rękawiczkami. To był początek.

*

Wtorki miała wolne i jeśli nic nie zagrażało życiu któregoś z pacjentów, jej obecność w szpitalu nie była potrzebna ani spodziewana. W czasie pierwszych dwóch miesięcy rezydentury w Memoriał, pełna zwykłego entuzjazmu i niespożytej energii, chodziła do pracy w większość wolnych dni, bo nie było niczego innego, co wolałaby robić. George Hannaby położył kres temu nawykowi, gdy tylko się o nim dowiedział. Oznajmił, że praktyka lekarska jest stresująca i każdy lekarz potrzebuje odpoczynku, nawet Ginger Weiss.

- Przepracowujesz się, wymagasz od siebie zbyt wiele - powiedział - w ten sposób robisz krzywdę nie tylko sobie, ale również pacjentom.

Dlatego w każdy wtorek spała godzinę dłużej, potem brała prysznic i wypijała dwa kubki kawy, czytając poranną gazetę przy kuchennym stole pod oknem, które wychodziło na Mount Vernon Street. O dziesiątej ubierała się i szła na oddaloną o kilka przecznic Charles Street, gdzie w delikatesach kupowała pastrami, peklowaną wołowinę, bułki domowego wypieku albo słodki pumpernikiel, sałatkę ziemniaczaną, bliny, kawałek wędzonego łososia albo jesiotra, czasami twarożek vareniki do odgrzania w domu. Wracała do domu z torbą pełną zakupów i objadała się bezwstydnie, czytając powieści Agathy Christie, Dicka Francisa, Johna D. MacDonalda, Elmore’a Leonarda, niekiedy coś Heinleina. Choć jeszcze nie lubiła odpoczynku ani w połowie tak bardzo jak pracy, stopniowo czas wolny zaczął sprawiać jej przyjemność. Wtorek przestał być takim okropnym dniem jak wtedy, gdy została zmuszona do przestrzegania sześciodniowego tygodnia pracy.

Ten zły listopadowy wtorek zaczął się pięknie - szare zimowe niebo, powietrze zimne i rześkie, brak wiatru. Ginger zgodnie z ustalonym porządkiem dnia o dziesiątej wyszła na zakupy i dwadzieścia jeden minut później dotarła do delikatesów (zatłoczonych jak zwykle). Przesuwała się wzdłuż długiego kontuaru, lustrując półki z pieczywem, zaglądając przez zimne szyby do lad chłodniczych i z lubością żarłoka wybierając przysmaki z bogatego asortymentu. Rozkoszne zapachy mieszały się z radosnymi dźwiękami: gorące ciasto, cynamon; śmiech; czosnek, goździki; szybkie rozmowy, naszpikowane jidysz lub slangiem rockandrollowców; pieczone orzechy laskowe, kiszona kapusta; pikle, kawa; szczęk sztućców. Ginger zapłaciła za zakupy, włożyła zrobione na drutach niebieskie rękawiczki, zabrała torbę, minęła stoliki, przy których kilkanaście osób jadło późne śniadanie, i skręciła do drzwi.

Lewą ręką trzymała torbę z zakupami, a prawą próbowała wsunąć portfel do torebki wiszącej na ramieniu. Patrzyła na torebkę, zbliżając się do drzwi, gdy do środka wpadło zimne powietrze. Do sklepu wszedł mężczyzna w szarym tweedowym palcie i czarnym rosyjskim kapeluszu, równie roztargniony jak ona. Zderzyli się, Ginger zatoczyła się do tyłu. Mężczyzna chwycił jej torbę z zakupami i pomógł odzyskać równowagę, przytrzymując ją za ramię.

- Przepraszam - powiedział - byłem nieostrożny.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin