Higgins Clark Mary - Śmierć wśród róż.doc

(1034 KB) Pobierz

 

MARY HIGGINS CLARK

 

 

 

 

ŚMIERĆ WŚRÓD RÓŻ

 

 

(Przełożyła: Hanna Baltyn)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prószyński i S-ka

2003

 

Podziękowania

 

Nikt z nas nie żyje całkiem samotnie. Obracamy się wśród ludzi. Im właśnie jako

pisarka bardzo wiele zawdzięczam. Niniejszym składam serdeczne podziękowania moim

wydawcom - są nimi Michael V. Korda i Chuck Adams. Byli patronami tej książki od

wstępnej koncepcji aż po publikację - bez nich nigdy by nie powstała. Zachowywali się

wspaniale - tym razem jeszcze wspanialej niż zazwyczaj.

Tysiączne dzięki pragnę złożyć na ręce Eugene’a H. Winicka, mego agenta, oraz Lisi

Cade, zajmującej się reklamą. Ich pomoc była równie nieoceniona.

Pisząc powieść, w której jest mowa o chirurgii plastycznej, zasięgałam opinii

konsultantów, to znaczy doktora Bennetta C. Rothenberga z Saint Barnabas Hospital w

Livingstone w New Jersey oraz Kim White z New Jersey Department of Corrections. Dzięki.

Dziękuję też Inie Winick za konsultację w kwestii prawdopodobieństwa psychologicznego

wymyślonej przeze mnie historii.

Moje dzieci - cała piątka - czytały książkę po kawałku, w miarę jak powstawała.

Tylko dzięki ich uwagom typu : „Mamo, kto tak dzisiaj mówi?”, dialogi są realistyczne.

Dziękuję wam, kochani.

Nie mogę także przemilczeć roli mojej dziesięcioletniej wnuczki Lizy, która w

znacznym stopniu była modelem dla małej Robin. Ciągle pytałam: „Liz, a co byś zrobiła lub

powiedziała w takiej sytuacji?...” Jej odpowiedzi były wprost niesamowite!

Kocham was, wszystkich razem i każdego z osobna.

 

 

 

 

 

Wszelkie podobieństwo postaci opisanych w tej książce do prawdziwych osób jest

najzupełniej przypadkowe. Bohaterowie powieści należą do świata fikcji, zostali zrodzeni

wyłącznie w wyobraźni autorki.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nie rzucaj na ten grób

Jej ukochanych róż;

Po co zakłócać spokój,

gdy ich nie ujrzy już?

 

Edna St. Vincent Millay, Epitafium

 

Próbował ze wszystkich sił wyrzucić z myśli Suzanne. Czasami udawało mu się

uzyskać parę złudnych godzin spokoju, czasem nawet przesypiał całą noc. Bez snu nie mógłby

przecież funkcjonować.

Kochał ją, czy tylko nienawidził? Nie umiał sobie odpowiedzieć na to pytanie. Była

bosko piękna - lśniące oczy mrugały drwiąco spod burzy czarnych włosów, a zmysłowe usta

uśmiechały się zalotnie lub wyginały w zabawną podkówkę, jak buzia dziecka, któremu mama

nie chce dać cukierka.

Zapamiętał na zawsze ostatnią chwilę jej życia - kiedy najpierw drażniła się z nim, a

potem odwróciła plecami...

A teraz, blisko jedenaście lat od tamtego wieczoru, Kerry McGrath chce zakłócić

spokój Suzanne. Pyta i pyta za dużo tych pytań. Tego nie sposób znieść. Trzeba ją

powstrzymać.

Niech umarli odpoczywają w spokoju. Ileż mądrości w tym starym powiedzeniu! Tak,

trzeba powstrzymać Kerry. Za wszelką cenę.

 

Środa, 11 października

 

l

 

 

Kerry wygładziła spódnicę ciemnozielonego kostiumu, poprawiła złoty łańcuszek na

szyi i przeczesała palcami sięgające kołnierzyka ciemnoblond włosy. Przez całe popołudnie

miała straszny młyn: wpół do trzeciej wybiegła z sądu i odebrała Robin ze szkoły; wracając z

Hohokus do centrum zakorkowaną szosą numer 17, potem numer 4, a później jadąc mostem

Waszyngtona na Manhattan, z ledwością zdążyła na wyznaczoną o czwartej wizytę.

Teraz, po tym całym pośpiechu, pozostawało tylko czekać na wezwanie do gabinetu

zabiegowego, gdzie miano usunąć szwy Robin. Kerry błagała, by pozwolono jej towarzyszyć

córce, ale pielęgniarka była nieugięta:

- Doktor Smith nie pozwala na wpuszczanie rodziny do sali zabiegowej.

- Ale ona ma dopiero dziesięć lat! - wykrzyknęła Kerry, zaraz jednak zacisnęła wargi,

przypominając sobie o długu wdzięczności wobec doktora Smitha. Przecież zgodził się zająć

małą natychmiast po wypadku. Siostry ze szpitala St. Luke-Roosevelt upewniły ją, że to

najlepszy fachowiec w branży, a dyżurny lekarz dodał, że Smith jest prawdziwym

cudotwórcą.

Przywołując w pamięci ów wieczór sprzed tygodnia, Kerry uprzytomniła sobie, że

wciąż znajduje się w szoku po telefonie Boba. Zamierzała dłużej posiedzieć w biurze

mieszczącym się w sądzie w Hackensack, przygotowując się do jutrzejszego wystąpienia w

sprawie o morderstwo. Chciała wykorzystać fakt, że ojciec Robin, a jej były mąż Bob

Kinellen, nieoczekiwanie zaprosił córkę do cyrku. Po przedstawieniu mieli się wybrać razem

na kolację.

Telefon zadzwonił wpół do siódmej. Bob powiedział, że zdarzył się wypadek. Jakaś

furgonetka potrąciła jego jaguara w momencie, gdy wyjeżdżał z garażu. Robin ma twarz

pociętą odłamkami szkła. Karetka odwiozła ją do St. Luke-Roosevelt, dokąd wezwano

chirurga plastycznego. A poza tym wszystko w porządku, choć na wszelki wypadek

sprawdzają, czy Robin nie mi żadnych obrażeń wewnętrznych.

Na myśl o tym koszmarnym dniu Kerry potrząsnęła głową. Pragnęła pozbyć się

wspomnienia rozpaczliwej jazdy przez Nowy Jork, kiedy wstrząsana bezgłośnym,

konwulsyjnym szlochem, powtarzała jedno jedyne słowo „błagam”, a przez głowę

przelatywała jej bez końca dalsza część modlitwy: „Błagam Cię, Panie, nie pozwól jej

„umrzeć. Mam tylko ją jedną na świecie. Błagam, to przecież małe dziecko. Nie odbieraj mi

jej...”

Zanim dotarła na miejsce, Robin była w trakcie operacji. Kerry nie pozostawało zatem

nic innego, jak czekać na ławce obok Boba - niby z nim, ale przecież nie razem. Miał teraz

drugą żonę i dwójkę innych dzieci. Kerry przypomniała sobie ogromną ulgę, jaką odczuła,

gdy w drzwiach sali pojawił się w końcu doktor Smith, który suchym, dziwnie niechętnym

tonem oświadczył:

- Na szczęście uszkodzenia są przeważnie powierzchowne, nie sięgają głębszych

warstw skóry. Dziecko nie będzie miało blizn. Zapraszam za tydzień na kontrolę w moim

gabinecie.

Skaleczenia były jedyną szkodą, jakiej doznała Robin. Dzięki temu opuściła jedynie

dwa dni szkoły. Wyglądało nawet na to, że jest dumna ze swych opatrunków. Dopiero dziś,

jadąc z Kerry do Nowego Jorku na kontrolę, spytała trochę przestraszonym głosem:

- Ale wszystko będzie dobrze, prawda, mamo? I nie zostaną mi żadne ślady?

Robin, która miała duże niebieskie oczy, regularną twarz o wysokim czole i

wyrazistych rysach, była prześliczną dziewczynką, żywą repliką przystojnego ojca. Kerry

pocieszyła ją, przekonując, że niebawem będzie wyglądać równie ładnie, jak przed

wypadkiem. Miała już dość projektowania w wyobraźni przyszłych kłopotów i nieszczęść.

Aby się trochę rozerwać, omiotła poczekalnię uważnym spojrzeniem. Pomieszczenie

urządzono ze smakiem. Pod ścianami stały krzesła i kanapy obite jasnym kretonem w drobny

kwiatowy wzór. Z kinkietów sączyło się łagodne światło, dywany zaś były grube i puszyste.

Oprócz Kerry w poczekalni siedziała jeszcze czterdziestoletnia na oko pacjentka z

opatrunkiem na nosie. Dalej dwie przyjaciółki, z których jedna nerwowo zwierzała się

drugiej:

- Wiesz, tak się cieszę, że mnie w końcu namówiłaś. Wyglądasz fantastycznie.

Owszem, potwierdziła w duszy Kerry, odruchowo sięgając po puderniczkę.

Spojrzawszy do lusterka, stwierdziła samokrytycznie, że dziś wygląda na każdą minutę

ukończonych niedawno trzydziestu sześciu lat. Wiedziała, że uważana jest za ładną i

atrakcyjną kobietę, ale nie przewróciło jej się z tego powodu w głowie. Przejechała puszkiem

po nosie, próbując ukryć pod pudrem wyłażące zdradliwie piegi, a potem wpatrzyła się w

odbicie swych oczu i jeszcze raz zobaczyła, że gdy są zmęczone, tak jak dzisiaj, zmieniają

kolor z zielonego na buroszary. Z westchnieniem wsunęła za ucho niesforne pasmo włosów i

poprawiła grzywkę, która domagała się przycięcia.

Niespokojne spojrzenie znów wlepiła w drzwi prowadzące do gabinetów

zabiegowych. Dlaczego zwykłe zdejmowanie szwów tak długo trwa? Czyżby nastąpiły jakieś

komplikacje?

Po chwili drzwi się otworzyły, a Kerry poderwała się z nadzieją. Ale zamiast Robin

pojawiła się w nich młoda, dwudziestoparoletnia dziewczyna. Spod burzy czarnych włosów

wyglądała delikatna, śliczna twarz.

Ciekawe, czy to naturalna uroda, zastanawiała się Kerry, podziwiając wydatne kości

policzkowe, prosty nosek, wygięte w łuk Kupidyna zmysłowe wargi, błyszczące oczy i

wyraziste łuki brwiowe przybyłej. Czując na sobie uważne spojrzenie, wychodząca

dziewczyna zatrzymała wzrok na twarzy Kerry.

Kerry z wrażenia aż zaschło w gardle. Znam cię przecież, pomyślała. Tylko skąd? Z

trudem przełknęła ślinę. Ta twarz... Z całą pewnością już ją gdzieś widziała. Gdy tylko za

piękną kobietą zamknęły się drzwi, podeszła do recepcjonistki i niewinnie zagadnęła, kim jest

tamta pacjentka, bo chyba się znają. Jak brzmi jej nazwisko?

Barbara Tompkins. Kerry nic to nie mówiło. Pomyłka? Chyba nie. Nie opuszczało jej

dojmujące uczucie deja vu. Było tak niepokojące i dręczące, że aż zadrżała, jakby całe jej

ciało przeniknął nagle chłód.

 

2

 

Pielęgniarka Kate Carpenter kosym okiem spoglądała na pacjentów w poczekalni. Od

czterech lat współpracowała z doktorem Smithem jako asystentka przy zabiegach

chirurgicznych. Było dla niej oczywiste, iż jest geniuszem.

Jej samej nie kusiło jakoś nigdy, by oddać się w czarodziejskie ręce doktora Smitha.

Zbliżała się do pięćdziesiątki - miała mocną budowę, miłą twarz i szpakowate włosy.

Uważała się za kontrrewolucjonistkę w dziedzinie chirurgii plastycznej, powtarzając

przyjaciołom: „Dla mnie się liczy zawartość, nie opakowanie”.

Rozumiejąc i współczując tym, którzy mieli prawdziwe problemy, gardziła w duchu

kobietami i mężczyznami pojawiającymi się tu z czystej próżności i usiłującymi za pieniądze

uzyskać idealną urodę. „Choć z drugiej strony - mawiała do męża - to właśnie dzięki nim

zarabiam na życie”.

Czasami Kate Carpenter zastanawiała się, co ją właściwie trzyma u Smitha. Był ostry

w obejściu i pomiatał pacjentami oraz personelem, często przekraczając granice zwykłego

chamstwa. Rzadko kogokolwiek chwalił, nigdy natomiast nie przepuścił okazji do złośliwego

wytknięcia najdrobniejszego błędu. Trzeba było jednak przyznać, że warunki finansowe

oferował doskonałe i że budziła podziw precyzja, z jaką pracował.

Ostatnio doktor Smith często bywa w podłym humorze, pomyślała pielęgniarka.

Potencjalni pacjenci, zrażeni jego brutalną szorstkością, po pierwszej wizycie już się na ogół

nie pojawiali. Jedynymi wyjątkami były pacjentki, którym nadawał specjalny „wygląd” - a ta

sprawa budziła jeszcze większy niepokój pani Carpenter...

Doktor nie tylko stał się zupełnie nieznośny ale, co gorsza, popadał w stany otępienia,

jakby jego umysł odpływał w jakieś odległe rejony. Czasem, gdy się do niego odzywała,

patrzył, nic nie rozumiejąc, jakby przywoływany z drugiego końca świata.

Spojrzała na zegarek. Jak się domyślała, po wizycie Barbary Tompkins, ostatniej

pacjentki, którą doktor wyposażył w „wygląd”, Smith zamknął się samotnie w swym

gabinecie. Co on tam robi? - zastanawiała się. Musi chyba wiedzieć, że każe ludziom zbyt

długo czekać. Ta mała Robin już od pół godziny siedzi sama w trójce, nie mówiąc o innych

pacjentach, oczekujących w recepcji. Ale, jak już wcześniej zauważyła Kate Carpenter, po

każdej wizycie uprzywilejowanej pacjentki z „wyglądem”, doktor potrzebował sporo czasu,

by podjąć normalne obowiązki.

- Pani Carpenter! - Zaskoczona, poderwała się zza biurka. Doktor Smith wpatrywał się

w nią z naganą.

- Uważam, że Robin Kinellen czeka już wystarczająco długo - powiedział

oskarżycielskim tonem. Jego oczy, ukryte za okularami bez oprawek, były zimne jak dwie

bryłki lodu.

 

3

 

- Nie lubię doktora Smitha - orzekła stanowczo Robin, gdy Kerry manewrowała

między pojazdami, usiłując wydostać się z parkingu przy Dziewiątej Ulicy na Piątą Aleję.

- Dlaczego? - Matka zerknęła na córkę spod oka.

- Bo mnie straszy. Kiedy chodzę do naszego doktora Wilsona, to zawsze śmieje się i

żartuje. A doktor Smith nawet się nie uśmiecha. Jakby był na mnie zły. I coś mi takiego

dziwnego mówił. Coś o piękności, którą jedni mają, a drudzy zdobywają, i że nikt nie ma

prawa jej zmarnować.

Robin, jak i jej ojciec, miała rzeczywiście wyjątkową urodę. Fakt, uznała Kerry, że w

przyszłości może jej to napytać biedy, ale jaki lekarz rozmawia na takie tematy z małym

dzieckiem?

- Żałuję, że mu powiedziałam o tych nie zapiętych pasach, kiedy tatuś ruszał - dodała

Robin. - Właśnie wtedy doktor Smith zaczął mnie pouczać.

Kerry jeszcze raz spojrzała na córkę. Robin zawsze porządnie zapinała pasy

bezpieczeństwa. Tym razem prawdopodobnie Bob ruszył tak szybko, że nie miała na to

szansy. Kerry próbowała ukryć gniew, mówiąc:

- Tata prawdopodobnie się śpieszył.

- Po prostu nie zauważył, że ich nie zapięłam - wystąpiła z obroną ojca Robin,

wyczuwając ostry ton w głosie matki.

Kerry znów zalała fala niepokoju o córeczkę. Bob Kinellen porzucił je, gdy Robin

była jeszcze niemowlęciem. Teraz był żonaty z córką swego wspólnika, głównego właściciela

kancelarii; z drugą żoną miał pięcioletniego chłopca i trzyletnią dziewczynkę. Robin

uwielbiała ojca, a on, kiedy tylko miał czas, demonstracyjnie ją rozpieszczał. Ale zarazem tak

często ją krzywdził, w ostatniej chwili odwołując umówione spotkania! Jego żona nie chciała

pamiętać, że Bob miał przedtem inne dziecko, nigdy więc nie zapraszała Robin do swego

domu. W rezultacie Robin prawie nie znała przyrodniego rodzeństwa.

Nigdy się nią nie zajmuje, a kiedy już, od wielkiego dzwonu, to od razu musi

narozrabiać, myślała z goryczą Kerry. Postanowiła, że nie zdradzi się ze swymi uczuciami.

Najlepszym sposobem była zmiana tematu.

- Spróbuj się zdrzemnąć. Do wujka Jonathana i cioci Grace jeszcze kawał drogi.

- Dobrze - zamruczała Robin, przymykając powieki. - Założę się, że kupili mi coś

fajnego.

 

4

 

Jonathan i Grace Hoover, czekając na Kerry i Robin z kolacją, sączyli jak zwykle

popołudniowe martini w salonie swego domu w Old Tappan. Posiadłość leżała nad jeziorem

Tappan. Zachodzące słońce kładło długie cienie na spokojną wodną taflę. Czerwone korony

drzew, przyciętych tak, by nie zasłaniały widoku na jezioro, pyszniły się płomieniście, jakby

wiedząc, że niebawem liście opadną. Jonathan rozpalił po raz pierwszy tej jesieni w kominku,

a Grace przypuszczała, że nocą nadejdzie zapewne pierwszy przymrozek.

Piękna para ludzi, którzy właśnie zaczęli siódmy krzyżyk, żyła razem od ponad

czterdziestu lat. Wydawało się, że łączy ich coś więcej niż więź uczuciowa i przyzwyczajenie.

Z biegiem lat upodobnili się do siebie jak rodzeństwo: oboje mieli wyraziste, szlachetne rysy

twarzy, okolonych gęstymi włosami. On miał srebrną, naturalnie falującą grzywę, ona nosiła

krótkie szpakowate loczki.

Tylko ich ciała były inne. Jonathan, wysoki i wyprostowany, siedział w fotelu z

uszatym zagłówkiem, podczas gdy Grace bezwładnie spoczywała vis d vis na sofie, z

wykrzywionymi nienaturalnie dłońmi i nieruchomymi nogami, przykrytymi afgańskim

kobiercem. Inwalidzki fotel na kółkach stał tuż obok. Przez całe lata Grace cierpiała na

postępujący nieubłaganie artretyzm, coraz bardziej atakujący kończyny.

Jonathan poświęcał jej swój czas bez reszty. Będąc współudziałowcem kancelarii

wyspecjalizowanej w prowadzeniu spraw majątkowych, od ponad dwudziestu lat piastował

także godność senatora. Odmawiał kandydowania na gubernatora stanu. „Wystarczająco

wiele szkód czynię w Senacie - żartował, udzielając wywiadów. - A poza tym wątpię, czy

miałbym szansę wygrać”.

Nikt, kto znał go bliżej, nie wierzył w tę fałszywą skromność. Przyjaciele domu

dobrze wiedzieli, że głównym powodem rezygnacji Jonathana jest Grace. Zastanawiali się

nieraz, czy przypadkiem senator nie odczuwa wobec żony, będącej mu kulą u nogi, ukrytej

niechęci. Jeśli nawet, to nigdy tego nie okazywał.

Grace z westchnieniem pociągnęła łyczek martini.

- Jesień to moja ulubiona pora roku. Tak tu teraz pięknie, prawda? Dzisiejszy dzień

przypomina mi, jak jeździliśmy pociągiem do Princeton na mecze, a potem jedliśmy kolację

w „Nassau Inn”...

- I jak nocowaliśmy u twojej ciotki, która zawsze czekała, aż zaśniemy... Mimo moich

modłów stara czarownica nigdy nie dała się wywieść w pole - zachichotał Jonathan.

- A kiedy tylko taksówka zbliżała się do podjazdu, ciotka mrugała światłami w holu -

z uśmiechem dodała Grace i niespokojnie spojrzała na wiszący zegar. - Spóźniają się... Jak

tylko pomyślę, że Kerry i Robin mogły ugrzęznąć w korku... Pamiętasz, co było w ubiegłym

tygodniu?

- Kerry dobrze prowadzi - uspokoił ją Jonathan. - Nie przejmuj się tak. Za chwilę

przyjadą.

- Wiem, wiem... Tylko że... - Nie musiała kończyć. Jonathan zrozumiał ją bez słów.

Od czasu, gdy poznali młodziutką studentkę prawa, która zgodziła się opiekować ich domem,

traktowali Kerry jak przybraną córkę. A zaczęło się to przed piętnastu laty. Od tej pory

Jonathan pomagał Kerry w sprawach zawodowych, a ostatnio użył swych wpływów, by

przedstawić jej nazwisko do nominacji na stanowisko sędziego sądu okręgowego.

W dziesięć minut później wesoły dźwięk brzęczyka przy drzwiach oznajmił

wyczekiwanych gości. Zgodnie z przewidywaniami Robin, czekał na nią prezent w postaci

książki i zgadywanki komputerowej. Po kolacji skuliła się w kłębek na fotelu i pogrążyła w

lekturze. Dorośli gawędzili przy kawie.

- Powiedz, Kerry, te blizny na twarzy Robin znikną, prawda? - spytała szeptem Grace,

upewniwszy się, że dziewczynka nie słyszy.

- O to samo spytałam Smitha. Nie tylko zapewnił mnie, że znikną, ale wydawał się

obrażony, że ośmielam się w to wątpić. Ten znakomity doktorek to kawał zakochanego w

sobie egoisty. No, ale ma jak najlepszą opinię. W szpitalu powiedzieli mi, że to prawdziwy

cudotwórca.

Dopijając kawę, Kerry znów pomyślała o tajemniczej dziewczynie w poczekalni

doktora Smitha. Spojrzała na Jonathana i Grace.

- Dziwna rzecz mi się dziś przytrafiła, kiedy czekałam na Robin. Zobaczyłam u

doktora znajomą twarz i nawet spytałam w recepcji, jak się ta osoba nazywa. I nic. A jestem

pewna, że skądś ją znam. Okropnie mnie to męczy.

- Jak wyglądała? - spytała Grace.

- Skończona piękność, a w dodatku seksbomba. Myślę, że to przez te usta... Miała

takie zmysłowe, wydatne wargi. Na pewno skojarzyła mi się z jakąś kochanką Boba, o której

wolę nie pamiętać. No cóż, pewnie będę się tym dręczyć, póki sobie dokładnie nie przypomnę

- powiedziała Kerry.

 

5

 

„Całkiem odmienił pan moje życie, doktorze...” Słowa te wypowiedziała Barbara

Tompkins, opuszczając jego gabinet. Wiedział, że to szczera prawda. Zmienił najpierw ją

samą, a co za tym idzie, także jej życie. Pospolitą szarą myszkę, wyglądającą na znacznie

więcej niż swoje dwadzieścia sześć lat, przeistoczył w młodziutką piękność. Więcej niż

piękność. Zyskała nową osobowość. Dziś była to zupełnie inna kobieta niż ta, która rok temu

przekroczyła progi jego gabinetu.

Pracowała wówczas w małej firmie reklamowej w Albany. „Widziałam, jak

skorygował pan twarz jednej z naszych klientek - powiedziała. - Odziedziczyłam niewielki

spadek po ciotce. Czy mógłby pan zrobić to samo ze mną? Potrafiłby pan zmienić mnie w

ładną dziewczynę?”

Zgodził się. Uczynił to - i jeszcze więcej. Zrobił z niej nowego człowieka. Była teraz

prześliczna. Zmieniła pracę - bez trudu znalazła zatrudnienie w prestiżowej nowojorskiej

agencji. Zawsze miała dobrze poukładane w głowie, ale dopiero połączenie inteligencji z

urodą otworzyło przed nią możliwości kariery zawodowej....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin