Król naftowy.doc

(1651 KB) Pobierz
Karol May

Karol May

“Krol naftowy”

 

 


Zakłady

Na drodze wiodącej do El Paso del Norte poprzez rzekę Kolorado do Kalifornii, na dziesiątej mili przed stolicą Arizony, ‘Iiicson, leży stara misja San Xavier del Bac. Założona w roku 1668, stanowi tak wspaniałą budowlę, że podróżny z podziwem spogląda na to przepy-szne świadectwo cywilizacji w sercu pustkowia.

Z każdego rogu wznosi się wysoka dzwonnica. Front jest bogato ozdobiony fantastycznymi ornamentami. Na głównej kaplicy spoczy-wa wielka kopuła, a ciężkie gzymsy i piękne sztukaterie ozdabiają mury. Budowla ta mogłaby zdobić każde wielkie miasto, a nawet stolicę.

Misja jest otoczona wioską, zamieszkałą w swoim czasie, do które-go odnosi się nasza opowieść, przez plemię Indian Papago, liczące mniej więcej trzysta dusz. Było to i jest jeszcze dotychczas spokojne, pracowite i przyjazne wobec białych plemię, które doskonale użyźniło swoją glebę sztucznym nawodnieniem i uprawiało pszenicę, żyto, dynie, granaty oraz inne owoce i ziemiopłody.

Niestety, ci dobrzy, pracowici ludzie wiele musieli wycierpieć od wszelkiego rodzaju białej hołoty, która grasowała w Arizonie.

Wszak ten wielki obszar, otoczony górami i pustyniami, nie miał

podówczas prawie żadnych władz; ręka sprawiedliwości sięgała tylko

$

do jego granic. Nadciągały więc setki skłóconych z prawem, zewsząd, z Meksyku i ze Stanów Zjednoczonych, aby pędzić tu życie, które było jednym, długim szeregiem aktów bezkarnego rozboju.  Wprawdzie w stolicy stało wojsko, którego zadaniem była piecza nad bezpieczefistwem publicznym. Atoli dwie kompanie były, oczy-wiście, posterunkiem niewystarczającym na obszar trzystu tysięcy kilometrów kwadratowych. Umundurowani bohaterowie, zadowole-ni, że zgraja łotrzyków im samym nie zagraża, nie mogli nikomu służyć pomocą. Zdając sobie z tego sprawę, amatorzy rozboju okazywali niezrównaną, niepohamowaną zuchwałość. Szajki ich ważyły się za-puszczać pod samą stolicę Ti~cson. Nikt nie śmiał się oddalić o kwa-drans drogi, nie uzbroiwszy się uprzednio w cały arsenał broni. Pewien podrbżnik amerykański opisuje ówczesne stosunki w ten, bynajmniej nieprzesadny sposób: Najzuchwalsi szubrawcy z Meksyku, Teksasu, Kalifornii i irtnych stanów znajdowali w owej Arizonie schronienie prced kanącą ręką sprawiedliwości. Część ludzi rekrutowała się z morderców i z~Odziei, zbójów i szubrawców Wsryscy musieli być uzbrojeni; krwawe sceny stanowi~y bieżącą kronikę dnia. O rządzie mowy nie byfo, co dopiero o wojsku, cry policji. Załogi w Tiicson oddawaly się pijaństwu i pozwala~y wsrystkiemu iść swoją koleją. Tak więc Ańzona byta może jedynym pod egidą cywilizowanego państwa krajem, gdzie każdy mógł sprawiedliwość naginać’ do swej osobistej korryści.  Wówczas to w San Francisco zabrało się grono ludzi dobrej woli, a także dzielnego charakteru i założyło Komitet Bezpieczefistwa Publicznego, który rozpoczął ż początku działalność na terenie Kali-fornii, ale wkrótce rozszerzył ją na sąsiednią Arizonę. Dziarskie postacie śmiałków wyłaniały się tu i ówdzie, pojedynczo i oddziałami, oczyszczały kraj z plagi przestępców i znikały, zostawiwszy wyraźny ślad swej dobroczynnej interwencji.

Wśród Indian Papago w San Xavier del Bac mieszkał pewien Irlandczyk, który przybył do Arizony z pobudek nie nazbyt uczciwych.  Nowy obywatel otworzył sklep, gdzie według jego twierdzenia można 6 było wszystko nabyć. W istocie nie było tu nic poza gorzałką, której produkacja i sprzedaż pozyskała Irlandczykowi przydomek truciciela.  Cieszył się w ogóle taką opinią, że uczciwi ludzie wzbraniali się z nim zadawać.

Był wyjątkowo piękny dzień kwietniowy, kiedy szynkarz siedział przy jednym ze skleconych z grubsza stoiów, stojących przed jego chatą. Zdawał się być w złym humorze, stukał pustą szklanicą w stbł.  Nie doczekawszy się nikogo, zawołał w kierunku otwartych drzwi wściekłym głosem:

- Hola, stara wiedźmo! Czy nie masz uszu? Brandy chcę mieć, brandy! Prędzej się uwijaj, bo ci pomogę!

Z chaty wyszła stara Murzynka z butlą w ręku i nalała trunku do szklanki. Wypróżnił ją jednym haustem, kazał znów nalać i rzekł:

- Przez cały dziefi ani jednego gościa! Czerwoni hultaje nigdy nie nauczą się pić. Jeśli nie zjawi się jakiś obcy, sam będę siedział i wypalał sobie dziury w żolądku.

- Nie sam siedzieć - uspokoiła go Murzynka. - Goście przyjść.

- Skąd wiesz?

- Ja widzie~.

- Gdzie?

- Na drodze do ‘Iiibac.

- O, naprawdę? Któż to?

- Nie wiedzieć. Stare oczy nie poznać. By~ to jeźdźcy, wiele jeźdźcy.

Irlandczyk zerwał się na równe nogi i stanął w progu chaty, skąd roztaczał się widok na drogę do ‘Iiibac. Wkrótce wrócił i zawołał do starej:

-~’Ib są finderzy, zrozumiano, finderzy. I to cała dwunastka!

Umieją oni żłopać, co się zowie. Prędzej, trzeba napełnić flaszki!  Oboje znikli w chacie. Po kilku minutach ukazało się dwunastu jeźdźców. Zatrzymali się przed chatą, zeskoczyli z koni i puścili je wolno. Dzikie postacie o zuchwałym wyglądzie. Wszyscy byli dobrze uzbrojeni. Niektórzy nosili meksykafiskie ubiory, inni, jeśli sądzić po strojach, pochodzili ze Stanów Zjednoczonych. Jedną mieli wspólną cechę: nie było wśród nich ani jednego, który wyglądem swym budził-by zaufanie.

Krzyczeli i hałasowali wszyscy naraz. Jeden z nich podszedł do otwartych drzwi, wyciągnął rewolwer, wypalił do wnętrza i w ślad za kulą posłał okrzyk:

- Halloo, Paddy! Czy jesteś w domu, stary trucicielu? Wychodź ze swoją siarką; jesteśmy spragnieni!

Paddy, jak wiadomo, jest żartobliwym przezwiskiem Irlandczyków.  Gospodarz ukazał się z pełną butlą pod każdą pachą i dwunąstoma szklankami w ręku. Stawiając je na stole i nalewając, odpowiedział:

- Już jestem, messurs! Zameldowano mi o waszym przybyciu; moja stara widziała, jak przyjechaliście. Pijcie i bądźcie błogosławieni w moim pałacu!

- Zachowaj błogosławiefistwo dla siebie, stary rozbójniku! Tb raczej przygotowanie do śmierci! Kto pije twoją lurę, dopuszcza się samobójstwa.

- ‘Ij~lko chwilowo, mister Buttler. Następna flaszka wskrzesza martwych. Od wielu tygodni nie widzieliśrny się. Jak wam idzie, sir?  Interesy dobre?

- Dobre? - odezwał się nazwany Buttlerem z przeczącym gestem i wychyliwszy do dna szklankę, w czym naśladowali go kamraci, dodał:

- Okropnie nam szło. Skąpo, jak nigdy dotychczas. Nie zrobiliśmy ani jednego interesu, godnego wzmianki.

- Ale dlaczego? Wszak nazywają was finderami i sami się tak nazywacie. Czy~cie nie mieli otwartych oczu? Sądziłem, że ubiję z wami dobry targ.

-‘Ib znaczy, spodziewałeś się odkupić zrabowany łup i jak zwykle nas oszwabić. Ale tym razem nie ma nic, naprawdę nic. Na czerwo-nych nic już nie można złupić, a jeśli spotkasz białego, jest to prze-ważnie ptaszek, który śam chętnie zagląda do cudzych kieszeni.

8

Dodajmy~do tego ten przeklęty Komitet Bezpiecze~stwa, niech ich licho porwie! W jakim celu te draby wścibiają nosy do naszych inte-resów? Co to ich obchodzi, że zbieramy tam gdzie nie siejemy, ale gdzie i oni nie sieją. Naprawdę, trzeba teraz w każdej chwili by~ przygotowanym na to, że spoza krzewu wyjrzy dubeltówka! Ale oko za oko, ząb za ząb! Przysięgliśmy sobie wieszać bez litości każdego, kto wyda nam się członkiem Komitetu. Czy nie zauważyłeś takich szubrawców w okolicy, Paddy?

- Hm - odburknął gospodarz. - Czy sądzicie, że jestem wszech-wiedzący? Czy można gościowi z nosa wyczytad, czy jest safandułą, czy tak jak wy, uczciwym rabusiem?

- Nie blamuj się, Paddy! Kundla chyba łatwo odróżnić od psa rasowego, nawet kiedy to się tyczy ludzkich kundli. Daję słowo, że poznam z pięćdziesięciu kroków każdego, kto należy do tego Komi-tetu. Ale tymczasem pogadajmy o czy innym! Jesteśmy głodni. Czy dostaniemy mięsa?

- Nie tyle, aby można było wzią~ na ząb.

- Jajek?

- Ani jednego. Możecie tu godzinami szukać, a nie znajdziecie ani jednej sztuki bydła, ani jednej kwoki. Któż jest winien, jeśli nie ludzie waszego pokroju, którzy wszystko sprzątnęli.

- Ale chleba?

- Tylko placki kukurydziane, a i te dopiero muszę upiec.

- A więc niech twoja Murzynka piecze. O świeże mięso sami się już postaramy.

- Wy? Powiedziałem przecież, że nic nie znajdziecie.

- Pshaw! Znaleźliśmy już!

- ~?

- Wołu. ~

- Dziwne! Niemożliwe! Gdzie?

- Po drodze, w dolinie Santa Cruz. Tb znaczy, że wół ten należy do karawany, którą śpotkaliśmy, a raczej którą wyminęliśmy.

9

- Karawana? Zapewne osadnicy?

-‘Ihk. Cztery wozy; każdy zaprzężony w cztery woły.

- Ilu ludzi?

- Nie wiem dokładnie. Poza woźnicami widzieliśmy kilku jeźdźcbw. Nie mogliśmy zauważyć ilu siedzi w wozie.

- Ale rozmawialiście z nimi?

-‘Pdk. Chcą się przeprawić przez Kolorado i dziś w nocy rozbiją tu dbóz.

- ‘Iir? Hm! Mam nadzieję, że nie zdarzy się nic takiego, co mogłoby okryć niesławą to dobre miejsce, sir!

Mówiąc to, gospodarz zrobił porozumiewawczą minę.

- Nie troszcz się! - odpowiedział Buttler. - Umiemy oszczędzać naszych przyjaciół. Oczywiście, karawana będzie nasza; ale dopiero po tamtej stronie ‘Iiicson. ‘Iii zafasujemy sobie tylko wołu, ponie-waż potrzebujemy mięsa.

- Chcecie kupić? Osadnicy nie sprzedają zwierzęcia pociągowe-go!

- Smalone duby gadasz! Co ci do głowy strzeliło, Paddy? Bierze-my, ale nigdy nie płacimy. Wiesz o tym dobrze. Z tobą to inna sprawa.  Ty jesteś naszym paserem i tobie nie tylko płacimy, ale nawet pozwa-lamy się oszwabiać. Wrócimy po rzeczy! Nie będziemy mieli z osad-nikami ciężkiej przeprawy. Jest tam czterech poganiaczy wołów, moż-na ich nie brać w rachubę, dwóch chłopców na koniach i wynajęty przewodnik. Tylko z nim trzeba się liczyć, ale w dwunastkę damy sobie spokojnie radę. Pierwszą kulę przeznaczyliśmy dla niego. Nie wiem, kto siedzi na wozach, ale kto się chowa pod plandeką, ten chyba nie jest zdolny do poważnego oporu. Poza tym na końcu jechała jeszcze jedna postać, o której doprawdy nie mogę powiedzieć, czy jest męż-czyzną, czy kobietą, aczkolwiek nosi na plecach strzelbę, a pod płasz-czem szablę. Zagadnąłem to indywiduum, ale otrzymałem krótką i niezrozumiałą odpowiedź. O ile się nie mylę, mówi po niemiecku.

- Co za głupota! Człowiek, noszący tutaj szablę, jest ńa pewno wariatem, lub przynajmniej nieszkodliwym oryginałem. A zatem zamierzacie napaść na karawanę?

- A jak myślisz?

- Mam nadzieję, że będę miał w tym swój udział?

- Naturalnie. Zaraz usłyszysz warunki.

Ponieważ w tej chwili wyszła z chaty ~l~Iurzynka, obaj zbliżyli do siebie głowy i kontynuowali rozmowę szeptem. Pozostali członkowie bandy nie zważali na to i głośno rozmawiali, nie skąpiąc sobie gorzał-ki, wskutek czego wkrótce na stole pojawiły się nowe butelki. Czer-wonoskórzy mieszkaficy wioski, spostrzegłszy z dala wesołą kompa-nię, nadkładali drogi, byle nie przechodziE koło szynku. Lękali się wrzaskliwych białych, którzy wzbogacili ich o niejedno smutne do-świadczenie.

Irlandczyk określił dwunastu jeźdźców mianem findersi. Nazwę tę nosiła siejąca lęk zgraja rzezimieszków, którzy od dłuższego czasu plądrowali południową Arizonę. Ukazywali się to tu, to gdzie indziej, czasem nawet w rozproszeniu, działając rbwnocześnie w rozmaitych miejscach. Dzięki dobrym wierzchowcom banda odznaczała się nie-uchwytnością, z którą nie mogli sobie poradzić nawet członkowie Komitetu Bezpieczefistwa. The finder oznacza właściwie znalazcę; byli to znalazcy, groźni znalazcy łupu, gdziekolwiek się nadarzył.  Naraz wrzask ucichł i oczy wszystkich mężczyzn skierowały się ze zdziwieniem ku trzem nowym przybyszom.

Ze zdziwieniem, zupełnie usprawiedliwionym i zrozumiałym ze względu na wygląd tej trójki. Przybysze zeskoczyli z wierzchowców i podeszli do pustego stołu, nie racząc, jak się przynajmniej zdawało, obdarzyE wesołego towarzystwa spojrzeniem.

Pierwszy był małym, niepospolicie grubym mężczyzną. Pod zwisa-jącą kresą kapelusza filcowego, którego kolor, wiek i kształt stanowiły nie lada zagadkę dla najprzenikliwszego obserwatora przez las roz-czochranej, czarno-siwej brody spoglądał potężny nos o zgoła zastra-szających rozmiarach, nos, mogący służyć za wskazówkę każdemu zegarowi słonecznemu. Wśrbd gwałtownego zarostu uwydatniała się, oprócz owego zbyt rozwiniętego organu powonienia, para drobnych, małych oczu, obdarzonych niezwykłą ruchliwością. Z wyrazem żar-tobliwej przebiegłości oczka obrzuciły chatę Irlandczyka na pozór obojętnym spojrzeniem, w istocie zaś zbadały dokładnie postacie dwunastu finderów.

Opisana głowa spoczywała na ciele, okrytym prawie do kolan wiekową kurtką myśliwską z koziej skóry, przeznaczoną dla znacznie wyższej osoby, składającą się z łaty na łacie i nadającą cudakowi wygląd dziecka, które dla psoty przebrało się w szlafrok dziadka. Z tego bardziej niż swobodnego okrycia wyglądała para chudych, za-krzywionych w kształt sierpa pałąków, sterczących z wy&endzlowa-nych, sędziwych legginsach, z których mały człowiek wyrósł przed dziesiątkiem lat, a które uwidaczniały parę indiańskich butów takiej pojemności, że mógłby się w nich zmieścić od biedy cały właściciel; stopy jego miały niezwykłe rozmiary. W ręku trzymał flintę, wygląda-jącą jak kij. Innej zaś broni, która, według wszelkiego prawdopodo-biefistwa, tkwiła za pasem, niepodobna było zobaczyć, gdyż zakrywała ją skórzana kurtka.

A kofi? Tb nie był kofi, lecz muł z wyglądu tak stary, że jego rodzice musieli chyba pamiętać czasy potopu. Długirni łysymi uszami machał niczym skrzydłami wiatraka. Po grzywie od dawna nie było już śladu.  Ogon składał się z nagiego koniuszka, w którym tkwiło dziesięć, czy dwanaście włosków. Dodajmy do tego zastraszającą chudość. Ale ślepia kłapoucha były jeszcze, jak u młodych źrebiąt, tak żywe i wyraziste, że budziły respekt znawców.

Drugi przybysz był, niemniejszym oryginałem. Nieskoficzenie dłu-gi, straszliwie kościsty i wyschnięty, był tak przegięty, że zdawało się, iż oczy jego nię mogą dojrzeć nic poza stopami. Na tych stopach opierały się tak wydłużone, że aż budzące postrach, koficzyny dolne.  Na mocnym myśliwskim obuwiu tkwiła para skórzanych getrów, po-krywającasporyjeszcze kawałuda.’Iiiłów siedział w ciasnej koszuli 12 myśliw- skiej, przepasanej szerokim pasem, gdzie z nożem i rewol-werem sąsiadowało wiele innych ruezbędnych drobnostek. Na szero-kich kanciastych barkach wisiał wełniany pled o włóknach, rozbiega-jących się we wszystkich możliwych kierunkach. Na ostrzyżonej gło-wie siedziało coś, nie chusta, nie czapka, ale także nie kapelusz, coś, czego nazwać niepodobna. Na plecach wisiała stara, długa strzelba, która z dala wyglądała jak miech na kiju.

‘Ii~zeci i ostatni był niemal równie długi i szczupły. Głowę okrywała wielka ciemna chusta związana na kształt turbanu. Odziany był w czerwoną kurtkę huzarską, która niepojętym zrządzeniem losu zabłą-kała się aż na Daleki Zachbd i w długie spodnie płócienne, a na nich buty z potężnymi ostrogami. Przy pasie sterczały dwa rewolwery i nóż; strzelba była jedną z owych z Kentucky, które w rękach dobrego strzelca nigdy nie pudłują. Jako osobliwość twarzy należałoby wymie-nić bardzo szerokie usta; oba kąciki zdawały się odczuwać pociąg do uszu i zbliżały się do nich bez nieufności. Na ogół cechowała tę twarz naj uczciwsza dobroduszność. Był to na pewno człowiek, w którym nie doszukałbyś się fałszu.

Ci obaj dosiadali koni, które przebyły wiele trudów, a mogły znieść jeszcze więcej.

Skoro trójka dziwacznych gości usiadła, mały odezwał się do go-spodarza, który do nich podszedł:

- Czego tu można się napić?

- Brandy, sir - odpowiedział gospodarz.

- Daj trzy szklanki, o ile nie masz nic innego.

- Co tu można mieć? A może chcielibyście szampana? Nie wyglą-dacie mi na ludzi, których stać na to.

- Niestety - skinął ze skromnym uśmiechem przybysz. - Pan przeciwnie wyglądasz tak, jak gdybyś w piwnicach miał kilka tysięcy butelek. A może się mylę?

Szynkarz odszedł, przyniósł trunek i przysiadł się do dwunastu zbirów. Mały przysunął śzklankę do warg, skosztował, wypluł i wylał 13 napój na ziemię. Jego towarzysze nie dali się ubiec, przy czym ten, który nosił huzarską kurtkę, żachnął się, rozszerzając usta ponad miarę:

- Zdaje się, że ten irlandzki rozbójnik chce nas wytruć swoją brandy! Jak myślisz, Samie Hawkens?

-Yes - odpowiedział zapytany. - Ale się zawiedzie. Strawimy tę truciznę, ponieważ nie będziemy jej pili. Skądże ci przyszło na myśl nazwać go irlandzkim rozbójnikiem?

- Skąd? Well! Kto w nim nie rozpozna na pierwszy rzut oka Irlandczyka, ten jest idiotą.

- Słusznie! I właśnie dlatego dziwię się, żeś ty go rozpoznał, hihihihi!

‘I~n śmiech był osobliwy. Niejako śmiał się do wnętrza. Oczy ciskały wesołe błyski i znać było, że jest to jednak śmiech najszczerszy.

- Czy chcesz przez to powiedzieE, - podjął drugi - że poniekąd jestem idiotą?

- Poniekąd? Dlaczego poniekąd? Nie, całkowicie, całkowicie, Willu Parker! Już od piętnastu lat wbijam ci w głowę, że jesteś green-hornem, jakiego w życiu nie widziałem. Czy uwierzysz mi wreszcie?

- Nie - odpowiedział Will, nie tracąc spokoju. - Po piętnastu latach nie można już być greenhornem.

- Na ogół, tak. Ale kto w ciągu tych piętnastu lat niczego się nie nauczył, ten zawsze jest greenhornem i zawsze będzie, jeśli się nie mylę.  Hihihihi! I to właśnie, że oponujesz, świadczy o twojej przynależności do rodu najbardziej zatwardziałychgreenhornów. Co mniemasz o tych dwunastu gentlemanach, którzy nas ciekawie oglądają?

- Nic dobrego. Czy widzisz, jak się śmieją? 1ó z ciebie, stary Samie.

- Jak to? Ze mnie?

- Ponieważ nie ma człowieka, który, patrząc na ciebie, mógłby się powstrzymać od śmiechu.

- Cieszy mnie to, Willu Parker, cieszy mnie niezmiernie. Tb

14 jeszcze jedna moja nad tobą przewaga. Kto rzuci na ciebie okiem, musi płakać gorzko, gorzko szlochać. Jesteś smutnym, ponurym dzia-dem! Hihihihi!

Widać było, że Sam Hawkens i Will Parker lubili się żartobliwie sprzeczać. Nie brali sobie za złe tych wzajemnych docinafi. ‘Itzeci towarzysz dotychczas milczał. ‘I~raz podciągnął opadające getry, wy-sunął przed siebie długie nogi i rzekł z ironicznym uśmiechem na szczupłej twarzy:

- Ci gentlemani nie wiedzą, co o nas myśleć. Kiwają głowami i nie mogą się domyślić. Dobra kompania, co, Samie Hawkens?

- A jakże! - skinął zapytany. - Niech im głowy pękną, Dicku Stone! Za to my wiemy co o nich myśleć. Rzezimieszki, co, stary Dicku?

- Yes. Zdaje się, że zamienimy ze sobą słóweczko.

-‘Pdk. I nie tylko ci się zdaje! Uważam to nawet za rzecz pewną, że uraczymy ich swoimi pięściami. Tb właśnie ten tuzin, którego ślad napotkaliśmy.

- I który następnie pojechał za karawaną, aby z ukrycia ją obser-wować.

-‘Ikk, a potem jeden z nich pomknął naprzód i wypytywał które-goś z osadników. ‘R~ podejrzane, bardzo podejrzane! Powiedz mi, Willu, czy słyszałeś coś o finderach?

- Czy słyszałem? - odparł Parker. - Czy zgubiłeś pamięć, stary szopie? Wszak wielokrotnie zanudzałeś mnie opowieściami o nich.

- Well, wiem bardzo dobrze. Pytałem tylko, aby się dowiedzieć, czy, mimo żeś greenhorn, nauczyłeś się cenić słowa doświadczonych ludzi. A czy wiesz, ilu ma być tych finderów?

- Dwunastu.

- A ile osób widzisz tutaj, drogi Willu?

-‘Ii~zynaście - roześmiał się Parker.

- Wyrzuć gospodarza, barania głowo!

- Jak go ma wyrzucić? Czy pozwołi się rusżyć?

- Jesteś i zostaniesz greenhomem z krwi i kośći! Nie mam nic przeciwko temu, abyś sam siebie wyrzucił! Nie nauczyłeś się jeszcze wyrzucać z rachunku Irlandczyka; dlatego wyręczę twój słaby rozum i powiem ci, że bez niego siedzi tam dwanaście osbb. Czy pojmujesz mnie?

- Yes! Znam cię na wylot, wiedziałem więc, że chętnie go sam przepędziesz. Dlatego właśnie udawałem, że nie znam prawideł ode-jmowania. A więc jest ich dwunąstu; nieźle tym razem liczyłeś, mój synu. Mam nadzieję, że na przyszłość potrafisz zrobić z tego użytek.  Dwunastu, hm! Tb podejrzane!

- Podejrzane? Czy naprawdę tak sądzisz? W takim razie nasz greenhorn wreszcie wykazuje postępy! No, powiedz, dlaczego podej-rzane?

- Jest ich dwunastu, a finderów też ma być dwunastu - odpowie-dział z niewzruszonym spokojem Parker.

- I co z tego wynika? Dalejże!

- Z tego wynika, że być może, są to finderzy we własnych osobach.

-‘Ihk jest, czcigodny Willu: Podejrzewam, że to oni. Herszt nazy-wa się ponoć Buttler. Dowiemy się wnet, czy któryś z tych przybłędów nie nosi takiego nazwiska.

- Powiedzą ci, oczywiścię~

- Bądź pewien! Zaciekawiamy tych gentlemanów. Poznaję po nosach, że wkrótce jeden z nich się zbliży na wywiad. Jestem ciekaw, jak się do tego weźmie.

- Na pewno niezbyt grzecznie - oświadczył Dick Stone. - Nie pozostaniemy im dłużni.

- Dlaczego? - zapytał Sam Hawkens. - Czy myślisz, że potra-ktujemy ich obcesowo?

- Nawet bardzo!

-Ani mi to w głowie! Nasza trójka nosi nazwę Liść Koniczyny. Tb nazwa zaszczytna; nie możemy przynieść jej ujmy. Jesteśmy znani z tego, że sprytem i grzecznością więcej wskóraliśmy, niż przemocą i

16 grubiaństwem. ‘Tkk ma być nadal, tak, a nie inacżej!

- Well. Ale wówczas te draby pomyślą, że się ich lękamy!

- Niech tam, zostaw stary Dicku! Wkrótce się przekonają, że się pomylili i to bardzo, hihihihi! Liść Koniczyny i ttwoga! Mogę przy-siąc, że się poróżnimy. Zamierzają napaść na karawanę, a my na to nie możemy pozwolić.

- Czy unieszkodliwisz ich, o ile się okażą finderami?

-‘1’dk.

- Nie obędzie się bez walki!

- ‘Pdk sądzisz? Pshaw! ‘I~n stary szop - mówiąc to, wskazał z zadowoleniem na samego siebie - ma czasami myśli lepsze niż nóż, lepsze niż kula. Chętnie stroję żarty i jeśli dają przewagę nad nieprzy-jacielem, umiem ją wykorzystać. Niechętnie natomiast przelewam krew. Można zostać panem swych wrogów, nie pozbawiając ich życia.

- A więc podstęp? - wtrącił Parker.

- Yes.

- Jaki?

- Nie wiem jeszcze. Okaże się w chwili stosownej. Musimy nade wszystko udawać niedoświadczonych półgłówków.

- Greenhornów?

- ‘Ikk, greenharnów, co przyjdzie ci, Parkerze z łatwością, gdyż jesteś nim w istocie. Spójrzcie, jak sobie gęby wycierają moją Mary.

-‘Ii~zeba przyznać, że nie jest ślicznotką, Samie!

- Ślicznotką? Brednie! Jest szkaradnym bydlęciem, przepysznie szkaradnym bydlęciem; ale nie zamienię jej na tysiąc szlachetnych rumaków. Jest mądra, doświadczona i rozumna jak ... jak ... jak, no, jak Sam Hawkens, jej pan. Ocaliła mi życie w stu przypadkach. W zamian za to nigdy nie wydałem jej na sztych i życia nie zawaham się narazić, jeśli ona znajdzie się w niebezpieczefistwie. Moja Mary jest, słowem, moją Mary, jedyną, niedoścignioną i nie dającą się porównać z żadnym innym bydlęciem, ale z dTugiej strony upartą, niepoprawną, niegodziwą bestią, którą właściwie powinno się z miejsca położyć trupem.

- Z twojej Liddy - dorzucił Dick Stone.

- ‘Idk, z Liddy - skinął Sam Hawkens z błyszczącymi oczami, gładząc z uczuciem starą, cudaczną strzelbę. - Liddy jest mi równie droga, jak Mary; nigdy jeszcze nie spudłowała. Ile to razy wolność moja i życie zależały od niej, a nigdy nie zawiodła pokładanych w niej nadziei. Wprawdzie i ona ma swoje zakorzenione narowy, ja jednak znam je, przestudiowałem jak lekarz kataraktę. Znam dokładnie jej zalety i wady. I wiem, gdzie ją trzeba popieścić, aby nie straciła dobrego humoru. Nie wypuszczę jej z ręki aż do śmierci, a kiedy skonarn w waszej obecności, proszę, pogrzebcie mnie wraz z moją Liddy! Nie chcę, by dostała się do rąk człowieka, który jej nie zna i nie kocha! Mary, Liddy, Dick Stone i Will Parker - to czwórka, do której przywiązany jestem całym sercem i poza którą nie mam nikogo na całym bożym świecie.

Przebiegły błysk oczu ustąpił miejsca wilgotnemu odblaskowi.

Szybko przetarł oczy palcami i podjął znowu wesofo:

- Spójrzcie, oto wstaje jeden z dwunastu, ten, który szepce taje-mniczo z gospodarzem. Prawdopodobnie podejdzie tutaj, aby nas pociągnąć za języki. Well. Komedia może się rozpocząć, lecz nie właźcie mi w paradę!

Nie należy się dziwić, ani śmiać, że Sam Hawkens nadał swej strzelbie i mułowi kobiece imiona i że się tak pieszczotliwie o nich wyrażal. Westmani starego pokroju, niestety, tacy już wymarli, prócz niewielu, których można zliczyć na palcach, byli zgoła innymi ludźmi, niż zgraja, która ich zastąpiła. Mówiąc zgraja, nie mam na myśli wyłącznie mętów; to słowo w tym wypadku ma inne znaczenie. Kiedy jakiś milioner, bankier, oficer, adwokat, chociaźby sam prezydent Stanów Zjednoczonych udaje się na Zachód, zaopatrzony we współ-czesną automatyczną broń, troskliwie strzeżony przez niezliczoną świtę, baczącą, aby - uchowaj Boże! - komary nie pogryzły go w szyjkę i kiedy z dobrego ukrycia tępi ód razu setki sztuk zwierzyny, 18 bynajmniej nie dla zaspokojenia głodu, taką skądinąd dostojną oso-bistośE prawdziwy westman zalicza do rabble, do zgrai. Dawniej na-potykano na prerii stada mustangów, liczące po pięć tysięcy głów; bizony toczyły się jak fale morskie po dwadzieścia, trzydzieści tysięcy jednocześnie. Gdzie się podziały te niezliczone gromady? Zniknęły!  Dokąd sięga preria nie zobaczysz ani jednego mustanga. Wytępione, wyniszczone! W parkach narodowych dziś jeszcze „hoduje” się kilka bawołów; tu i ówdzie można jeszcze zobaczyć je w ogrodach zoologi-cznych; ale z prerii, po której wędrawały tysiącami, zniknęly zupełnie.  Indianin ginie, wyniszczony fizycznie i moralnie, a prawdziwego wes-tmana widzi się tylko w książkach z ilustracjami. Winę ponoszą ci, których traper nazywa zgrają. Nie mówcie mi, że istotna przyczyna tkwi w oddziaływaniu cywilizacji! Nie! C~wilizacja nie musi pociągać za sobą zniszczenia. Jakźe często, odkąd zbudowano kolej Pacyfiku, zbierały się towarzystwa z setki lub nawet większej ilości „gentlema-nów” złożone i odbywały „wycieczkę myśliwską”. Jechano na Zachód, kazano zatrzymywać się w prerii i strzelano z bezpiecznych przedzia-łów do mijających stad bawołów; po czym ruszano dalej, zostawiając naturalnie na miejscu padlinę, uważając się za prawdziwych myśli-wych i chwaląc sobie doznane przyjemności. Na jedno zastrzelone zwierzę przypadało dziesięć i więcej postrzelonych, rannych, które wlekły się dalej w mękach i z wysiłkiem, aby niebawem paść gdzieś trupem. Indianin stał z dala i z bezsilną wściekłością patrzył, jak okrutnie pozbawiano go pożywienia, skazywano na głód i pewną śmierć. Skarżyć się będzie - wyśmieją, bronić - zabiją jak bawoły, które biedny czerwonoskóry uważał za swoja własność i które dlatego oszczędzał.

Zgoła inaczej postępował prawdziwy westman, myśliwy dawnego pokroju. ~n nie strzelał ponad potrzebę. Zdobywał pożywienie z narażeniem własnego życia. Na koniu zapędzał się w sam środek stada bawołów. Mocował się z mustangiem, chcąc go schwytać i oswoió.  Stawiał czoła szarym niedźwiedziom; jego żywot był nieustanną 19 rycerską walką z wrogim i sytuacjami, wrogimi zwierzętami i wrogimi ludźmi. Musiał polegać na sobie samym, na swoim rumaku, na swojej broni, o ile nie miał paść „zgaszony”. Koń zatem był jego przyjacielem, strzelba - przyjaciółką. Ilu myśliwych narażało życie dla swego konia! I z jaką miłością odnosili się do strzelby, owej martwej rzeczy, którą ich wdzięczna fantazja obdarzała duszą. Nieje-den westman głodził się i usychał z pragnienia, byle by koń miał dosy~ paszy i wody; przedtem myślał o strzelbie, a potem dopiero o sobie.  Nadawał im imiona ludzkie i rozmawiał, jak z druhami; gwarzył z nimi, kiedy na ustroniu, samotrzeć, biwakował na trawie prerii lub w mroku puszczy.

Do tego rodzaju westmanów zaliczał się Sam Hawkens. Życie na pustkowiu nie oziębiło jego serca. Był i pozostał dobrodusznym, a przy tym niezwykle chytrym dzieciakiem.

Stało się jak przewidywał. Buttler podniósł się, podszedł, zasiadł wygodnie za stołem, gdzie roztasowali się trzej wesmani i nie ukłoni-wszy się, przemówił szyderczo:

- Jak wspaniale wyglądacie, chłopcy! Przypominacie nader osob-liwe i śmieszne trojaczki.

- Yes, - skinął Sam skromnie i poważnie.

‘Ib wyznanie brzmiało tak komicznie, że Buttler roześmiał się głośno, w czym wtórowali mu towarzysze. Wreszcie rzekł:

- Kim właściwie jesteście?

- Ja jestem pierwszy - odparł Sam.

- Ja jestem drugi - dodał Dick Stone.

- A ja trzeci - zauważył Will Parker.

- Pierwszy, drugi, trzeci? Cbż takiego? - zapytał Buttler, stro-piony odpowiedziami.

- No, trojaczki oczywiście! - odpowiedział Sam z niezwykłą szczerością.

Nastąpił drugi powszechny wybuch śmiechu. Buttler był zaskoczo-ny. Niechęć brzmiała w słówach, z którymi zwrócił się do Sama:

20

- Żarty na bok! Mam zwyczaj zmuszać do powagi. Widać, ie nie jesteście trojaczkami. Chcę znać wasze nazwiska. Słucham!

- Nazywam się Grinell - odpowiedział po cichu Sam.

- A ja Berry - oznajmił z obawą w głosie Dick.

- A ja White - wykrztusił trwożliwie Will.

- Grinell, Berry i White - powtórzył Buttler. - Hm. A teraz powiedzcie, czym się trudnicie?

- Zastawiamy sidła - oświadczył Sam Hawkens.

- Zastawiacie sidła? - roześmiał się egzaminator. - Nie wyglą-dacie wcale, abyście w życiu schwytali jednego chociażby bobra lub szopa!

- Tymczasem jeszcze nie - wyznał skromnie Sam.

- Jeszcze nie? Dopiero chcecie zacząć?

- Yes.

- Świetnie, coraz lepiej! Skąd przybywacie?

- Z Castorville.

- Czym się zajmowaliście?

- Mieli~my do spółki sklep z ubiorami.

-‘Ihk, tak! Interes szedł kiepsko? Co?

- Yes. Zbankrutowaliśmy trochę; za wiele pożyczaliśmy. Dawali-śmy kredyt, a nie spłacano nam należności.

. - Słusznie, słusznie! Od razu poznałem, że jesteście bankrutami.  A więc sprzedawcy ubiorów, może nawet krawcy? ‘Ii~zej krawcy, któ-rych niezaradność doprowadziła do bankructwa. I wpadliście na wspa-niały pomysł; szukacie szczęścia w zawodzie trapera. Czyście słyszeli?  Pytanie, skierowane do towarzyszy, przysłuchujących się rozmo-wie z ironicznym śmiechem, wywołało trzecią głośną salwę śmiechu.

Sam Hawkens krzyknął z upozorowaną złością:

- Niezaradność? Myli się pan bardzo; sir! Wiedzieliśmy, co robić.

Coś musiało nam kapnąć z tego bankructwa, w przeciwnym bowiem razie nie dopuścilibyśmy do likwidacji sklepu.

Odpiął kurtkę myśliwską i stuknął w szeroki pas, co wywołało 21 metaliczny oddźwięk, po czym dodał dumnie:

-‘Iii tkwią monety, sir!

Buttler, chociaż jego twarz przypominała w tej chwili dziób dra-pieżnego ptaka, węszącego zdobycz, zapytał swobodnym tonem:

- Ma pan monety? A więc jesteście sprytniejsi, niż można sądziE z pozorów. Ileż wam przyniosło bankructwo?

- Przeszło dwa tysiące dolarów.

- Macie je przy sobie?

- Yes.

- W podróży, w tych niepewnych stronach?

-Pshaw! Mamybrofi.

- Piekielnie mało się przyda. Gdyby na przykład zjawili się ~nde-rzy, oczyściliby wam kieszenie, zanim choćby jeden z was zdążył wytrzeszczyć oczy. Dlaczego raczej nie złożyliście pieniędzy w jakimś banku?

- Złożymy je, sir. W Prescott.

- Chcecie się tam udaE?

- Yes.

- Jako zastawiacze sideL?

- Yes.

- Czyż macie sidła?

- Nie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin