Bill bohater galaktyki t1 - Planeta robotów.rtf

(448 KB) Pobierz

HARRY HARRISON

 

 

 

BILL, BOHATER GALAKTYKI: PLANETA ROBOTÓW, tom 1

 

(Przełożył: Cezary Ostrowski)

Specjalne podziękowania

składam: Natowi Sobelowi,

Michaelowi Kazeinowi,

Johnowi Douglasowi,

Davidowi Kellerowi,

Mary Higgins

Prawdziwa historia Billa

 

Nazywali go Bill. Prosty syn farmera wysłany ku gwiaz­dom, pozbawiony zielonych pól, srebrnego traktora, smutnej matuli (miała problemy z krążeniem), i wcielony podstępem do Sił Zbrojnych Imperatora.

Historia tego, jak Bill stał się bohaterem Galaktyki, zo­stała właśnie opowiedziana. Jest to historia prawdziwa, a kar­ty jej zroszone są łzami (sztucznymi łzami, wylewanymi przez drukarkę). Myślę, że rozśmieszyła Cię, ale i zasmuciła. Prze­konałeś się, jak ciężko pracowali militaryści, by zniszczyć Billa, jak kurczył się i cofał, a potem jak rozrastał się i dojrzewał pod wpływem takiego traktowania. Wzorem wszystkich do­brych żołnierzy uczył się kląć (ze 354 razy dziennie, napra­wdę), pić bez umiaru, latać za panienkami z oczyma pełnymi spermy. Każda kobieta byłaby dumna, mogąc być jego mat­ką. Choć nie wiem, dlaczego.

Po nafaszerowaniu go narkotykami i oszukańczym wcie­leniu do Oddziałów Kosmicznych, Bill został wysłany na szkolenie w Obozie Leona Trotsky'ego. Tam, pod sadystycz­nym przewodem Deathwisha Dranga, instruktora musztry o trzycalowych kłach, zostało skruszone jego morale, zniszczo­na wolna wola, zmniejszony iloraz inteligencji, złamany duch. Bill stał się wzorowym żołdakiem. Jedynie jego znakomita kondycja, efekt lat nudnej pracy na farmie, zapobiegła fizycz­nemu zgnieceniu go jak robaka. Jeszcze zanim skończył się je­go trening i zanim zdołał wyjść z szeregu kotów, on i jego kompani zostali wyprawieni na wojnę na pokładzie kosmicz­nego okrętu, poczciwej weteranki floty Fanny Hill.

Była wojna. Ludzie wyruszyli ku gwiazdom. Bo tam, w gwiezdnym pyle, pomiędzy słońcami i planetami, kometami i innym kosmicznym śmieciem, istniała obca, inteligentna rasa: Chingery. Były to miłujące pokój zielone jaszczurki, o czterech kończynach, z łuskami i ogonami jak większość jasz­czurek. A więc to oczywiste, że należało je zniszczyć. W przyszłości mogłyby stać się groźne. W każdym razie do czegóż są armia i flota, jak nie do prowadzenia wojny?

Nuda kosmicznej służby zelżała nieco, gdy Bill odkrył, że jego dobry przyjaciel, Cager Beager, jest chingerskim szpie­giem. Początkowo Billowi ciężko było to zrozumieć, zwłasz­cza, że wojsko obniżyło jego inteligencję, bo przecież wszyscy wiedzą, iż Chingerzy wyglądają jak czterorękie aligatory o siedmiu stopach wzrostu. Pojął to o wiele lepiej, gdy odkrył, że Beager jest specjalnym rodzajem szpiega. Tak naprawdę to nawet nie szpiegiem, ale robotem sterowanym przez siedmio-calowego Chingera z pomieszczenia kontrolnego w czaszce Beagera. Siedem stóp, siedem cali, no cóż, wojskowi mają propagandową skłonność do przesady.

W każdym razie szpieg umknął, a powróciły nuda i głód, zanim Bill nie wyruszył w pole jako lonciarz od szczególnie długich lontów. Bitwa była okrutna, zabito wszystkich jego przyjaciół, a sam Bill został lekko ranny, gdy odstrzelono mu rękę. Pomimo to i zupełnie przypadkowo oddał strzał, który zniszczył statek wroga. Został bohaterem, z mocnym, czarnym prawym ramieniem, przyszytym w miejsce zwęglonej le­wej ręki (posiadanie dwóch prawych rąk pozwalało mu ści­skać je sobie samemu, co było niezłą zabawą), dostał też me­dal i nagrodę pieniężną. Uzyskał również PZPR, to znaczy Przepustkę Z Pewnym Ryzykiem, która polegała na czaso­wym uwolnieniu od prześladowań przez innych żołdaków.

W ramach swych przygód na planecie Helior sam stał się szpiegiem zamieszanym w wywózkę śmieci i inne interesujące rzeczy. Tak interesujące, że zakończył, walcząc na skazanej na zagładę planecie bez powrotu, gdzie żołdacy maszerowali tyl­ko w jednym kierunku, lecz badania związane z alkoholem ujawniły, że nie wszyscy ranni wracali na pole bitwy z właści­wymi kończynami wszytymi we właściwe miejsca, ze względu na brak stóp. Beznogich żołnierzy odsyłano z planety na re­peracje, by w swoim czasie znów mogli gdzieś walczyć. Nie­szczęściem Billa było posiadanie obu stóp, co skazywało go na śmierć w boju. Ale, jak zwykle pomysłowy, odstrzelił sobie prawą stopę, co było lepsze od odstrzelenia wszy­stkiego innego.

No i mamy go. Z zastępczą stopą, rosnącym nałogiem alkoholowym, wszczepionymi chirurgicznie kłami Deathwisha Dranga i marską wątrobą, gotowego na wszystko. Bill, żołdak wierny Imperatorowi, dożywotnio skazany na gwiezdną wojaczkę, ponieważ jego zaciąg odnawiany jest automatycz­nie, czy chce tego, czy nie. Jedyną rzeczą pracującą na jego korzyść jest, o dziwo, zastępcza stopka.

Oto on, mimowolny bohater Galaktyki, znów wkracza­jący do akcji.

 

Harry Harrison

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Bill nie był zadowolony ze swojej pracy. Z drugiej strony powinien być, gdyż jak wszystko związane z wojskowością nie wymagała ona zbyt wiele, jeśli nie wcale, inteligencji. Jedy­nie dobrze rozwiniętych odruchów. Właśnie one dawały mu znać, iż monotonne kroki rekrutów oddalają się. Uniósł wzrok, by stwierdzić, że nieomalże zniknęli mu z oczu. Prawdę powiedziawszy, zupełnie zniknęli mu z oczu, bo przesłaniała ich chmura pyłu wzbitego przez rozdeptane buty. Jak się nad tym zastanowić, to nogi mieli nie mniej rozdeptane. Bill wziął głęboki oddech i wrzasnął jednym tchem:

- W tyyył zwrot!

Jakiś mały ptaszek spadł na ziemię ogłuszony w locie grzmotem rozkazu. To lekko podbudowało Billa, gdyż ozna­czało ciągłą zwyżkę formy w prowadzeniu musztry. Rekruci również się ucieszyli, jako że mieli wmaszerować do głębokiej, najeżonej skałami przepaści parowu. Pierwszy szereg cały trząsł się ze strachu, stanąwszy twarzą w twarz z konieczno­ścią wyboru między śmiertelnym upadkiem a śmiertelną nie­subordynacją wobec instruktora. Zawrócili niezbyt elegancko, gdyż słaniali się już na nogach z wyczerpania, i kaszląc ponownie wmaszerowali w chmurę pyłu.

Gdy podeszli bliżej, usta Billa wykrzywił grymas gniewu, wzmocniony dodatkowo wyszczerzeniem długiego kła, który spoczął na dolnej wardze sięgając swym żółtym końcem pra­ktycznie aż do brody. Bill brzęknął w niego paznokciem i wy­szczerzył jeszcze bardziej zęby. Dwa kły wyglądały groźnie. Jeden sprawiał, że Bill wyglądał jak buldog, który właśnie przegrał walkę. Trzeba było z tym coś zrobić. Jego uwagę przykuł głośny tupot stóp; kątem oka dojrzał, iż maszerujący rekruci są tylko o krok od niego, a najbliższy dyszy ze stra­chu na myśl o wpadnięciu za sekundę na instruktora.

- Kompania - STÓJ! - krzyknął.

Tupanie nagle ucichło, a rekrut nieomal wpadł na Billa. Stał drżący o włos od budzącego w nim przerażenie instru­ktora, a jego pokryta kurzem gałka oczna nieomal dotykała przekrwionego oka Billa.

- Na co się gapicie? - warknął Bill jak wściekły pies.

- Na nic, wasza wysokość, sir, wielebny...

- Nie kłamcie - gapicie się na moją twarz.

- Nie, to znaczy tak. Nic na to nie poradzę, bo prawie dotykam jej okiem.

- W gruncie rzeczy nie gapicie się na twarz, lecz na mój kieł. I myślicie - dlaczego on ma tylko jeden kieł? - Bill cofnął się o krok i ryknął w kierunku wszystkich chwiejących się, przerażonych, wyprutych i bliskich śmierci rekrutów.

- Wszyscy tak myślicie, prawda? Przyznać się!

- Tak! - westchnęli i zacharczeli unisono, lecz wię­kszość z nich była tak zmaltretowana, że w gruncie rzeczy nie wiedzieli o co chodzi.

- Wiedziałem o tym - żachnął się Bill i ponuro wy­szczerzył pojedynczy kieł. - Nie winie was jednak. Instruktor z dwoma kłami byłby strasznym i okropnym widokiem. Ale z jednym kłem, muszę przyznać, jest widokiem żałosnym.

Siąknął nosem z żalu nad sobą i wierzchem dłoni otarł spływającą z niego kroplę.

- Nie oczekuję wcale współczucia od nierozgarniętych nieudaczników takich jak wy, ani lojalności czy czegoś takie­go, bo i tak dostaniecie w dupę. Oczekuję jedynie zwykłego przekupstwa i wyrachowania. Będziemy ćwiczyć dopóki nie zapadnie zmrok albo padniecie zależnie od tego co stanie się wcześniej. - Odczekał chwilę, aż przez oddział przewali się jęk bólu.

- Istnieje jednak możliwość, abyście przeznaczyli do­browolnie, rozumiejąc mój problem, po jednym dolarze ze swego żołdu na fundację rzeczonego kła. Wówczas w swej nieokiełznanej wdzięczności przerwę musztrę już teraz.

Poborowi w służbie Imperium - świadomi chwały, jaka na nich spływa - zdążyli już sobie przyswoić parę sposobów na przetrwanie. Zrozumieli jego propozycję dokładnie i jasno.

Gdy Bill szedł przed ich szeregiem, sypały się monety dla ”Udobruchania” szefa.

- Rozejść się - mruknął, przeliczając łup. Wystarczy, tak, zupełnie wystarczy. Uśmiechnął się i spojrzał na swe sto­py. Uśmiech natychmiast zniknął. Kieł był jedynie połową je­go problemu. Obecnie przyglądał się drugiej.

Lewa noga wyglądała zupełnie normalnie w wyczyszczo­nym do lustrzanego połysku wojskowym bucie. Prawy but był jednak nieco inny. Może nawet bardziej niż nieco. Po pierwsze, był dwukrotnie większy niż lewy. Jeszcze większe zainteresowanie wzbudzał długi paluch wystający z dziury nad obcasem. Żółty paluch robił wrażenie, ponieważ zakoń­czony był lśniącym szponem. Bill popatrzył nań z pełnym fru­stracji gniewem i kopnął nieszczęsną nogą w grunt, tworząc w nim głęboką wyrwę. Z tym również musiał coś zrobić.

Gdy Bill ruszył przez plac do musztry w kierunku bara­ków, po niebie za górami przetoczył się grzmot. Podejrzliwie spojrzał w górę na kłębiące się czarne chmury. Zaczął wiać mocny wiatr, a pył wywołał u niego atak kaszlu, ale nie na długo. Pył został stłamszony przez potok deszczu, który naty­chmiast zamienił plac w morze błota. Deszcz ustał w momencie, gdy zdołał go już zupełnie przemoczyć, a w jego miejsce olbrzymi grad zaczął wybijać dziury w błocie i bębnić w hełm. Zanim Bill dotarł do baraków, chmury rozwiały się i tropi­kalne słońce zaczęło odparowywać blade obłoczki z jego uni­formu. Ta planeta - Grundgy, miała naprawdę interesujący klimat.

I to chyba była jedyna interesująca rzecz na niej. Poza tym była zupełnie beznadziejna i miała jedynie dwie pory ro­ku: ostrą zimę i tropikalne lato. Nie było na niej wartych wydobycia minerałów, żyznej ziemi, ani bogatych złóż. Innymi słowy, idealna planeta na bazę wojskową. I stała się nią przy wielkich i przesadnych kosztach; jeden wielki kontynent - wyspa we wrzącym, najeżonym górami lodowymi morzu - został całkowicie zmilitaryzowany. Nazwano go Fort Grund­gy na cześć znanego w całej galaktyce Komandora Merdy Grundgy'ego. Był on sławny absolutnie bez powodu, poza jednym cierpiał na chroniczne hemoroidy z przejedzenia.

Lecz, jako że był ciotecznym dziadkiem Imperatora, jego imię pozostanie wiecznie żywe.

Te i podobne mroczne myśli kołatały się w umyśle Billa, gdy gmerał w woreczku z pieniędzmi znajdującym się w jego zdezelowanej stalowej szafce na buty. W sam raz, było ich wystarczająco. Sześćset dwanaście Imperialnych Dutków. Oto nadszedł czas.

Rozwiązał buty i zrzucił je z nóg. Trzy żółte paluchy pra­wej stopy były tak stłamszone i zmaltretowane, że wyprężył je z rozkoszą. Potem zdjął uniform i wrzucił go do rozdrabniacza, gdzie nadwerężony papierowy materiał zmienił się naty­chmiast w chmarę włókien. Zerwał nowy uniform z roli w la­trynie i wbił się weń. Miał problemy z powtórnym umieszcze­niem żółtych paluchów w prawym bucie, więc przy okazji wyrzucił z siebie stek przekleństw.

Gdy otworzył drzwi baraku, z nieba lał się żar. Mrucząc pod nosem, zatrzasnął je, odliczył do dziesięciu, po czym otworzył ponownie, wyszedł na palące słońce i pospieszył uli­cą kompanijną do szpitala bazy.

- Doktor jest zajęty czymś innym i nie może was teraz przyjąć - stwierdziła kapral w rejestracji, zajmując się mani-kiurem swego krwistoczerwonego paznokcia. - Proszę złożyć tu swój podpis na karcie chorobowej i zgłosić się za trzy tygodnie o czwartej rano - eeep!

Czknęła, ponieważ warknął okrutnie i kopnął w jej biur­ko swą szponiastą nogą, zostawiając głęboką szramę na metalu.

- Nie wciskajcie mi żadnego kitu, kapralu. Zbyt długo jestem w armii, by sobie na to pozwolić.

- Z tego, co zdołałam zauważyć, nie jesteście w niej wystarczająco długo, by nauczyć się odrobiny gramatyki. Won, zanim zawołam policję wojskową i rozstrzelają cię za niszczenie własności rządowej, eeep!

Jej przeraźliwe krzyki odbijały się echem wraz z trza­skiem - powtórnie rozrywanego pazurem metalu biurka.

- Zawołajcie Doka. Powiedzcie mu, że chodzi o forsę, a nie o leki.

- Dlaczegoście od tego nie zaczęli. - Pociągnęła nosem, gdy walnął w interkom. - Jakiś klient z gotówką chce was widzieć, admirale. - Zrobiła to z niezwykłą skwapliwością i umiejętnie, ponieważ admirał-doktor obdarzał ją procentem oraz swym wdziękiem równie ochoczo, gdy tylko zdołał ode­rwać się od prowadzonych przez siebie nielegalnych eksperymentów.

Drzwi za nią otwarły się i wyjrzała zza nich łysina admirała-doktora Mela Praktisa oraz jego jedno łypiące oko. Dru­gie skryte było za czarnym monoklem. Ten monokl ukrywał fakt, iż oko zostało usunięte w zbyt obrzydliwy do ujawnienia sposób. Od tamtego czasu zastąpił je elektroniczny teleskop-mikroskop. będący bardzo pożytecznym drobiazgiem. Niele­galne eksperymenty medyczne zabrnęły tak daleko i stały się tak obrzydliwe, że gdy je odkryto, doktor został skazany na śmierć. Ewentualnie można było wyrok śmierci zamienić na karne objęcie stanowiska lekarza marynarki. Nie była to ła­twa decyzja. W końcu jednak wybrał słusznie, bo dowódca bazy - alkoholik z przymrużeniem oka patrzył na jego eksperymenty. Praktis sam dostarczając mu niewyczerpanych za­pasów skażonego alkoholu, mógł spokojnie kontynuować swą brudną robotę.

- Czy jesteście tym od lobotomii? - spytał Praktis.

- Niezupełnie. Chodzi o kieł, doktorku, pamiętacie? Poprzednio starczyło mi dutków tylko na pojedynczą implantację, ale teraz mam już resztę.

- Nie ma dutków, nie ma kłów. Zobaczymy, co tam macie.

Bill potrząsnął woreczkiem, aż ten zagrzechotał.

- Wchodźcie, nie będziemy tu sterczeć cały dzień.

Praktis wytrząsnął monety do zlewu, wrzucił pusty wore­czek do dezintegratora, po czym przed przeliczeniem oblał pieniądze środkiem antyseptycznym.

- Nigdy nie wiadomo, jakie paskudne infekcje mogą mieć żołdacy. Brakuje wam dziesięciu dutków.

Powinno być wiadomo, bo sami zainfekowaliście wię­kszość z nich. Bez kitu, doktorku, to umówiona cena. Sześć­set i dwanaście.

Tak było w zeszłym tygodniu. Wliczam koszty inflacji.

To wszystko co mam - wymamrotał Bill.

- Wiec podpiszcie weksel pod zastaw następnej wypłaty.

- Nie macie duszy - zamruczał Bill podpisując.

- Zwróciłem ją kościołowi, wstępując do wojska. Jak się nazywacie? Musze sprawdzić, gdzie umieściłem wasz kieł w komputerze.

- Bill. Przez dwa ”l”.

- Dwa ”l” przysługują wyłącznie oficerom. - Postukał w klawiaturę. - No i mamy, pod Bil, tak jak powinno być. Lodówka dwunasta, w ciekłym azocie.

Chwycił metalowe cęgi i natychmiast wyszedł. Powrócił z plastikowym cylindrem dymiącym gęsto w ciepłym powietrzu. Wrzucił cylinder do kuchenki mikrofalowej i wcisnął guziki.

- Sześćdziesiąt sekund powinno wystarczyć. Odrobina więcej, a się zagotuje.

- Bez żartów, doktorku. To poważna sprawa.

- Tylko dla was, żołnierzu. Dla mnie to tylko parę dutków więcej potrzebnych do wykupienia sobie odwołania. - Kuchenka mikrofalowa pstryknęła i doktor wskazał palcem na stół operacyjny. - Ściągnijcie spodnie i kładźcie się.

- Spodnie? Chodzi o moją szczękę, doktorku, gdzie wy zamierzacie to umieścić?

Jedyną odpowiedzią Praktisa był diabelski śmiech i podtoczenie na miejsce elektronicznego chirurga.

Bill zagulgotał, gdy gumowe klamry rozwarły mu usta. Praktis zamruczał i wprowadził komendy do urządzenia. Bill krzyknął chrapliwie przez klamry, gdy laserowy skalpel roz­ciął mu dziąsło i szczypce zakręciły zębem.

- Och, przepraszam, zapomniałem - skłamał sadysty­czny Praktis, wstrzykując znieczulenie miejscowe przed dal­szymi operacjami.

W kilka sekund ząb był wyrwany, dziura w szczęce rozwiercona do większych rozmiarów, korzenie kła implantowane, szczeliny wypełnione i całość utrwalona specjalnym klejem.

- A teraz spluńcie i wynoście się stąd - rozkazał Pra...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin