Pohl Frederik - Fermi i Mróz.doc

(96 KB) Pobierz
Frederic Pohl

Frederic Pohl

 

Fermi i Mróz

 

 

Timothy Clary nie dostał tortu na swoje dziewiąte urodziny. Cały ten dzień spędził w poczekalni nowojorskiego lotniska im. Johna F. Kennedy'ego przysypiając co jakiś czas i popłakując z wyczerpania albo ze strachu. Do jedzenia dostał tylko czerstwe kruche ciasteczka z ruchomego bufetu; nie było ich zresztą zbyt wiele. Był poza tym ogromnie zawstydzony, bo zmoczył majtki, trzy razy. O przedostaniu się do toalety przez ściśnięte ciała uciekinierów w ogóle nie było mowy. Prawie trzy tysiące osób tłoczyło się w miejscu przeznaczonym tylko dla niewielkiego ułamka tej liczby, a wszystkich opanowała ta sama potrzeba: Uciekać! Wspiąć się na najwyższą górę! Rozpłaszczyć się w środku najszerszej pustyni! Biec! Kryć się!

    I się modlić. Modlić się jak najgoręcej, bowiem nawet ci, którzy walcząc dostali się na pokład rzadko pojawiających się samolotów, a nawet polecieli, nie mogli mieć pewności bezpieczeństwa tam, gdzie wylądują. Rodziny się rozdzielały. Matki wpychały swe wrzeszczące dzieci do samolotu, a później same krzycząc, tylko ciszej, wtapiały się w tłum.

    Ponieważ nikt dotąd nie nacisnął guzika, a przynajmniej nie ogłoszono o tym, istniała możliwość, że jest jeszcze czas na ucieczkę. Trochę czasu starczyło, by lotnisko nowojorskie i wszystkie inne wypełniły się przerażonymi ludzkimi lemingami. Nikt nie miał wątpliwości, że rakiety szykowały się do uderzenia. Próba zamachu na Kubie doprowadziła do momentalnej eskalacji i jedna łódź podwodna zaatakowała drugą pociskiem nuklearnym. Wszyscy byli zgodni, że to pierwsza oznaka. Następna będzie zarazem ostatnią.

    Timothy niewiele o tym wiedział, ale gdyby nawet, to co mógłby zrobić? Płakać, śnić koszmarne sny, zmoczyć się ze strachu? I tak go już to dręczyło. Nie wiedział, gdzie jest jego ojciec. Nie wiedział też, gdzie jest matka, poza tym, że poszła gdzieś szukać ojca, ale potem trzy Jumbo Jety jednocześnie ogłosiły załadunek i fala ludzka poniosła Timothy'ego daleko od miejsca, gdzie matka go zostawiła. Gorzej jeszcze: cały mokry, już przedtem przeziębiony, zaczynał być poważnie chory. Młoda kobieta, która przyniosła mu kruche ciasteczka, przyłożyła mu z zatroskaniem dłoń do głowy, lecz zaraz ją odsunęła, zdruzgotana własną bezsilnością. Chłopiec potrzebował lekarza - ale tak samo potrzebowały go setki innych: starsi ludzie chorzy na serce, głodne niemowlęta i przynajmniej dwie kobiety w przededniu rozwiązania.

    Gdyby groza minęła i negocjacje zakończyły się pomyślnie, Timothy może by na powrót znalazł rodziców, w porę, by się ożenić i dać im wnuki. Jeśli któryś z przeciwników zdołałby zniszczyć drugiego samemu ponosząc stosunkowo niewielkie straty, Timothy mógłby czterdzieści lat później żyć w kraju okupowanym - lub samemu brać udział w okupacji. Albo jeśli jego matka nieco wcześniej mocniej by się przepychała, może trafiłby do samolotu z uchodźcami, który doleciał do Pittsburga jednocześnie z pociskiem jądrowym. Lub gdyby dziewczyna, która się nim zaopiekowała, była nieco bardziej przestraszona czy dzielniejsza i przecisnęłaby się z nim jakoś przez ścisk do zaimprowizowanego szpitala w głównej poczekalni, może Timothy dostałby lekarstwo, znalazł kogoś, kto by się nim zaopiekował i pomógł dostać w bezpieczne miejsce, a tam Timothy ocaliłby życie.

    Ale przecież to się właśnie stało!

 

Ponieważ Harry Malibert udawał się na seminarium Brytyjskiego Towarzystwa Międzyplanetarnego, wiadomość zastała go w Ambassador Club na lotnisku, gdzie sączył jednego Mamini za drugim. Nie zauważany dotąd telewizor w kącie baru nagle stał się ośrodkiem powszechnego zainteresowania.

    Te głupie sygnały alarmowe nadawane co jakiś czas przez radiostacje, ignorowane zaś przez wszystkich pozostałych, tym razem nie były próbą! Wszystko odbywało się na poważnie! Ze względu na zimę i silne opady śniegu lot Maliberta uległ już przedtem opóźnieniu, lecz kiedy odlot miał już nastąpić, wszystkie rejsy wstrzymano. Lotnisko Kennedy'ego zostało zamknięte do czasu, aż jakiś wysoki urzędnik zezwoli na start.

    Prawie natychmiast terminale zaczęły się wypełniać uchodźcami. Ambassador Club na razie był stosunkowo pusty, bowiem przez trzy godziny obsługa naziemna stanowczo odmawiała wpuszczenia każdego, kto nie mógł okazać czerwonej karty członkowskiej; kiedy jednak skończyła się żywność i napoje w pozostałej części terminalu, kierownik obsługi ostatecznie otworzył klub dla wszystkich. Tłoku w terminalu to specjalnie nie rozluźniło, za to wewnątrz klubu zrobiło się wyraźnie ciasno. Prawie natychmiast spontanicznie zorganizowany komitet lekarski zajął większą część klubu, by założyć tam punkt pomocy dla rannych i chorych, pozostali zaś, tacy jak Harry Malibert, musieli się przenieść do baru. Rozpoznał go jakiś mężczyzna z obsługi naziemnej, który zamawiał przy barze gin z tonikiem więcej dla zawartych w nim kalorii niż dla alkoholu.

    - Pan nazywa się Harry Malibert - powiedział. - Słyszałem raz pana wykład, na Northwestern.

    Malibert skinął głową. Zwykle w takich sytuacjach odpowiadał uprzejmie: "Mam nadzieję, że wykład się panu spodobał", ale tym razem uprzejmość wydała mu się nie na miejscu. A i sytuacja nie były zwykła.

    - Pokazywał pan slajdy Arecibo - mężczyzna wspominał w rozmarzeniu. - Mówił pan, że tamtejszy radioteleskop potrafi przekazać sygnały aż do Wielkiej Mgławicy Andromedy, na odległość dwóch milionów lat świetlnych... o ile znajdzie się tam równie potężny radioteleskop, by je odebrać.

    - Ma pan dobrą pamięć - odparł Malibert, zaskoczony.

    - Zrobił pan ogromne wrażenie, profesorze Malibert. - Facet spojrzał na zegarek, zamyślił się, potem pociągnął kolejny łyk. - To naprawdę brzmiało fantastycznie: wykorzystanie wielkich teleskopów do nasłuchu sygnałów wysyłanych przez obce cywilizacje znajdujące się gdzieś w Kosmosie. Może byśmy jakieś usłyszeli, może nawiązalibyśmy kontakt, może by się okazało, że nie jesteśmy sami we Wszechświecie. Po pana wykładzie zacząłem się zastanawiać, dlaczego dotąd nie widzieliśmy "tamtych", albo choć nie słyszeliśmy ich sygnałów, ale teraz - zakończył wyglądając z goryczą przez okno, na stojące pod strażą rzędy samolotów - teraz chyba znamy już odpowiedź.

    Malibert z ciężkim sercem patrzył za odchodzącym mężczyzną. To, czemu poświęcił całą swą karierę zawodową, Program SETI, , czyli Poszukiwania Cywilizacji Pozaziemskich, wydawał się teraz mało ważny. Jeśli bomby spadną, a wszyscy byli zdania, że to nieuniknione, oznaczało to koniec Programu, przynajmniej na dłuższy czas...

    Po drugiej stronie baru rozgwar się nasilił; Malibert odwrócił się, spojrzał na ekran, wytężył słuch. Napis "Prosimy o uwagę" zniknął; młoda Murzynka o wypomadowanych włosach drżącym głosem odczytywała ostatnie wiadomości,

    - ... Prezydent potwierdził doniesienia o ataku jądrowym. Nad Arktyką wykryto nadlatujące pociski. Wszyscy winni udać się do schronów i tam oczekiwać na dalsze polecenia...

    Tak, to koniec Programu, pomyślał Malibert, przynajmniej na bardzo długi czas.

    Ciekawe, że wiadomość o tym, iż "to" się zaczęło, nie zmieniła właściwie niczego. Nie było żadnej paniki, żadnej histerii. Polecenie udania się do schronów nie miało sensu na lotnisku Kennedy'ego, gdzie nie istniały żadne schrony poza budynkami, w których wszyscy i tak się znajdowali. A bez wątpienia nie były to za dobre schrony. Malibert przypomniał sobie szczególny aerodynamiczny kształt dachu. Jakikolwiek wybuch w pobliżu z pewnością go zerwie i poniesie nad zatoką - a wraz z nim wielu ludzi, którzy się pod nim schronili.

    Ale nie było dokąd uciekać.

    Telewizja wciąż jeszcze pracowała, Bóg jeden wie po co. Na ekranie pojawiały się obrazy tłumów na Times Square i w Newarku, korek samochodowy na Moście Waszyngtona powiększający się z każdą chwilą, bowiem kierowcy porzucali swe pojazdy i pieszo kierowali się ku wybrzeżu. Co najmniej setka ludzi w barze wyginała szyje, by ponad głowami innych dojrzeć choć kawałek ekranu, ale jedyne słowa padały wtedy, gdy ktoś rozpoznał jakiś budynek czy ulicę.

    Rozległy się polecenia: - Wszyscy muszą się natychmiast odsunąć! Potrzebujemy więcej miejsca dla chorych i rannych! Szukamy chętnych do pomocy przy pacjentach! - Malibert zgłosił się od razu i powierzono mu opiekę nad małym chłopcem, całym w gorączce. Chłopiec szczękał zębami.

    - Podałam mu tetracyklinę - powiedziała lekarka, która przekazała mu chłopca. - Niech pan zrobi z nim porządek, dobrze? Nic mu nie będzie, chyba że...

    Chyba że zdarzy się najgorsze, pomyślał Malibert. Co to miało znaczyć: "zrobić z nim porządek"? Wszystko stało się jasne, kiedy jego wyrok zatrzymał się na spodniach chłopca, a węch powiedział mu, dlaczego są mokre. Ostrożnie ułożył dziecko na skórzanej kanapce, po czym zdjął mu przemoczone spodenki i bieliznę. Chłopiec oczywiście nie miał zapasowego ubrania; Malibert poradził sobie jednak z pomocą własnych spodenek elastycznych, które wyjął z walizki. Były oczywiście zbyt duże na chłopca, ale ponieważ miały przylegać ściśle do ciała, nie zsunęły się, gdy podciągnął je dziecku pod szyję. Potem znalazł kilka papierowych ręczników i wyżął w nie spodnie chłopca, ale bez większego skutku. Skrzywił się, rozłożył je na stołku barowym i usiadł na nich, by je podsuszyć ciepłem własnego ciała. Po dziesięciu minutach, gdy wkładał je chłopcu, były tylko trochę wilgotne...

    San Francisco zamilkło, oznajmił telewizor.

    Malibert zobaczył znowu mężczyznę z obsługi naziemnej, który przeciskał się ku niemu przez tłum. Potrząsnął głową.

    - Zaczęło się - powiedział. Mężczyzna rozejrzał się dookoła, po czym przybliżył usta do ucha Maliberta.

    - Mogę pana stąd wyciągnąć - szepnął. - DC-8 z Islandii właśnie ładuje ludzi. Nie ogłaszamy tego, bo inni nie daliby mu odlecieć. Dla pana znajdzie się miejsce, profesorze.

    Słowa mężczyzny podziałały na Maliberta jak wstrząs elektryczny. Zadrżał. Nie wiedząc, dlaczego to robi, zapytał: - Czy mogę wysłać chłopca zamiast siebie?

    Facet z obsługi wyglądał na rozdrażnionego. - Oczywiście, niech go pan weźmie ze sobą - odrzekł. - Nie wiedziałem, że ma pan syna.

    - Nie mam - odparł Malibert, ale nie na głos. A kiedy znaleźli się już w odrzutowcu, trzymał chłopca na kolanach tak czule, jakby rzeczywiście był to jego syn.

 

Nawet jeśli w Ambassador Club nie było paniki, to w wielu innych miejscach było jej aż nadto. Mieszkańcy miast na terenie supermocarstw wiedzieli, że gra idzie o życie. Wszystko, cokolwiek byli w stanie przedsięwziąć, mogło okazać się bezskuteczne, a jednak musieli coś robić. Cokolwiek! Uciekać, kryć się, zakopać się w ziemię, przygotować się... i modlić. Mieszkańcy miast porzucali swe metropolie, by schronić się na otwartych terenach wiejskich, farmerzy zaś szukali ucieczki w mocniejszych, bezpieczniejszych budynkach miast.

    I bomby spadły.

    Te, które zniszczyły Hiroszimę i Nagasaki, były jak zapalone zapałki wobec eksplozji termojądrowych, które w ciągu tych pierwszych paru godzin pochłonęły osiemdziesiąt milionów istnień. Nad setką miast szalała burza ogniowa. Wichry pędzące z . szybkością trzystu kilometrów na godzinę ściągały do niej samochody, gruzy i ludzkie ciała, które spopielone unosiły się ku niebu. W powietrze tryskały strumienie roztopionych skał i pyłu.

    Niebo pociemniało.

    Potem zaś stało się jeszcze ciemniejsze.

    Kiedy islandzki odrzutowiec wylądował na lotnisku w Keflaviku, Malibert przeniósł chłopca długim korytarzem do niedużego stanowiska z napisem "Kontrola paszportowa". Kolejka przed nim była długa, bo większość pasażerów w ogóle nie miała paszportów i kiedy Malibert dotarł do siedzącej za okienkiem kobiety, ta była już kompletnie wyczerpana wypisywaniem tymczasowych zezwoleń na wjazd.

    - To mój syn - skłamał. - Jego paszport ma żona, ale nie wiem, gdzie ona jest.

    Kobieta skinęła głową ze znużeniem. Zacisnęła wargi, potem spojrzała ku drzwiom, za którymi jej zwierzchnik trudził się w pocie czoła nad sporządzaniem raportów, wzruszyła ramionami i przepuściła ich. Malibert skierował się z chłopcem ku drzwiom z napisem "Snirting", co po islandzku znaczyło zapewne "toaleta" i z ulgą stwierdził, że Timothy może przynajmniej stać podczas oddawania moczu, choć oczy nadal ma półprzymknięte. Jego czoło nadal było gorące. Malibert modlił się w duchu, by w Reykjaviku znalazł się jakiś lekarz.

    W autobusie zajęła się nimi mówiąca po angielsku przewodniczka, która nie miała już nic do roboty, bowiem samolot z wycieczką, na którą czekała, nigdy już nie miał nadlecieć. Usiadła na poręczy siedzenia z przodu autobusu i z ożywieniem trajkotała do uciekinierów. - Chicago? Tak, nie ma już Chicago. I Detroit, i Pittsburga... źle, bardzo źle. Nowy Jork? No pewnie, Nowy Jork też! - powiedziała z powagą, a widząc wielkie łzy spływające po jej policzkach, Timothy zaczął też płakać.

    Malibert przytulił go. - Nie martw się, Timmy - powiedział. - Kto by tam bombardował Reykjavik? - I nikt nie miał takiego zamiaru. Kiedy jednak pocisk wymierzony w amerykańską bazę lotniczą w Keflaviku zboczył z drogi o kilkadziesiąt kilometrów, Reykjavik mimo wszystko przestał istnieć.

    Autobus musiał zboczyć z w głąb lądu, by ominąć pożary i promieniowanie. A kiedy słońce wstało do ich pierwszego dnia na Islandii, Malibert, drzemiący u łóżka chłopca po tym, jak pielęgniarka naszpikowała go antybiotykami, zobaczył świt skąpany w przeraźliwej czerwieni.

    Warto było jednak nań popatrzeć, bo w następnych dniach świt nie nadszedł w ogóle.

 

Najgorsza była ciemność, ale zrazu nie ona stanowiła najpilniejszy problem. Najpilniejszym problemem były deszcze. Biliony cząsteczek pyłu spowodowały kondensację pary wodnej. Tworzyły się kropelki. Spadły deszcze - potoki deszczu, ściany i kaskady deszczu. Rzeki wystąpiły z brzegów: Missisipi, Ganges, Amazonka. Woda przelała się przez Wielką Tamę Assuańską, jednocześnie ją niszcząc. Deszcze padały tam, gdzie oko ludzkie nigdy przedtem ich nie oglądało. Saharę zalała powódź; Płonąca Góra na skraju pustyni Gobi więcej już nie miała zapłonąć: deszcz równy dziesięcioletniemu opadowi w tym rejonie spłukał do naga pyliste stoki.

    Ciemność zaś nie ustępowała.

    Rodzaj ludzki znajduje się zawsze osiemdziesiąt dni od głodu. Tyle wynoszą zasoby zgromadzonej żywności przeciętnie na całym globie ziemskim. I w momencie nadejścia nuklearnej zimy nie było ich więcej.

    Rakiety wystartowały jedenastego czerwca. Gdyby światowe zasoby żywności były rozmieszczone równomiernie, ostatni kęs zostałby przełknięty trzydziestego sierpnia. Potem zaczęłoby się umieranie z głodu, co potrwałoby kolejne sześć tygodni. Następny akt historii Ziemi odbyłby się już bez udziału rodzaju ludzkiego.

    Zasoby żywności nie były jednak równomiernie rozmieszczone. Półkula północna została zaskoczona w połowie drogi - pola zasiane, zboża jeszcze nie wyrośnięte. I nic już nie wyrosło. Kiełki wysunęły się nad ziemię, w poszukiwaniu światła słonecznego, a nie znalazłszy go zginęły. Światło słoneczne nie dochodziło do powierzchni Ziemi, zasłonięte gęstymi chmurami pyłu uniesionymi wybuchami termojądrowymi. Był to nawrót epoki kredy; zagłada wisiała dosłownie w powietrzu.

    W bogatych krajach Ameryki Północnej i Europy były oczywiście ogromne zasoby zmagazynowanej żywności, które jednak szybko topniały. Kraje bogate dysponowały wielkim bogactwem w postaci zwierząt rzeźnych. Każdy wół równał się milionom kalorii zawartych w białku i tłuszczach. Kiedy go zarzynano, oszczędzał kolejne kalorie zawarte w zbożu i otrębach, które zjadłby później. Bydło, trzoda, owce - nawet kozy i konie, nawet domowe króliki i kurczęta, nawet koty i chomiki - wszystkie zarzynano i zjadano, by zaoszczędzić zasoby żywności w puszkach, a także w postaci zbóż i warzyw. Mięsa nie reglamentowano - trzeba je było zjeść, zanim się zepsuje.

    Oczywiście nawet w bogatych krajach zapasy nie były rozmieszczone równomiernie. Stada i elewatory nie znajdowały się na Times Square czy w Hollywood. Konwoje zbożowe z Iowa do Bostonu, Dallas i Filadelfii musiały posuwać się pod osłoną wojska. Wkrótce trzeba się było uciec do zabijania. Potem zaś konwoje stały się w ogóle wykluczone.

    Tak więc miasta zaczęły głodować najpierw. Kiedy zaś żołnierze przeszli z odbierania żywności ze wsi dla miast na zabieranie jej dla siebie, rozpoczęły się rozruchy i kolejna fala masowych zgonów. Ofiary zwykle nie umierały przez własny głód, lecz przez głód kogoś innego.

    Wszystko to nie trwało długo. Pod koniec "lata" skute mrozem ruiny miast wszędzie wyglądały jednakowo. Zamieszkiwała je garstka wychudłych, przemarzniętych desperatów, którzy strzegli zapasów puszkowanej, wysuszonej i mrożonej żywności.

    Wszystkie rzeki świata wypełniły się aż po ujście szlamem, ponieważ porastające ich brzegi trawa oraz drzewa zginęły i przestały utrzymywać glebę. Każdy deszcz wymywał próchnicę, kiedy zaś mrok się pogłębił, deszcze przeszły w opady śniegu. Płonąca Góra pokryła się lodem, wytknięta w niebo jak koszmarny, szklany palec. Ludzie mogli przejść nieomal suchą nogą przez Tamizę - ci nieliczni, którzy zostali jeszcze przy życiu w Londynie. Tak samo przechodziło się przez Hudson, Mekong, Missouri. Lawiny pogrzebały resztki Denver. Połacie martwych drzew stały się żerowiskiem korników - te zaś z kolei wyszukiwały i pożerały hordy wygłodniałych drapieżców, niejednokrotnie ludzkiego pochodzenia. Nieliczni pozostali przy życiu mieszkańcy Hawajów nareszcie docenili swoje termity.

    Mieszkaniec krajów rozwiniętych - dobrze odżywiony przy diecie o wartości 2800 kalorii dziennie, biegający, by zrzucić nadmiar tłuszczu, albo rozpaczający nad swoją tuszą - wyżyje czterdzieści pięć dni bez pożywienia. Po tym okresie znikną ostatnie komórki tłuszczowe i rozpocznie się proteinowa reabsorpcja mięśni. Pulchna pani domu czy też otyły przemysłowiec wygląda jak zagłodzony strach na wróble. Ale nawet i wtedy właściwa opieka i odżywianie mogą im przywrócić zdrowie.

    Później jednak jest coraz gorzej.

    Układ nerwowy zaczyna się rozpadać. Przychodzą ataki ślepoty. Zanikają dziąsła, wypadają zęby. Apatia przechodzi w ból, potem w nieznośne cierpienie, wreszcie w śpiączkę.

    I w końcu śmierć. Śmierć prawie dla wszystkich ludzi na Ziemi.

 

Deszcz padał przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy; obniżała się również temperatura. Islandia zamarzła.

    Ku zdumieniu i budzącej się uldze Henry'ego Maliberta, wyspa była na to nieźle przygotowana. W tym miejscu - jednym z niewielu na Ziemi - człowiek mógł przeżyć nieomal całkowicie otoczony śniegiem i lodem.

    Istnieje łańcuch wulkanów biegnący wokół prawie całej Ziemi. Ta jego część, która leży między Europą i Ameryką, nazywa się Łańcuchem Śródatlantyckim i w większości znajduje się pod wodą. Tu i tam, niczym czyraki pojawiające się na przedramieniu, wulkaniczne szczyty wysuwają się ponad powierzchnię wody w postaci wysp. Jedną z nich jest Islandia. Właśnie dlatego, że Islandia jest wyspą wulkaniczną, życie na niej mogło się zachować, podczas gdy w innych miejscach ginęło od mrozu; jednak liczyło się również to, że zawsze było na niej zimno.

    Tymczasowe władze pognały Maliberta do roboty natychmiast po tym, jak się okazało, kim jest. Nie było wolnych miejsc pracy dla radioastronoma interesującego się kontaktem z dalekimi (i prawdopodobnie nie istniejącymi) istotami pozaziemskimi. Znalazło się jednak wiele różnych zajęć dla osoby z wykształceniem naukowym, .szczególnie jeśli ma ona poza tym zdolności techniczne, które pozwoliły jej na kierowanie przez dwa lata obserwatorium w Arecibo. Poza opiekowaniem się Timothym, który powoli lecz pewnie pokonywał zapalenie płuc, Malibert obliczał stratę ciepła i tempo pompowania dla pobieranej wody geotermicznej.

    Islandia wypełniła się pomieszczeniami zamkniętymi, które ogrzewano wodą pochodzącą z podziemnych gorących źródeł. Ciepła było aż nadto - ale przetransportowanie go z pól gejzerów do pomieszczeń zamkniętych okazało się trudniejsze. Gorąca woda była gorąca jak zawsze, ponieważ swoje kalorie czerpała nie ze słońca - ale potrzeba ich było znacznie więcej, by przezwyciężyć trzydziestostopniowy mróz niż chłód, gdy temperatura wynosi +5°C. I nie chodziło tylko o ogrzanie pozostałych przy życiu ludzi. Najważniejsza była uprawa roślin.

    W Islandii zawsze było wiele palmiarni geotermicznych. Obecnie palmy wyrzucono, a w ich miejsce posiano zboża i posadzono warzywa. Zabrakło światła słonecznego potrzebnego do wzrostu roślin, toteż wszystkie siłownie geotermiczne pracowały pełną mocą. Lampy jarzeniowe dające blask o widmie światła słonecznego zalewały uprawy fotonami. I nie dotyczyło to tylko dawnych cieplarni: sale gimnastyczne, kościoły, szkoły - wszędzie zaczęto uprawiać rośliny pod sztucznym światłem. Znalazła się też inna żywność - miliony ton białka beczącego i głodującego na wzgórzach. Owce schwytano w końcu, zarżnięto i oprawiono, po czym pozostawiono na zewnątrz w zamrożeniu, do czasu, aż mięso będzie potrzebne. Zwierzęta, które zamarzły na stokach, zepchnięto buldożerami w stosy po sto sztuk, po czym pozostawiono, nie zapominając jednak dokładnie oznaczyć na mapach położenia każdego stosu.

    Mówiąc szczerze, zbombardowanie Reykjaviku oznaczało, że będzie mniej osób do wyżywienia.

    Kiedy Malibert nie zajmował się obliczeniami, wychodził na mróz, by kierować robotnikami, którzy w pocie czoła biedzili się nad połączeniem odkształconych rur. Cierpliwie wysłuchiwali poleceń Maliberta (jego niewielka znajomość tutejszego języka była prawie bezużyteczna, ale nawet niektórzy robotnicy mówili turystycznym angielskim); sprawdzali rentgenometry, spoglądali na burze szalejące nad ich głowami, po czym powracali do roboty i się modlili. Nawet Malibert raz prawie ukląkł do modlitwy, gdy pewnego dnia, próbując odnaleźć zasypaną szosę nadbrzeżną, spojrzał na zamarznięte morze i zobaczył szarobiały garb lodowy, który jednak nie był garbem lodowym. Znajdował się na granicy widoczności, ledwie dostrzegalny w blasku lamp używanych przez robotników, i się poruszał. - Niedźwiedź polarny! szepnął Malibert do brygadzisty i wszyscy zamarli na miejscu czekając, aż zwierz zniknie im z oczu.

    Od tej pory wychodzili do pracy uzbrojeni.

 

Kiedy Malibert nie wykonywał obowiązków (niekompetentnego) doradcy technicznego do spraw ogrzewania Islandii albo (równie niekompetentnego, ale uczącego się) zastępczego ojca dla Timothy'ego, rozpaczliwie obliczał szanse przeżycia. Nie tylko dla nich; dla całego rodzaju ludzkiego. Mimo nawału pracy związanej z koniecznością przeżycia najbliższych dni Islandczycy poświęcili nieco czasu na myślenie o przyszłości. Utworzono zespół naukowców, w skład którego weszli pozostali przy życiu uczeni z tutejszego uniwersytetu, meteorolog z Uniwersytetu Lejdejskiego skierowany tu na badania mas powietrza nad Północnym Atlantykiem oraz Malibert. Spotykali się w hotelu, gdzie astronom mieszkał razem z chłopcem, który zazwyczaj podczas rozmów siadywał z milczeniu obok Maliberta.

    Najważniejszym pytaniem było: jak długo utrzymają się chmury pyłu? Pewnego dnia cząstki opadną w końcu na ziemię i świat będzie mógł się odrodzić - o ile przy życiu pozostanie tylu ludzi, by dać początek nowemu pokoleniu. Ale kiedy to będzie? Nikt nie umiał powiedzieć. Nie wiadomo było, jak długa, jak zimna i jak zabójcza będzie ta zima nuklearna.

    - Nie znamy liczby megaton - powiedział Malibert - nie wiemy nic o tym, jakie mogły zajść zmiany atmosferyczne, nie znamy tempa nasłonecznienia. Wiemy tylko, że nie będzie dobrze.

    - Już nie jest dobrze - mruknął Thorsid Magnesson, Dyrektor Bezpieczeństwa Publicznego (kiedyś jego urząd zajmował się chwytaniem zbrodniarzy, gdy zbrodnia była największym zagrożeniem bezpieczeństwa).

    - Będzie jeszcze gorzej - powiedział Malibert i tak się stało. Mróz spotęgował się jeszcze bardziej; raporty z innych części świata przychodziły coraz rzadziej. Islandczycy rysowali mapy przedstawiające to, co było im wiadome. Jedna z nich przedstawiała miejsca uderzeń jądrowych, co po tygodniu nie miało już większego znaczenia, bowiem liczba zmarłych z zimna przewyższyła liczbę zabitych w wyniku eksplozji. Rysowano mapy izotermiczne oparte na nieregularnie napływających raportach pogodowych; mapy te trzeba było zmieniać co dzień, bowiem linia zamarzania przesuwała się nieustannie ku równikowi. W końcu mapy okazały się niepotrzebne; cały świat był już skuty mrozem. Rysowano mapy liczby zgonów, na ile można było to obliczyć z napływających informacji, ale wkrótce zaprzestano tego, bo wyniki były zbyt przerażające.

    Wyspy Brytyjskie wymarły pierwsze, nie dlatego, że otrzymały najwięcej uderzeń jądrowych, ale dlatego właśnie, że nie spadła tam żadna bomba. Zbyt wiele osób zostało tam na początku przy życiu, a Wielka Brytania nigdy nie miała więcej zapasów żywności niż na cztery dni. Kiedy statki przestały przypływać, Brytyjczykom zajrzał w oczy głód. To samo stało się z Japonią, zaś nieco później podobny los spotkał Bermudy, Hawaje i te prowincje Kanady, które leżały na wyspach. W końcu nadszedł czas kontynentów.

    A Timmy Clary chłonął każde słowo.

    Chłopiec nie mówił wiele. Nigdy nie pytał o rodziców, a w każdym razie nigdy po pierwszych kilku dniach. Nie miał nadziei na dobre wieści, a złych nie chciał słyszeć. Jego choroba minęła, ale stan psychiczny nie uległ poprawie. Jadł połowę z tego, co powinno jeść dziecko w jego wieku, a i to po usilnych namowach Maliberta.

    Chłopiec ożywiał się jedynie w tych momentach, gdy Malibert miał czas rozmawiać z nim o Kosmosie. Wielu ludzi w Islandii znało go i jego rolę w SETI, a wśród nich było paru, których obchodziło to prawie tyle samo, co samego Maliberta. Kiedy czas pozwalał na to, zbierali się wszyscy, uczony i jego kółko zainteresowań. Był wśród nich listonosz Lars (obecnie kopacz lodu, bo nie było listów do roznoszenia), Ingar - kelnerka z Hotelu Loftleider (obecnie zajmująca się szyciem grubych zasłon do izolowania ścian mieszkań), nauczycielka angielskiego Elda (obecnie pielęgniarka, specjalizująca się w odmrożeniach). Przychodzili też inni, ale ta trójka zjawiała się zawsze, gdy mogli się wyrwać. Wszyscy byli zaprzysięgłymi wielbicielami Harry'ego Maliberta, znali jego wszystkie książki i razem z nim marzyli o sygnałach radiowych nadawanych przez dziwacznych kosmitów z Aldebarana lub o statkach-planetach, które mogły przenosić miliony istot z jednego krańca galaktyki na drugi, w rejsach trwających setki tysięcy lat. Timmy słuchał i rysował te statki. Malibert podawał mu wymiary.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin