Cabot Meg - 04 - Znak węża.doc

(802 KB) Pobierz
Z serii 1-800 Widziałeś Zgłoś się

 

JENNY CARROLL

5


 

 

T

ym razem kiedy to się zaczęło, byłam kompletnie zasko­czona.

Na tym etapie powinnam zauważyć, że coś się dzieje. Tyle czasu minęło. Ale nie. Chyba mimo wszystko jestem taką samą idiotką jak zawsze.

Tym razem nie zaczęło się od telefonu czy listu. Tym razem to był dzwonek do drzwi. Zadzwonił dokładnie w środku uro­czystego obiadu z okazji Święta Dziękczynienia.

Nie było w tym nic niezwykłego. To znaczy, jeśli chodzi o dzwonek. Wręcz przeciwnie, odzywał się ostatnio bardzo czę­sto. A to dlatego, że parę miesięcy temu jedna z restauracji nale­żących do moich rodziców doszczętnie spłonęła i sąsiedzi -mieszkamy w małym miasteczku - okazywali nam współczu­cie, przynosząc befsztyki albo jakieś ciasto.

Poważnie. Jakby ktoś umarł. Ludzie zawsze przynoszą pre­zenty w postaci jedzenia, kiedy ktoś umrze, bo sądzą, że rodzi­na w żałobie nie czuje się na siłach gotować i zagłodziłaby się na śmierć, gdyby przyjaciele i sąsiedzi nie przychodzili na okrąg­ło z babką cytrynową czy czymś takim.

2


Jakby nie istniało coś takiego jak pizzeria.

A w naszym wypadku nie chodziło o zmarłego człowieka. Chodziło o Mastrianiego, elegancką restaurację - idealne miej­sce na kolację przed balem na zakończenie roku szkolnego czy wesele - która spłonęła ze szczętem za sprawą paru młodocia­nych przestępców pragnących mi unaocznić, jak bardzo nie odpowiada im fakt, że wtykam nos w ich sprawy.

Tak. Rodzinna restauracja sfajczyła się z mojej winy.

Nieważne, że próbowałam powstrzymać mordercę. Nie­ważne, że ludzie, których ten facet próbował wykończyć, nie byli mi obcy, bo chodzili do tej samej szkoły, co ja.

Czy miałam stać z boku i pozwolić, żeby wyekspediował moich przyjaciół na drugą stronę?

No cóż. Gliny w końcu przyskrzyniły drania, Mastriani był ubezpieczony, no i mamy dwie inne restauracje, które nie ob­róciły się w popiół.

Nie mówię, że to nie była okropna strata. Mastriani był oczkiem w głowie mojego taty, no i najlepszą restauracją w mie­ście. Chcę tylko powiedzieć, że ciasto z persymoną nie było nam wcale potrzebne.

Martwiliśmy się i tak dalej, ale to nam nie odebrało chęci gotowania. Nie w mojej rodzinie. Gdy dorasta się, że tak po­wiem, w cieniu restauracji, siłą rzeczy nabywa się wiedzy o go­towaniu, wie się też, jak spuścić wodę z podgrzewanego bufetu albo sprawdzić świeżość okonia i nie dać się nabić w butelkę dostawcy ryb. W moim domu jedzenia nigdy nie brakowało.

W tamto Święto Dziękczynienia stół aż się uginał pod jego cię­żarem. Ledwie zmieściły się talerze, tyle było salaterek kopiasto załadowanych indykiem, patatami, pełnych sosu żurawinowego, dwóch rodzajów dressingu, fasolki, sałatek, pieczywa, ziemniaków zapiekanych w sosie, ziemniaków tłuczonych z czosnkiem, mar­chewki w polewie, puree z rzepy i kremu ze szpinaku.

I wcale od nas nie oczekiwano, że weźmiemy odrobinkę wszystkiego do spróbowania. Nie z moją mamą i tatą przy stole. Jeśli się nie naładowało na talerz fury żarcia, uznawali to za obelgę.

A dla mnie, widzicie, stanowiło to poważny problem, bo miałam w planie jeszcze jeden obiad z okazji Święta Dziękczy­nienia - o czym nie wspomniałam rodzicom, wiedząc, że nie byliby zachwyceni. Usiłowałam więc po prostu zachować tro­chę miejsca w żołądku.

Może jednak powinnam była znaleźć jakąś wymówkę, gdyż pewni ludzie przy stole zwrócili uwagę na mój rzekomy brak apetytu i poczuli się zobligowani fakt ten skomentować.

-          Co się dzieje z Jessicą? - chciała wiedzieć moja cioteczna babka Rose, która przyjechała do nas na święto z Chicago. -Dlaczego ona nic nie je? Jest chora?

-          Nie, ciociu Rose - powiedziałam przez zaciśnięte zęby. -Nie jestem chora. Po prostu nie jestem w tej chwili głodna.

-          Nie jesteś głodna? - Ciocia Rose spojrzała na moją mat­kę. - Kto nie jest głodny w Święto Dziękczynienia? Twoi ro­dzice harowali cały dzień, przygotowując ten pyszny posiłek, więc teraz grzecznie zajadaj.

Mama przerwała rozmowę z panem Ab ramowitzem.

-              Ależ ona je, Rose.

-          Jem, ciociu Rose - zapewniłam, pakując na dowód patata do ust. - Widzisz?

-          Wiesz, na czym polega jej problem? - powiedziała ciocia Rose konspiracyjnym szeptem do matki Claire Lippman, ale na tyle głośno, że można by ją usłyszeć w sklepie na Pierwszej uli­cy. - Cierpi na jedno z tych zaburzeń związanych z jedzeniem. Na tę anoreksję.

-          Jessica nie cierpi na anoreksję, Rose - wyjaśniła moja mama lekko zniecierpliwiona. - Douglasie, czy mógłbyś podać Ruth fasolkę?

Douglas, który nawet w szczytowej formie nie znosi zwra­cać na siebie uwagi, szybko podał fasolkę mojej najlepszej przy­jaciółce, jakby to mogło go uchronić przed wściekłym wzro­kiem cioci Rose.

-         Wie pani, jak to się nazywa? - zapytała ciocia Rose panią Lippman poufałym tonem.

-         Przykro mi, pani Mastriani - odparła pani Lippman. Po jej głosie, w którym brzmiała udręka, domyśliłam się, że przyj­mując zaproszenie mojej mamy na świąteczny obiad, państwo Lippman nie zdawali sobie sprawy, w co się pakują. Jasne, nikt ich nie ostrzegł przed ciotką Rose. - Nie wiem, co pani ma na myśli.

-         Wypieranie się - oznajmiła ciotka Rose, pstrykając trium­falnie palcami. - Widziałam to u Opry. Przypuszczam, Anto­nio, że pozwolisz Jessice podziobać ten sos, zamiast go zjeść, tak jak pozwalasz jej na wszystko. Te koszmarne ogrodniczki, w których paraduje od rana do wieczora, i te włosy... nie mó­wiąc już o tej całej aferze z zeszłej wiosny. No, wiecie, za grzecz­nymi dziewczętami nie włóczą się uzbrojeni agenci federalni...

Na szczęście, w tym momencie odezwał się dzwonek. Odłożyłam serwetkę i podniosłam się tak szybko, że niemal przewróciłam krzesło.

-              Otworzę! - wrzasnęłam, pędząc do holu.

Chyba każdy by się tak zachował na moim miejscu. Kto miałby ochotę setny raz wysłuchiwać, jak to poraził mnie pio­run i w związku z tym pojawiła się u mnie szczególna zdolność psychiczna odnajdywania zaginionych ludzi; jak zostałam pra­wie porwana przez niezbyt sympatyczne siły rządowe, które chciały mnie zmusić do współpracy; jak grupka przyjaciół mu­siała wysadzić parę rzeczy w powietrze, żeby mnie bezpiecznie sprowadzić do domu. Ten temat mocno się przejadł, może by­śmy tak pomówili o czymś innym?

-              Kto to może być? - zastanawiała się mama. - Wszyscy lu­dzie, których znamy, siedzą z nami przy stole.

To się akurat zgadzało. Oprócz ciotki Rose, moich rodzi­ców i mnie byli jeszcze moi dwaj starsi bracia - Douglas i Mi-chael, nowa dziewczyna Michaela (ciągle dziwnie się czuję, na­zywając ją w ten sposób, bo Mikey całymi latami tylko marzył, że pewnego dnia Claire Lippman raczy choćby spojrzeć w jego stronę, a teraz, łamiąc wszelkie konwenanse, zaczęli ze sobą chodzić - Piękna i Maniak Komputerowy), jej rodzina, a także moja najlepsza przyjaciółka Ruth Abramowitz z rodzicami i Ski­pem, bratem bliźniakiem. W sumie aż trzynaście osób. Zdecy­dowanie nie miało się wrażenia, że kogoś brakuje.

Kiedy jednak dotarłam do drzwi, okazało się, że brakuje. Nie, nie przy naszym stole; przy cudzym.

Na zewnątrz było ciemno - w listopadzie w Indianie wcześ­nie zapada mrok - ale na ganku paliło się światło. Przed drzwia­mi stał wysoki czarny mężczyzna. Rozglądał się niecierpliwie, czekając, aż ktoś mu otworzy.

Poznałam go od razu. Jak wspomniałam, nasze miasto jest dosyć małe i jeszcze parę tygodni wcześniej nie mieszkał w nim żaden Afro-Amerykanin. Sytuacja uległa zmianie, kiedy dom Hoadleyów po drugiej stronie ulicy został kupiony przez dok­tora Thompkinsa, który objął stanowisko naczelnego chirurga w naszym szpitalu okręgowym i przeprowadził się do nas z Chi­cago wraz z żoną, synem i córką.

Otworzyłam drzwi ze słowami:

-              Hej, doktorze Thompkins.

-              Hello, Jessico - uśmiechnął się. - Eee... to znaczy, hej. W Indianie zamiast „hello" mówi się „hej". Doktor Thomp­kins starał się wdrożyć do używania miejscowego narzecza.

-              Proszę wejść - cofnęłam się, żeby mógł schronić się przed zimnem. Śnieg wprawdzie jeszcze nie spadł, ale na kanale Pogoda zapowiadali, że nastąpi to wkrótce. Nie spodziewano się, ku mojemu zmartwieniu, ilości śniegu wystarczającej, żeby za­mknąć szkołę w poniedziałek.

-          Dziękuję, Jessico - powiedział doktor Thompkins, spo­glądając nad moją głową w głąb holu, skąd widać było ludzi sie­dzących przy stole. - Och, bardzo przepraszam. Nie chciałem przeszkadzać w obiedzie.

-          Nie ma sprawy - odparłam. - Skosztuje pan indyka? Mamy go mnóstwo.

-          Och, nie. Nie, dziękuję. Wstąpiłem tylko, bo miałem na­dzieję.. . cóż, to trochę krępujące, ale chciałem sprawdzić, czy...

Doktor Thompkins wydawał się bardzo zdenerwowany. Uznałam, że pewnie chce coś pożyczyć. Kiedy ktoś z sąsiedz­twa chce coś pożyczyć, zwłaszcza coś związanego z gotowaniem, prawie zawsze zaczyna od nas. Moi rodzice prowadzą restaura­cje, mamy więc właściwie wszystko, co jest potrzebne do goto­wania, i to na ogół w ogromnych pękatych pojemnikach.

Doktor Thompkins pochodził z wielkiego miasta i w ogó­le, więc pewnie nie wiedział, że w małym miasteczku pożycza­nie różnych rzeczy od sąsiadów jest czymś zupełnie natural­nym. Podejrzewałam, że doktor nie wie mnóstwa rzeczy o naszym mieście. Na przykład tego, że chociaż oficjalnie In­diana podczas wojny domowej sprzymierzyła się z Północą, pewni ludzie - zwłaszcza w południowej części stanu - wcale nie uważali, że konfederaci tak całkiem nie mieli racji.

Właśnie dlatego w dniu, kiedy na naszą ulicę zajechała cię­żarówka z dobytkiem Thompkinsów, moja mama czekała na nowych mieszkańców z wielkim garem manicotti i powitała ich w imieniu sąsiadów, zanim jeszcze wysiedli z samochodu. Pani Abramowitz, która nie umie ugotować nawet jajka, zjawiła się ze sklepowym ciastem w dużym białym pudle. A państwo Lipp­man przybyli z talerzem słynnych czekoladowych ciasteczek

Claire. (Na czym polegała ich tajemnica? To kupne ciastka Toll-house Break and Bake. Claire tylko je wkłada do wysmarowa­nej tłuszczem brytfanny. Poważnie. Poznałam ten sekret i mnó­stwo innych, jeszcze bardziej interesujących, odkąd Claire została dziewczyną mojego brata).

Prawie wszyscy z najbliższego sąsiedztwa i wiele osób z od­leglejszych ulic zjawiło się, aby powitać Thompkinsów w dniu ich przybycia. Założę się, że Thompkinsowie musieli nas uznać za gromadę pomyleńców, dobijających się do ich drzwi przez cały ten dzień i kilka następnych z kilogramami czekoladowych ciastek, bakłażanowego parmigiana, makaronu z serem, galare­tek i domowego placka kawowego.

Nie wiedzieli jednak, że przez nasze miasto - tak jak przez całe Stany Zjednoczone przed stu pięćdziesięcioma laty - przebiegała linia dzieląca je na dwie różne części. W jednej znajdowały się Lum-bley Lane, plac z budynkami sądów, większość urzędów, a także szpital, centrum handlowe i szkoła średnia. Mieszkali tam ludzie, których w mojej szkole określano mianem „miastowych".

No i była reszta hrabstwa, za granicami miasta; głównie lasy, pola kukurydzy, jakiś kemping tu i tam i opuszczona fabryka tworzyw sztucznych dla większego efektu. Tam nadal pieniły się analfabetyzm, przesądy, a w głębi lasów, dokąd tata zabierał nas na wycieczki, kiedy byliśmy mali, można było znaleźć miejsca, gdzie pędzono bimber. Dzieciaki w szkole nazywały mieszkańców tych odległych rejonów „wsiokami" albo „owsem", bo rzekomo większość z nich jadała owsiankę na śniadanie, w dodatku bez rodzynek

W moim mieście to właśnie wsioki jeżdżą czasem z flagami Konfederacji powiewającymi z pikapów. To wsioki używają pewnego niecenzuralnego słowa na „d", i wcale nie dlatego, że cytują Chrisa Rocka, Jennifer Lopez czy kogoś tam. Choć znam sporo wsioków, którzy nigdy nikogo nie nazwaliby tym słowem, podobnie jak znam paru miastowych, którzy nie zawahaliby się nazwać dziewczyny takiej jak ja, z bardzo krótkimi włosami i tendencją do załatwiania różnych spraw przy użyciu pięści, sło­wem na „I", a mojej przyjaciółki Ruth, która jest Żydówką, sło­wem na „J" albo innym równie obraźliwym.

Jest więc chyba jasne, dlaczego, gdy zobaczyliśmy, jak wpro­wadzają się Thompkinsowie, niektórzy z nas zaczęli się obawiać kłopotów.

Minął miesiąc i obeszło się bez incydentów. Może więc wszystko dobrze się ułoży, myślałam wtedy.

Teraz, rzecz jasna, wszystko się zmieniło. Ale w tamtym momencie starałam się tylko, żeby pan Thompkins nie czuł się skrępowany w naszym holu. Przecież nie wiedziałam, skąd mia­łabym wiedzieć? Mogę być „psychiczna", ale nie aż tak.

-              Mi casa es su casa, doktorze Thompkins - zwróciłam się do gościa. To pewnie najgłupsza rzecz, jaką mogłam powiedzieć, ale mniejsza z tym. Po praniu mózgu w wykonaniu cioci Rose nie byłam w twórczym nastroju. Ponadto uczę się francuskie­go, a nie hiszpańskiego.

Doktor Thompkins uśmiechnął się blado i wypowiedział słowa, po których poczułam się, jakby śnieg jednak zaczął pa­dać. Tyle że padał wyłącznie na moje plecy.

-              Byłem tylko ciekaw - rzekł - czy może widziałaś gdzieś mojego syna.

 

 

 

2


Cofałam się bez słowa, aż moje nogi uderzyły o schody na

V piętro. Musiałam usiąść na półpiętrze, bo czułam, że ko­lana się pode mną uginają.

-              Janie... -wykrztusiłam. -Już się tym nie zajmuję. Może nikt panu nie powiedział, ale ja już się tym nie zajmuję.

Doktor Thompkins spojrzał na mnie, jakbym oświadczyła, że pies dingo pożarł moje dziecko.

-              Słucham? - odezwał się, mocno zdziwiony.

Na szczęście, w tej chwili z jadalni wyszedł tata, z serwetką nadal zatkniętą za pasek spodni. Za nim szła mama z Mikiem -i z Claire, jak zwykle uczepioną jego ramienia.

-          Hej, Jerry - powiedział tata, wyciągając rękę. - Co sły­chać?

-          Hello, Joe - odparł doktor Thompkins. - To znaczy, hej. -Uścisnął dłoń ojca i zwrócił się do mamy: - Jak się masz, Toni?

-          Świetnie, Jerry - zapewniła mama. - A co u ciebie?

- Mogłoby być lepiej - powiedział doktor. - Bardzo prze­praszam, że przeszkadzam w posiłku. Zastanawiałem się, czy ktoś z was widział mojego syna Nate'a. Parę godzin temu wy­szedł do sklepu - Rowenie zabrakło bitej śmietany - i od tam­tej pory nie widzieliśmy go. Pomyślałem, że może wpadł do waszych chłopców albo do Jessiki...

Poczułam ulgę, bo doktor Thompkins nie prosił, żebym odnalazła jego syna. Pytał tylko, czy go widziałam.

Zarazem było mi trochę głupio. Ze spojrzeń, jakie rzucał mi doktor, wynikało, że uważa mnie za zdrowo pomyloną w związku z moją reakcją na proste jego pytanie o syna. Trudno mu się dziwić. Nie było go tutaj zeszłego lata ani nawet jesienią. Nie wiedział, że to mnie prasa nazwała Dziewczyną od Pioru­na. Nie miał pojęcia o moim niezwykłym darze.

Mike tłumił dłonią chichot. Od razu domyślił się, co się stało. No wiecie, jak zrozumiałam pytanie doktora Thomp-kinsa.

-              Nie, nie widzieliśmy Nate'a - odparła mama z wyrazem troski na twarzy. Martwi się za każdym razem, gdy usłyszy, że jakieś dziecko urwało się z rodzicielskiej smyczy. To dlatego, że jedno z jej własnych dzieci kiedyś to zrobiło i odnalazła je do­piero w szpitalu.

-              Och - westchnął doktor Thompkins. Wydawał się bar­dzo rozczarowany. - Cóż, pomyślałem, że warto spróbować. Pewnie zatrzymał się przy grach wideo...

Nie chciałam być tą osobą, która wyjaśni doktorowi, że sa­lon gier jest dziś nieczynny. Wszystko było zamknięte w naszym mieście, z wyjątkiem Stop and Shop, którego nie zamykano na­wet w święta Bożego Narodzenia.

Claire nie miała problemów z przekazywaniem złych wia­domości.

-              Salon gier jest zamknięty, doktorze Thompkins - powie­działa. - Wszystko jest dziś nieczynne. Nawet kręgielnia i kina.

Słowa Claire dobiły Thompkinsa. Nawet mama posłała jej pełne wyrzutu spojrzenie. A w oczach mojej mamy Claire jest skończoną doskonałością, mimo iż to częściowo z jej powodu Mike uczęszcza obecnie do miejscowego college'u, zamiast do Harvardu, gdzie miał w tym roku studiować.

-              Och - powtórzył doktor Thompkins. Uśmiechnął się dzielnie i dodał: - Cóż, może spotkał jakichś znajomych.

To było możliwe. Nate Thompkins, uczeń drugiej klasy Szkoły im. Ernesta Pyle'a - do której i ja chodzę - nie miał spe­cjalnych kłopotów ze znalezieniem sobie towarzystwa, mimo że był nowy i był jedynym Afro-Amerykaninem w szkole. Przy­stojny, atletycznie zbudowany Nate natychmiast został przyjęty do szkolnej drużyny piłkarskiej, i to wcale nie dlatego, że trener Albright poszukiwał nowych zawodników. Podobno ma talent i to od razu ustawiło go w najlepszym towarzystwie.

W przeciwieństwie do jego starszej siostry Tashy, uczennicy ostatniej klasy, mola książkowego, którą wyśledziłam, jak kręci­ła się przed salą, gdzie codziennie po lekcjach zbiera się komitet obradujący nad książką roku. Była zbyt nieśmiała, żeby wejść do środka. Podeszłam więc do niej i powiedziałam coś w rodza­ju: „Chodź, przedstawię cię". Obdarzyła mnie takim uśmie­chem, jakbym oferowała jej wyssanie rany po ukąszeniu węża.

Otwartość Nate'a nie była chyba cechą dziedziczną, bo Ta-sha z pewnością jej nie posiadała.

-         Jestem pewien, że wkrótce wróci do domu - powiedział doktor Thompkins i, przeprosiwszy raz jeszcze, wyszedł.

-         Mój Boże - westchnęła mama, zamykając za nim drzwi. -Mam nadzieję...

Tata przerwał jej stanowczym:

-         Nie teraz, Toni.

-         Co takiego? - zainteresował się Mike,

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin