Kraszewski Józef Ignacy - KRASICKI - ŻYCIE I DZIEŁA.rtf

(1148 KB) Pobierz

KRASICKI

ŻYCIE I DZIEŁA

KURTKA Z DZJEJdW LITERATURY

XVIII wieku

przez

J. I. KRASZEWSKIEGO

 

Wśród dość licznego szeregu pastelowych wize­runków znakomitości dworu Stanisława Augusta^ któremi Marteau unieśmiertelnił gości obiadów czwartkowych, zwraca uwagę piękna twarz, wy­pogodzona, lekko uśmiechnięta, z oczyma iskrzą- cemi dowcipem, rysów regularnych i arystokratycz­nych. Suknia, krzyż na łańcuchu u piersi zwieszony, każą nam się domyślać, że to jest wysoki dostojnik w hierarchii kościoła, chociaż twarz się niemal wyrazem swym z powagą ubioru kłóci. Stworzoną się być zdaje do wytwornego stroju XYIII wieku, do szytych fraków i koronkowych mankietów, do igrania słowy brylantów emi przy toaletach pięknych pań. Lecz jest w niej zarazem jakaś poważna, spokojna rezygnacya potomka wielkiego rodu, który wszędzie się na miejscu czuje i z każdym pogodzić umie.

Ten bystro -patrzący duchowny, przy którego oblicza blasku gasną pospolitsze otaczające go twarze, to pisarz co czas swój uosabia, co przo­duje epoce, co ją, mimowoli, w tem co ona naj­lepszego miała, wyraża, to książę Biskup War­miński, Ignacy hr. Krasicki.

Wyjąwszy jednego króla, wszyscy współbiesia­dnicy ks. Biskupa zdają się pochodzić i istotnie wyszli z innej towarzyskiej sfery, krwią i duchem do innego świata należą, są tu gośćmi, Krasicki na królewskich pokojach jest w domu. Tu jego miejsce.

"W Trembeckim wyżytym, skwaszonym, chmur­nym, którego twarz nie obudzą współczucia, a rysy wyrażają energią wyczerpaną, zmienioną w tetrycz- ność dworaczą, widać człowieka co żyć nie umiał, a życie nad wszystko przenosił, czuć w nim szam- belana co przyrósł do jarzma dworskiego dla jego •wygódek i, dotrwawszy wiernym karmicielowi do ostatniej godziny, poszedł potem do największego nieprzyjaciela królewskiego szukać ciepłego kąta i schronienia okupionego bodaj poematem.

W Naruszewiczu widać surową naturę litwina, co na żubra leśnego z oszczepem stanąć gotów z ró­wną odwagą, jak z piórem na zagmatwane dzieje, dzielną krew nie ostudzoną fioletami, zburzoną na­ciskiem sukni za ciasnej, jest w nim coś wykaptu- rzonego mnicha. W Węgierskim widać francuza XYIII wieku, sceptyka co przestawszy wierzyć chciałby się śmiać a nudzi się i ’gniewa, chwali cynizmem i pobrzękuje cnotą, a dla zwrócenia oczu do krwi szczypie i kąsa. Samolub to, dla którego poezya schodkami do znaczenia i dostatku.

Poczciwa, zasępiona, rozlana twarz Bohomolca nie mówi wiele, choć nie jest pozbawioną wyrazu.

W Karpińskim domyślamy się biednej ofiary, co z duszą wrażliwą wpadła w świat, po którego ślizkim gruncie chodzić nie umiała i wyjść z niego musiała prędko w głuchą lasów ciszę, nie wiedząc cb zrobić z życiem. Śpiew jego tęskny, jak krzyk czajki, wiecznym żalem przejęty się rozlega. Kniaź- nin, poeta namiętniejszy niż jego pieśni, zafraso­wany zda się sobą, zrzucił i on kaptur mniszy, a w sukni nowej chodzi jak w płonącej szacie. W Zabłockim znać dowcipnego człowieka, który własnem słowem karmi się i jest sytym. Piramo­wicz , spokojny pedagog i proboszcz, nie patrzy wyżej nad granice powszedniego obowiązku, cicha i szczęśliwa natura człowieka do plebanii stwo­rzonego.

Na wszystkich niemal tych czołach myśl jest jakby w walce z sobą; nie wie jak z pod nich wynijść, jak się ubrać, czem wypowiedzieć, skryć czy objawić, okazać całą czy cząstkową; — u je­dnego Krasickiego zupełna panuje zgoda wewnętrz­nej myśli ze słowem, które ją w świat poniesie. Znać to na obliczu gładkiem i uspokojonem, we- sołem i pewnem siebie.

Z twarzy okalających odgadywać można, że prawie każdy z tych ludzi skończy gdzieś roz­bitkiem , narzekaniem, zawodem, nie potrafiwszy życiu sterować i pragnień pogodzić z siłą, a siły użyć w sferze dla niej dostępnej. Trembecki ze- mrze w bruduej izbie oficyny Tulczynieckiego pa­

łacu na łasce magnata, chowając wróble, za­pomniawszy własnych pieśni; Karpiński — na nu- dnem wygnaniu w białowieżskiej puszczy; Wę­gierski , zwiędły przed czasem, — na spalonem 3Iarsylskiem wybrzeżu ; Kniaźnin — w obłąkaniu miłosnem; Naruszewicz — zdziczały z grabiami na sianożęciach Janowskich. W Krasickiego twa­rzy czytasz, że potrafi wśród najcięższych czasów wyjść cało, czysto i nie straciwszy na szacunku, zyskując na sławie, nie poślubiając namiętności, godząc się zawsze z nieuniknionem — wesoło do­gadzając fantazyom serca, ducha i pańskiego oby­czaju. Zna on swe posłannictwo, wie co mu po- wierzonem było, pomija wszystko coby mu prze­szkodzić mogło do spełnienia go — idzie do celu z pewnem lekceważeniem tego co ludzie powiedzą. Potrzebuje wczasu i ciszy, okupuje ją odosobnie­niem. Mógłżeby tyle uczynić, wypowiedzieć tyle, gdyby sobie nie usłał na uboczu wygodnego gnia­zda ? Twarz ta mówi, że go nie uniesie ani na­miętność gwałtowna, ani złamie wielkie cierpienie, że potrafi być panem siebie, zastosować się do warunków, które mu niepokonana siła czasu na­rzuci, i dokona dzieła poczętego bajkami i Moni­torem w 1776 r. — prymasowskiem „Co tydzień“ 1798 roku.

Tego mało zblizka, a szeroko i rozgłośnie z dzieł znanego człowieka, chcemy dać poznać bliżej jako

człowieka, jako postać wybitną tej epoki, jako moralistę i pisarza.

Nie naderemnie przyznano mu, że był najzna­komitszym przedstawicielem swojego czasu; był nim z wielu i ze wszystkich względów, jako czło­wiek , jako duchowny, jako pisarz nadewszystko. Jako Biskup koronował obrazy, bierzmował tysiące w dniu jednym, był chrześcijaninem, ale nie wzdra­gał się przyjaźnić z człowiekiem, co suknią du­chowną zrzucił, a wziął żonę; napisał Monacho- machyą i szydził z zawiłych sporów teologicznych; jako człowiek był najlepszym bratem, najserdecz­niejszym rodziny opiekunem, najprzyjemniejszym współbiesiadnikiem, najmilszym gospodarzem do­mu, najdowcipniejszym gościem w salonach.

Jako pisarz z niezmiernym taktem, z wielką miarą rozbijał co obalać było potrzeba, co zacho­wania godnem osłaniał troskliwie, językowi przy­wrócił choć część życia i blasku, które mu po­przednie pokolenia wydarły.

Instynkt ogółu, vox Dei, nie myli się nigdy. Krytyka może słabe wykazać strony; czas smak i pojęcia odmienia; lecz siła, jaką pisarz na współ­czesnych działał, świadczy o sobie, że istniała» Tak samo dziwimy się prostym narzędziom, ja- kiemi Egypt kuł olbrzymie obeliski. Tę siłę po­tężną, co działa na masy, miał Krasicki, i dla tego wśród licznego zastępu współczesnych mu pracowników, on głównie zwraca na siebie oczy.

Po długich wiekach, w których nie mieliśmy żadnego popularnego pisarza, którego głosu słu­chałyby chciwie tłumy, on był u nas pierwszym, ukochanym i uznanym. Przy nim inni nikną i maleją.

Ze wszystkich okresów piśmiennictwa naszego, nie ma na pozór żadnego, którybyśmy lepiej znali i jaśniej widzieli nad epokę Stanisławowską.

Mówię, na pozór, gdyż, jak cała historya lite­ratury, była ona dotąd powierzchownie ujętą, po­została głębiej niebadana, jako moment dziejowy nierozjaśnioną. Oznaczono fakty, postawiono słupy, rozmierzono miejsca, które zajmują gruzy i pozo­stałości- zrzucone na nich, wszystko to czeka ba­dacza i archeologa.

Przyczyną tego zaniedbania, niedostateczności studyów, jest w ogóle niejasne pojęcie zadania, jakie ma przed sobą wszelka historya literatury.

Chociaż powszechnie przyjęto wszędzie, na okre­ślenie dziejów ducha ludzkiego nazwę historyi li­teratury, która jest działalności tego ducha naj- ostateczniejszym i najwybitniejszym wyrazem — właśnie może w tej definicyi leży powód, dla którego ściśle się jej trzymając, pisarze pracujący nad tym przedmiotem nie wyszli po za ciasne szranki krytyki ułamkowej i sprawozdań biblio­graficznych.

Odziedziczyliśmy nazwanie literatury i jej dzie­jów po wiekach, które w mniej więcej systema- tycznem wydzielaniu szukały ułatwienia dla pracy około historyi.

Jako metoda przygotowawcza to wydzielanie dogodnem było, ale dziś, czas wielki wejrzeć w to, że literatura życia oddzielnego nie ma i oddzielnej też historvi mieć nie może.

*

* Jest ona w nierozerwanym związku z całym ży­wotem narodu, idzie z nim w parze, odbija go wiernie i tłómaczy się fenomenami częstokroć po za obrębem właściwej literatury leżącemi.

Literatura jest tylko częścią życia duchowego narodu, jednem ze zjawisk jego, ale nie jedynem. Po za tem, co jest pisane i spisane, leży to, co równem prawem do historyi ducha należy, co my- ślanem, mówionem i działanem było z ducha.

Do dziejów nietylko te zaschłe kwiaty piśmien­nictwa należą, ale i to, z czego one rosły i żyły. Poznanie kwiatów bez znajomości gruntu, tła i oto­czenia, atmosfery w której żyły, jest wprost nie- możliwem. Stwoj:$yć można zielnik zeschłych prób i zblakłych, ułamkowych życia egzemplarzy, ale one zestawione razem pełnego obrazu życia nie dadza.

v

Z tych zasad wychodząc, choćby ogólny chcąc skreślić obraz odradzającej się literatury przez jednego z głównych jej przedstawicieli, sięgnąć

musimy najprzód stanu społeczeństwa, którego ona była wyrazem... <

Chociaż zadaniem historycznem Polski zdaje się być zlanie w niej dwu światów i dwu wpływów zachodu i wschodu, a przejednanie ich z sobą, choć widoczne są, ślady, iż pojmowano to posłan­nictwo i usiłowano je spełnić w różnych życia sferach — niemniej wpływ zachodu od początku dziejów naszych przemaga.

Ze krwi słowian pochodząc, których przeważna część uległa wschodniemu wpływowi i nie dopu­ściła do siebie szybciej rozwijającej się cywiliza­cja zachodniej, Polska należy od Xgo wieku do grupy narodów zostającej pod wpływem kultury latyńskiej. Jej ona winna całe rozwinięcie się, wszystkie światło i ukształtowanie się społeczne. Ani się godzi żadnemu narodowi wyrzucać tego, że z ogólnej skarbnicy ludzkiej czerpał pokarm ten na własną krew przerabiając i soki.

Resztkami cywilizacyi Grecyi i Rzymu zasiliło się i na nich wszczepiło, przyswajając je sobie chrześciaństwo. Ci co najbliżej byli źródła, czer­pali zeń najobficiej, od nich brali z drugiej ręki ci, co sami doń sięgnąć nie mogli. W średnich wiekach najprzód cala Europa chrześciańska miała jednę wspólną literaturę. Różnice narodowości od­bijały się może w sposobie obrobienia materyału,

nawet w skażeniu powszechnie używanego łaciń­skiego języka — ale literatura była jedną dla wszystkich. Z klasztorów Irlandyi, Anglii, Fran­cy?, Włoch, Niemiec, Szwajcaryi rozpływały się po Europie poemata, rozprawy, pieśni i traktaty i rozchodziły po świecie całym, zostającym pod wpływem cywilizacyi latyńskiej. Kościół był tą wielką spójnią żywota duchowego, która w swem łonie łączyła wszystkie narody. Jedyną szkołą była naówczas szkoła biskupia i kościelna, jedy­nym nauczycielem — duchowieństwo. Można też powiedzieć, że długo w zaciszu klasztornem całe się życie duchowe skupiało.

Drugim jego żywiołem było to, co narody same zachowały ze swych prastarych podań, co o wła­snej sile wyrobiły z nich przed przyjęciem chrze- ściaństwa. Jak w pierwszem tak w drugiem z tych ognisk łączyły się religijne pojęcia, nierozdzielne od innych objawów ducha, których dźwignią były. Podaniami religijnemi przesiąkły: pieśń, powieść, przysłowie, zagadka.

Chrześciaństwo, jak wszędzie tak i u nas, chcąc odrodzić i nawracać, nie mogło zużytkować ży­wiołu dawnego, chyba w części bardzo skromnej, musiało z nim walczyć, tępić i zacierać.

Zadaniem jego było zniszczyć, co stworzyły narody same przez się, a dać w miejscu tej spu­ścizny wieków jednę naukę wspólną, mającą świat cały uczynić jakby jedną rodziną Chrystusową.

Dwa prądy, z których jeden potajemnie prze­biega najniższe warstwy i ścieka podziemnemi szpary, drugi bieżący górą, nie łączyły się prawie z sobą. Kościół w ostateczności Światowida prze­rabiał na Świętego Wita, święta pogańskie chrzcił imiony chrześciańskiemi, zatykał krzyże, gdzie stały bałwany, a obrzędom nadawał nowy cha­rakter i znaczenie.

Oświata szła bardzo powoli, a zadaniem jej w średnich wiekach nie było wcale rozlewać się na masy. Duchowieństwo wyznaczone było do kie­rowania duchowym rozwojem społeczności, i w jego rękach szafarstwo światła zostać miało. Dzielić się niem ani chciało, ni widziało potrzeby. Kto przejrzał jaśniej, ten suknię mniszą wdziewał i społeczeństwa, z którego wyszedł, się wyrzekał.

Jak w Rzymie koncentrowała się władza du­chowna, tak w podległej mu milicyi Chrystusowej, zlewało się światło świata. Szkoły przez czas bar­dzo długi widzimy wyłącznie dla stanu ducho­wnego przeznaczone, o ludowych nie ma mowy: lub w nich wydziela się szczupło, co koniecznem jest dla posługi kościoła. Masom starczy żywe słowo.

Pomimo tak ścisłej kontroli nad światłem, te same klasztory i szkoły, które służyły kościołowi, pierwsze są nasiennikami herezyi i reform. Od XIII w. lub wcześniej jeszcze w pisemkach kla­sztornych widzimy zarody krytyki, zamachy na

władzę, karność i dogmata kościoła, różnice zdań, dzielenie się ogółu na grupy i odcienia. Ruch ten zawcześnie rozbudzony szerzy się powoli i, jak wszelka fermentacya nowego życia, tworzy za­wiązki.

W Polsce, którój pierwsi nauczyciele, ducho­wieństwo przychodziło z Czech, z Niemiec, Włoch i Francyi, stosunki z zachodem były tak nieprzer­wane, iż się tu odbija każde drgnięcie, jakie wstrząsło Europą zachodnią. Nie pozostaje ona nigdy, aż do XVII wieku, obcą wpływom i nie­czułą na nie; ulega im do zbytku, ale przez to łączy się jak najściślej z życiem narodów cywili­zowanych; odbija je najwierniej w sobie, dając mu tylko często pewien właściwy wyraz swój, domowy.

O              literaturze polskiej własnej aż do XVI wieku mowy nie ma, jeśli jej tylko na papierze szukać będziemy. Język się kształci i przerabia pod wpły­wem łaciny na przekładach pisma świętego i pi- Skrzy łacińskich, zawczasu też do religijnych obrzę­dów będąc używanym. Lud, pomimo surowych zakazów, zachowuje swe tradycyjne pieśni, swe baśnie rodzime, zagadki odwieczne, przysłowia prastare. Pierwiastek ten zepchnięty, odcięty, osa­czony, opadły na dno, w mrokach spoczywa, ale się zachowuje, przetrawia w sobie, zdzicza nie mogąc rosnąć. Warunków życia mu brak, powie­trza, światła, jawności, rozgłosu, uznania — wszy­

stko to mianuje się jako nacechowane barbarzyń­stwem i zakazane. ^

"Wyższe życie wyraża się powszechnym językiem świata — łaciną. Łacinę tę polską zabarwia cza­sem żywioł rodzimy, lecz zmuszona się z nim stykać, stara się zetrzeć jego ślady. Z łaciną, jako na­rzędziem jednem do wyspowiadania się z wyższych myśli, dochodzimy do początku XYI wieku.

Chwila, w której długo gromadzące się idee reformy religijnej miały do nowego życia powołać narody, dla całej Europy i dla nas nadchodzi je­dnocześnie.

Umysły są wszędzie zarówno przygotowane, rola uprawna jednako — rzucone nasiona wschodzą. Tłómaczono zawczasu pieśni o Wiklefie po polsku, tak samo w XYI w. zrodzony w Niemczech prąd reformatorski, u nas natychmiast odbił się i prze­biegł umysły.

Że w pierwszej chwili nikt nie myślał zrywać i oddzielać się od powszechnego kościoła, a wszy­scy pragnęli tylko jego poprawy, której granic

i              zadania nikt ściśle określić nie umiał — nie ulega wątpliwości. Kościół rzymski, nie mogąc czy nie chcąc czynić ustępstw, zmusił reformatorów do stworzenia osobnego społeczeństwa kacerskiego. Jedność kościoła powszechnego, już rozdziałem wschodniego nadwerężona, przez reformę silniej jeszcze została dotkniętą. Reforma mimowolnie stała się przyczyną emancypacyi i równouprawnie­

nia języków, zerwania z łaciną, jak zerwano z Rzy­mem. Centralizacya w stolicy świata miejsca ustą­piła rozdzieleniu narodów i piśmiennictw. Z języ­kami, które z łaciną wystąpiły do walki, wchodził żywioł nowy, narzędzia myślenia, mające ideom nieznane trzebić drogi.

"Wszystko, co języki te dochowały w sobie, co z sobą przeszłości niesie słowo, co zawiera pieśń, zwolna poczęło przyswajać się piśmiennictwu i do­rabiać samopoznania. Co było dotąd zdrętwiałem, jakby nieżywem, w skarbcu Zakopanem, wyszło na światło dzienne.

Z jednej ogólnej literatury europejskiej, poczęły się tworzyć liczne narodowej odrębne, każda na­cechowana krwią własną.

Znane są dzieje tego cudownego rozkwitu pol­skiego języka i piśmiennictwa, któremu przodują Rej i Kochanowski, pierwszy z mową całą z ży­wego życia ujętą, drugi z klasycznem ukształce- niem ogładzoną.

Kochanowskiemu należy najwyższa cześć za to, że doskonale pisząc po łacinie i mogąc zarobić na europejską sławę, czuł się w obowiązku śpie­wać domowi i ludowi własnemu „ałowieńskim mu­zom.“

Rodzi się pod jego piórem język, jak Minerwa z głowy Jowisza, wychodząc zbrojnym od stóp do głowy, zdolnym wyrazić wszystko, wspaniałym,

poważnym, świetnym, dźwięcznym, klasycznie pięknych rysów oblicza.

Nie potrzebuje się on już mozolnie dorabiać przyszłości — cały jest skończony, pełny. Poeta geniaJnem dotknięciem nadaje mu odrazu to, co innym zwolna przynosiły wieki, mozolnie je kształ­tując do potrzeb i pojęć swoich. Współcześni Ko­chanowskiemu poeci francuscy, nierównie dalej językiem swym stoją od dzisiejszych, niż my od Kochanowskiego.

Język, otrzymawszy prawo obywatelstwa, używa go i staje do walki z łaciną. Niełacno jednak spro­stać powadze nauczyciela i srebrnej jego siwiźnie.

Polska zamiast jednej ma razem dwie literatury, nie licząc mieszańca, który się z nich zrodził, już w wierszu makaronicznym Kochanowskiego wy­śmianego. Spotęgowują się siły żywotne, bo język każdy niewidomie przynosi je z sobą. Każdy prze­siąkły jest myślami, które tylko w nim mogły urosnąć, któremi nabrzękł, gdy jeszcze pełzał po

ziemi.

/

Świetny okres literatury polskiej zaczyna się z wiekiem XVI, trwa do pierwszej śmierci XYII wieku.

Łacina, wyrugowana chwilowo, usiłuje odzyskać swe prawa, zapanowuje znowu, razem z nowym systemem wychowania i szkołami, które kościół broniący się reformie zaprowadza, milicyę Lojoli rozsyłając po świecie.

Od średnich wieków do tej epoki walki i zgnie­cenia u nas reformy, światło się rozszerzyło, ra­czej naturę swą, drogi mimowolnemi, niż wolą tych, co je w ręku mieli. Szkoła już nie służy dla samych duchownych, ale i dla rycerstwa, dla- szlachty idącej posłusznie pod sztandarami ko­ścioła. Od wieku XVI, szlachta u nas w ogóle umie już pisać i czytać, oświeca się więcej pra­ktycznie, lecz oświatę pojmuje nie celem dla siebie samej, aie środkiem pomocniczym do różnych wio­dącym pożytków.

Dla ludu szkoła jest jeszcze albo zamkniętą lub wielce ograniczoną. Nie mając samoistnego życia lud, wedle pojęć ówczesnych, światła nie potrzebuje, inni go prowadzą. Oświeconemi kla­sami narodu są wyższe duchowieństwo, magnaci i zamożniejsza szlachta. Światło udzielane spływa- na pewne sfery tylko; krzewi się poznaniem rzym­skiego świata starożytnych praw, instytucyi, ko­ścielnej literatury popularnej, trochą poezyi ła­cińskiej i polskiej. Nauki przyrodzone, matema­tyka są albo zaniedbane i pominięte, lub ograni­czają się zastarzałemi pojęciami, powtarzanemi bez krytyki. Bazyliszek i moki istnieją do końca XVIII wieku.

Uprawa nauk filozoficznych, zamknięta w ściśle oznaczonych orthodoksią granicach, nie mogła roz­wijać się swobodnie. Reforma na chwilę rozkieł- znała ducha, tak, że u nas posunięto się do krań-

2

cowej krytyki i doktryn takich jak anabaptystów i antytrinitaryuszów; ale już w XYII w. wielki ten ruch umysłowy stłumiony został i sparaliżo­wany. Tak zwani „bracia polscy“ do Czech, do Holandyi wynieśli swą naukę i księgi.

Pewna suma wiedzy jednak, przez wieki...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin