101. Herries Anne - Szansa dla dwojga (Tajemnice Opactwa Steepwood 09).pdf

(618 KB) Pobierz
255644201 UNPDF
ANNE HERRIES
SZANSA DLA DWOJGA
Tłumaczył Wojciech Usakiewicz
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kwiecień 1812 roku
Kapitan Jack Denning siedział skulony przy ognisku. Nawet latem wieczory w górach
bywają chłodne, a szczyty otula gęsta mgła. Tego wieczoru mgły nie było, lecz mimo to
kapitan przemarzł do szpiku kości. Zaczął się zastanawiać, czy jeszcze kiedykolwiek się
rozgrzeje.
- Wciąż pana trzęsie, kapitanie? Głos jego sierżanta, a zarazem przyjaciela, Bretta,
sprawił, że podniósł głowę. W świetle hiszpańskiego słońca, które dopiero zaczynało opadać
ku powierzchni morza, twarz Denninga miała zbolały, udręczony wyraz. Zwłaszcza
przekrwione, podkrążone oczy były wymownym świadectwem choroby i braku snu.
- To ostatnie podrygi gorączki - odrzekł. - Za parę minut mi przejdzie.
- Skoro pan odpoczął, to powinniśmy ruszać naprzód - powiedział Brett. - Mamy
przed sobą całonocny marsz, jeśli chcemy zdążyć na okręt, który rano odpływa.
- Wiem, sierżancie. Przygotujcie wozy. Ja zajmę się ogniskiem.
Gdy Brett odszedł wykonać rozkaz, Jack wstał. Krzywiąc się, rozsunął czubkiem buta
żarzące się szczapy. Jego twarz, kiedyś bardzo pociągająca, była blada i wymizerowana.
Włosy, niegdyś starannie przystrzyżone i ufryzowane, były za długie i posklejane od brudu, a
zakrwawiony bandaż na głowie nadawał Jackowi wygląd krwiożerczego pirata.
Do diabła, tym właśnie byli oni wszyscy, dzielni zawadiacy. Szumowiny tego świata,
jak nazwał ich wicehrabia Arthur Wellington, zwycięzca spod Talevary, dowódca sił
brytyjskich na Półwyspie Iberyjskim. Na Boga i diabła, trzeba przyznać, że miał rację.
- Niech Bóg nam wszystkim wybaczy - mruknął Jack, zasypując popiół ziemią. Nie
byłoby dobrze, gdyby po ich odejściu ogień znów strzelił w górę. Zbyt wielu wrogów mieli w
okolicy. Byli wśród nich ci przeklęci Hiszpanie, którym podobno należała się pomoc.
Tymczasem zamiast okazać Wellingtonowi wdzięczność za jego genialną taktykę, która w
ostatnich tygodniach owocowała samymi zwycięstwami, hiszpańscy generałowie, urażeni w
swej dumie, spowodowali kilka konfliktów. Poza tym niektórym oddziałom guerrilli,
włóczącym się po tych wzgórzach, było absolutnie wszystko jedno, czy atakują Francuzów,
czy Brytyjczyków. - I niech Bóg nas wszystkich przeklnie... ciebie też, Wellington!
Minęło dwanaście dni od zdobycia Badajoz, trzy - odkąd kazano mu zameldować się u
dowódcy.
- Wraca pan do domu, Denning. Będzie pan dowodził oddziałem ciężko rannych ludzi,
którzy nigdy więcej nie staną do walki. Odpowiada pan za dowiezienie ich na wybrzeże i
załadowanie na okręt płynący do Anglii. Sam popłynie pan razem z nimi.
- Moje rany są powierzchowne, sir. Przez kilka dni cierpiałem z powodu gorączki, ale
wkrótce odzyskam pełną zdolność do służby. Czy mogę prosić o pozwolenie powrotu do
oddziału po załadowaniu rannych na okręt?
- Rozkaz to rozkaz, jeszcze pan tego nie wie?! Regent osobiście zażądał pańskiego
powrotu. Zrobił pan już swoje, Denning, i wszyscy wiedzą, jakim kosztem. Za dzielność w
obliczu wroga przedstawię pana...
- W obliczu wroga... - Jack uniósł brwi.
- Tak, wroga - powtórzył Wellington. - Obaj wiemy, co zaszło, Denning, i jakie były
tego konsekwencje. W kraju panuje skomplikowana sytuacja, więc i tutaj mój los wisi na
włosku. Dlatego rozkazuję panu zachować pewne sprawy dla siebie. Wszystko zostanie
ujawnione w odpowiednim czasie, ale mam nadzieję, że wtedy będę mógł łatwo sobie z tym
poradzić. Rozumie mnie pan?
Jack spuścił głowę.
- Nigdy nie byłem gadułą, sir. Nie jestem dumny z tego, co się stało. Przeciwnie, będę
pamiętał tę hańbę do końca moich dni.
- Do diabła, Denning! Nie ma pan powodu się wstydzić. - Wellington gniewnie
zmarszczył czoło i przeszył go wzrokiem, przeklinając w duchu tego głupca, który rozkazał
mu wysłać kapitana do domu. Denning powinien zostać w Hiszpanii i walczyć do końca
kampanii. Tylko w ogniu walki mógłby zapomnieć o potwornościach, których był świadkiem.
- Niech pan sobie nie myśli, że wraca na moje życzenie. Jeśli dobrze rozumiem, rozkaz wydał
earl Heggan, a pochodzi on bezpośrednio od regenta, dlatego nie mam innego wyjścia, jak go
wykonać.
Po tak wyraźnym rozkazie natychmiastowy powrót do Anglii był jedyną możliwością,
lecz mimo to rozstając się z dowódcą, Jack kipiał ze złości. Trudno, odpłynie stąd, skoro tak
mu kazano, ale za nic na świecie nie wróci do tego samotnego, opuszczonego domu, w
którym przyszedł na świat. Jeśli lord Heggan chce porozmawiać z wnukiem, to będzie musiał
sam go odszukać.
Już dawno temu Jack poprzysiągł sobie, że nigdy więcej nie postawi stopy w domu
ojca, i był zdecydowany dotrzymać tego przyrzeczenia.
- Czy to nie jest przypadkiem list od Beatrice? - spytał pan Bertram Roade, gdy wszedł
do salonu późnym popołudniem w czerwcu 1812 roku i zastał młodszą córkę pochyloną nad
kartką. - Co ma do przekazania twoja siostra?
- Zaprasza mnie do siebie - odrzekła Olivia, przesyłając ojcu uśmiech. Podejrzewała,
że papa tęskni za Beatrice znacznie bardziej, niż się do tego przyznaje. - Wkrótce wybierają
się z Harrym do Brighton i chcą, żebym im towarzyszyła.
- Aha... - Oczy pana Roade'a, skryte za okularami, zabłysły. - Zastanawiam się, czy
nie byłby to dla mnie dobry moment na rozpoczęcie prac w Camberwell. Od czasu ostatniej
rozmowy z Ravensdenem poczyniłem znaczne postępy.
- Bellows przyniósł także list do ciebie, papo - powiedziała Olivia. - Leży na
kredensie. Podejrzewam, że jest właśnie od lorda Ravensdena.
- Natychmiast go przeczytam. Harry zawsze pisze takie interesujące listy. To wybitny
umysł, doprawdy wybitny.
Pan Roade rzucił się na pakiecik z nieukrywaną przyjemnością, uśmiechnął się do
córki i poszedł do gabinetu, zostawiając salon we władaniu Olivii.
Nie od razu wróciła do lektury listu. Odłożyła go na stolik, gdzie leżała już robótka i
tomik poezji, który czytała, gdy służący przyniósł korespondencję. List siostry ją zaniepokoił.
Od dnia ślubu przed sześcioma miesiącami Beatrice już kilkakrotnie przysyłała
siostrze zaproszenia. Do tej pory Olivia znajdowała różne wymówki, z których najbardziej
prawdziwa była ta, że powinna spędzić trochę czasu z ojcem i ciotką Nan.
Z westchnieniem wstała i podeszła do okna. Roade House stał na niewielkim
wzniesieniu, na obrzeżach wsi Abbot Giles. W pogodne letnie popołudnie, takie jak to, z okna
było widać kościelną wieżę i kilka dachów wiejskich domów... a w oddali majaczyła szarawa
bryła opactwa Steepwood.
Jak złowieszcze wydawało jej się to miejsce! W ostatnich miesiącach zaszły w
opactwie wstrząsające wydarzenia, wszystkie zaćmiła jednak ostatnia wiadomość o tym, że
markiza brutalnie zamordowano w sypialni jego własną brzytwą.
Olivia zadumała się nad dziwnymi kolejami losu. Minęło zaledwie kilka miesięcy,
odkąd wróciła do domu, by zamieszkać z ojcem i Beatrice w Abbot Giles. Wtedy wszyscy
byli poruszeni wiadomością o zniknięciu markizy. Olivia od początku była przekonana, że
lady Sywell została zgładzona przez męża brutala i wbrew wszystkim późniejszym,
pogłoskom, z których ostatnia odwracała sytuację i przypisywała morderstwo żonie Sywella,
wciąż nie była pewna, czy ciało lady Sywell nie zostało ukryte gdzieś na gruntach opactwa.
Olivia ani przez chwilę nie uwierzyła w to, że markiza mogła zabić męża. Jeśli wziąć
pod uwagę to, co mówili ludzie, w sypialni rozegrała się walka, markiz zaciekle się bronił. A
był przecież silnym i mocno zbudowanym mężczyzną. Kobieta z pewnością nie byłaby w
stanie go pokonać.
Nie, pomyślała Olivia. Zbrodni nie mogła popełnić jego żona. Ktokolwiek jednak był
sprawcą, musiał dobrze znać zabudowania opactwa. W okolicy krążyły najbardziej szalone
plotki, Olivia uważała jednak, że należy winić jakiegoś wędrownego handlarza, a może
służącego, który w swoim czasie został niesprawiedliwie wyrzucony.
Przez ostatnie miesiące mówiono też o złotych suwerenach, które markiza ukradła
mężowi, uciekając z domu. Trudno było jednak dać wiarę tej plotce, skoro pochodziła prosto
z pralni. W każdym razie od pewnego czasu wszystkie okoliczne wsie żyły zbrodnią, którą
popełniono wieczorem dziewiątego czerwca.
W gruncie rzeczy nikt nie mówił o niczym innym. Mimo powszechnej niechęci, jaką
darzono właściciela opactwa, Sywell był jednak arystokratą, toteż oczekiwano drobiazgowego
śledztwa. Niektórzy twierdzili, że sam regent zażyczył sobie otrzymać raport w tej sprawie.
Olivia nie wchodziła na grunty opactwa od tamtego strasznego listopadowego poranka
w zeszłym roku, kiedy Sywell wygrażał jej siostrze garłaczem. Chociaż lord Ravensden
odważnym natarciem zdołał odwrócić uwagę markiza, a sama Olivia czynnie go wspomogła i
dzięki temu strzały chybiły, to przy okazji omal nie doszło do tragedii, bo Harry spadł z
konia. Po tym epizodzie Olivia nabrała głębokiej niechęci do opactwa i jego właściciela,
dlatego pilnowała się, żeby tam nie chodzić.
Po ślubie siostry zaprzyjaźniła się z kilkoma kobietami mieszkającymi w okolicy.
Szczególnie przypadły sobie do gustu z lady Sophią, córką hrabiego Yardleya, ale Sophia
pojechała na początku roku do Londynu i zaręczyła się z księciem Sharnbrook. Robina
Perceval, córka pastora z Abbot Quincey, również była w Londynie. Jednakże w ostatnim
liście Robina zawiadamiała, że zaproszono ją do Brighton.
Olivia znowu westchnęła. Głupio było ulegać przygnębieniu bez powodu, ale nie
umiała się przed nim obronić. Jeszcze tak niedawno jej życie było całkiem inne,
urozmaicone...
- Czy coś się stało? - spytała Nan, stanąwszy za jej plecami. - Wybierz się na spacer.
Jest miłe popołudnie, może kogoś spotkasz.
Olivia odwróciła się z uśmiechem do ciotki. Była uroczą panną o delikatnych rysach
twarzy, którą okalały włosy o niezwykłym miodowozłotym kolorze. Poza tym Olivia miała
niebieskie oczy, czasem przybierające zielonkawy odcień, ale jej urodę w pełni ujawniał
dopiero czarujący uśmiech.
- Czy aż tak bardzo widać, że jestem przygnębiona? - spytała, świadoma, że Nan ma
dla niej znacznie mniej zrozumienia niż wcześniej siostra. - Wiem, że nie powinnam się
smucić, ale tęsknię za Beatrice.
- Nie ty jedna w tym domu za nią tęsknisz - odrzekła Nan z chmurną miną. - Czemu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin