Bertrice Small
Tytuł oryginału „Unconquered”
Dla tych wszystkich, którzy kochają tylko raz...
- Czy zdaje pan sobie sprawę - powiedział lord Palmerston - że to, co robimy, mogłoby zostać uznane przez rządy naszych krajów za zdradę? Mnie i tak uważa się za czarną owcę, ponieważ przedkładam bezpośrednie działanie nad debaty w parlamencie i Radzie Jego Królewskiej Mości. - Przerwał na chwilę, przyglądając się głębokiej czerwieni wina w kieliszku. Kryształowy puchar obracany w dłoni rzucał na przystojną twarz lorda Palmerstona czerwonawe refleksy światła. - Jednakże, kapitanie Dunham - ciągnął dalej Henry Tempie, lord Palmerston - zważywszy na stronę, którą reprezentujesz, sądzę, że naszym głównym wrogiem jest Napoleon. Trzeba się go pozbyć!
Jared Dunham odwrócił się od okna i podszedł do kominka. Był młody, szczupły, ciemnowłosy i niezwykle wysoki, znacznie wyższy od swego rozmówcy, którego też nie można było nazwać ułomkiem. Oczy Jareda miały niespotykany odcień zieleni, a powieki zawsze na wpółprzymknięte, wyglądały tak, jakby uginały się pod ciężarem grubych, ciemnych rzęs. Długi wąski nos i wąskie usta nadawały jego twarzy wyraz sarkazmu.
Usiadł na jednym z dwóch wyściełanych foteli ustawionych przed kominkiem i pochylił się w stronę lorda Palmerstona, ministra wojny w rządzie króla Anglii.
- Rozumiem, że kiedy pokonacie swego wroga, nie będziecie chcieli mieć za plecami drugiego.
- Oczywiście! - wykrzyknął zadowolony lord Palmerston.
Amerykanin uśmiechnął się chłodno.
- Na Boga, jest pan bardzo bezpośredni!
- Potrzebujemy się nawzajem, kapitanie. Co prawda, pański kraj uniezależnił się od Anglii dwadzieścia lat temu, ale przecież tu właśnie są wasze korzenie. Macie angielskie nazwiska, meble, stroje i rząd podobny do naszego, z wyjątkiem, oczywiście, króla Jerzego. Nie możecie zaprzeczyć, że istnieje między nami więź. Nawet pan, jeśli moje informacje są właściwe, ma pewnego dnia odziedziczyć angielski tytuł i majątek.
- Minie jeszcze sporo czasu, nim to nastąpi. Mój kuzyn, Thomas Dunham, ósmy lord wyspy Wyndsong ma się dobrze, dzięki Bogu. Na razie nie mam życzenia się ustatkować. - Przerwał na chwilę, a potem ciągnął dalej: - Ameryka musi mieć rynek zbytu na swoje towary, a Anglia jest dla nas takim rynkiem. Poza tym dostarcza nam luksusowych wyrobów, których potrzebują nasi obywatele. Jako człowiek interesu sprzeciwiam się wojnie. Przez blokady statków nie można dostarczać towaru. Nasze kraje potrzebują się nawzajem, by zniszczyć wspólnego wroga, Bonapartego! Ani Anglicy, ani Amerykanie nie chcą walczyć naraz na obu kontynentach. Jednak mam rozkaz przekazać wam, że ograniczenie handlu dla amerykańskich kupców w Europie, obwarowane nakazem zatrzymania się najpierw w jednym z angielskich portów, musi być odwołane. To niedopuszczalne! Jesteśmy wolnym narodem!
Lord Palmerston westchnął.
- Robię, co mogę - odparł - ale w moim kraju również są ludzie chętni do walki zarówno w niższej, jak wyższej izbie parlamentu. Większość z nich nigdy nie miała broni w ręku, ale wciąż traktują wasze zwycięstwo nad nami jako łut szczęścia. Dopóki ktoś ich nie przekona, że w naszym interesie jest wspólne działanie obu krajów, dopóty moja misja nie będzie łatwa.
Amerykanin skinął głową ze zrozumieniem.
- Wybieram się za kilka dni do Prus, a stamtąd do St. Petersburga. Ani Fryderyk Wilhelm, ani car Aleksander nie są entuzjastycznie nastawieni do sojuszu z Napoleonem, więc może perspektywa angielsko - amerykańskiego sojuszu zupełnie ich przekona. Niesamowite, co zrobił ten Bonaparte, podbił prawie całą Europę.
- Tak, to zadra w sercu Anglików - powiedział lord Palmerston z nienawiścią w głosie. - Jeśli podbije nas, Jankesie, niedługo wyruszy z wyprawą przez ocean do was.
Jared Dunham zaśmiał się, ale jego śmiech nie brzmiał radośnie.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Wiem, że sprzedał nam Luizjanę, żeby mieć pieniądze na wojnę. Poza tym trudno mu było utrzymać teren zamieszkany w większości przez Amerykanów angielskiego pochodzenia. Jednak, kiedy nadarzy się okazja, by zagarnąć nasze ziemie i złoto, na pewno się nie zawaha.
- A niech mnie, bezpośredni z pana człowiek!
- To amerykańska cnota, panie!
- Na Boga, Jankesie, podobasz mi się! - odparł lord Palmerston. - Będzie nam się razem dobrze pracowało. Jak na człowieka z kolonii, zrobił pan już świetną karierę - zachichotał, pochylił się w stronę rozmówcy i napełnił jego kielich. - Powinienem panu pogratulować przyjęcia do klubu White's. To dla nich nowość. Jest pan nie tylko Amerykaninem, ale i człowiekiem, który żyje z pracy własnych rąk! Dziwi mnie, że mury budynku się nie zatrzęsły.
- Mnie też - uśmiechnął się Jared. Podobało mu się poczucie humoru lorda Palmerstona. - Wiem, że jestem jednym z niewielu Amerykanów wpuszczonych do tej świątyni.
- Poza tym mają zasiadać w niej sami bogaci dżentelmeni; nawet jeśli ich majątek jest zadłużony do granic możliwości; ważne, że sami nie skalali się pracą. Musi pan mieć wpływowych przyjaciół, Jankesie.
- Jestem tu tylko dzięki panu, więc nie oszukujmy się nawzajem. Poza tym mam na imię Jared, a nie Jankes.
- Mów mi Henry. Naszym celem jest poznanie cię z odpowiednimi ludźmi w Londynie. Żebyś mógł swobodnie się ze mną spotykać, powinieneś należeć do śmietanki towarzyskiej. Twój kuzyn, sir Richard z Dunham Hall to dobre oparcie. Liczy się też fakt, że masz odziedziczyć posiadłość Wyndsong.
- Nie zapominajmy o mojej pełnej sakiewce - zauważył Jared.
- Nie pominą tego faktu matki wszystkich panien wchodzących w dorosłe życie w tym sezonie.
- O Boże, nie! Obawiam się, że będę musiał je zawieść, Henry. Wolę być kawalerem. Od czasu do czasu dyskretna znajomość, owszem, ale żona? Nie, dziękuję.
- Podobno twój kuzyn, lord Thomas, powrócił niedawno z Ameryki z żoną i dwiema córkami. Odwiedziłeś ich już? Mówi się, że jedna z nich to skończona piękność i wielu dżentelmenów kręci się wokół niej.
- Znam tylko Thomasa Dunhama - odparł Jared. - Nigdy nie byłem w posiadłości kuzyna i nie poznałem jego córek. Podobno to bliźniaczki, ale nigdy ich nie widziałem. Zresztą nie mam czasu dla chichoczących podlotków. - Wychylił zawartość swego kielicha i zmienił temat: - Jadę szukać drewna do budowy statków. W Anglii jest podobno teraz potrzebne.
- O tak. Napoleon zdobył więcej ziemi niż my, ale na morzu wciąż króluje Anglia. Niestety, jedyne dobre drewno sprowadzamy aż znad Bałtyku.
- Zobaczymy, co się da zrobić, Henry.
- Zatrzymasz się w Anglii w drodze powrotnej?
- Nie, z Rosji ruszam od razu do domu. W kraju postrzegają mnie jako nienagannego patriotę, muszę więc wracać i wysłać statek z Baltimore na patrol. Zabieram amerykańskich marynarzy przymusowo zamustrowanych na angielskie statki.
- Coś podobnego? - wycedził lord Palmerston.
- Tak - zaśmiał się Jared. - Czasem zastanawiam się, czy świat nie oszalał. Tu pracuję jako tajny agent rządowy, by porozumieć się z angielskim rządem, a kiedy wracam do domu z Europy, walczę z brytyjską marynarką. Nie sądzisz, że to szaleństwo?
Henry Tempie nie mógł powstrzymać śmiechu.
- Patrzysz na to z innego punktu widzenia, mój jankeski przyjacielu. To wina Napoleona, który postanowił zawładnąć całym światem. Kiedy go pokonamy, walka między nami również się skończy. Zobaczysz!
Obaj mężczyźni rozstali się. Jako pierwszy pokój w klubie White's opuścił dyskretnie lord Palmerston, kilka minut później Jared Dunham zrobił to samo.
Jadąc karocą, Jared włożył rękę pod aksamitne siedzenie w poszukiwaniu płaskiego pudełka, zawierającego bransoletę wysadzaną brylantami, prezent pożegnalny dla Gillian. Włożył go tam przed pójściem do klubu. Wiedział, że Gillian będzie rozczarowana jego wyjazdem, bo spodziewała się na pewno czegoś więcej, czego nie mógł jej dać.
Spodziewała się pewnie, że Jared oświadczy się, kiedy tylko ona owdowieje, co wydawało się nieuchronne. Ale on nie miał zamiaru się żenić. A już na pewno nie z Gillian. Ta kobieta przespała się z połową Londynu i pewnie sądziła, że on o tym nie wie. Postanowił być z nią po raz ostatni, podarować jej bransoletę i pożegnać się, wyjaśniając, że musi wrócić do Ameryki. Nie miał wątpliwości, dlaczego Gillian Abbott chciała za niego wyjść. Był bogaty.
Gdyby nie rozsądek babki ze strony matki, nie byłby teraz majętnym człowiekiem. Sarah Lightbody kochała wszystkie swoje wnuki, ale wiedziała, że tylko jeden z nich będzie potrzebował jej majątku.
Jej córka, Elisabeth miała troje dzieci. Kochała je wszystkie równie mocno, lecz jej surowy mąż, John Dunham, nadęty hipokryta, zawsze znajdował jakiś pretekst, by złajać swego najmłodszego syna, Jareda.
Z początku Sarah Lightbody nie rozumiała, dlaczego jej zięć tak się zachowuje. Jared był przystojnym chłopcem, niezwykle podobnym do swego starszego brata, Jonathana. Był dobrze wychowany i niezwykle inteligentny, a mimo to, kiedy ich obu złapano na jakichś psotach, tylko Jared dostawał lanie. Jareda krytykowano za to samo, za co chwalono Jonathana. Pewnego dnia babka zrozumiała powód nieszczęścia chłopca. Ród Dunhamów mógł mieć tylko jednego dziedzica, więc John sądził, iż jedynym sposobem na zachowanie całości majątku i umocnienie pozycji Jonathana będzie złamanie młodszego syna. Kiedy Jonathan przejmie stocznię ojca, będzie miał w Jaredzie posłusznego i taniego pracownika.
Na szczęście ambicje obu braci szły w innych kierunkach. Jonathan przejął rodzinne zamiłowanie do budowania statków. Był doskonałym konstruktorem. Jared natomiast odziedziczył skłonną do przygód naturę rodziny Lightbody. Dla niego zarabianie pieniędzy było świetną zabawą. Uwielbiał ryzykować i wygrywać. Miał doskonały instynkt i nigdy nie przegrywał.
Jared zawsze mógł liczyć na wsparcie i miłość babki, zwrócić się do niej z każdym kłopotem, narzekać na niesprawiedliwość ojca i wypłakać się w jej rękaw.
Tuż przed śmiercią babka sporządziła testament. Wezwała do siebie Jareda i opowiedziała mu o tym. Najpierw bardzo się zdziwił, potem podziękował i nie próbował protestować. Wiedziała, że jego bystry umysł już się zastanawia, co zrobić z tymi pieniędzmi.
- Inwestuj tak, jak cię uczyłam - radziła mu babka.
- Zawsze miej asa w rękawie, chłopcze, i pamiętaj, że trzeba odłożyć coś na czarną godzinę.
- Nie zostanę bez grosza, babciu - zaprotestował.
- Wiesz chyba, że on będzie próbował położyć łapę na tych pieniądzach. W końcu nie mam jeszcze dwudziestu jeden lat.
- Będziesz dorosły za kilka miesięcy, a do tego czasu wuj i jego prawnicy będą go trzymali z daleka od twojego spadku. Nie daj się, Jared. Na pewno będzie udawał, że bankrutuje, ale nie daj się nabrać. Jego stocznia nigdy nie była w lepszej kondycji. Nie daj się oszukać. Moje pieniądze mają cię od niego uwolnić.
- On chce, żebym się ożenił z Chastity Brewster - poinformował babkę Jared.
- To nie jest partia dla ciebie, chłopcze! Musisz mieć kobietę jak żywe srebro, żeby ci się nigdy nie znudziła. Powiedz mi, co chciałbyś teraz robić?
- Podróżować, studiować, popłynąć do Europy. Chcę sprawdzić, czego u nich brakuje i co mają do sprzedania. Chcę pojechać na Daleki Wschód. Moglibyśmy handlować z Chinami zanim uprzedzą nas Anglicy.
- Tak - odparła staruszka z rozmarzeniem. - Wiele się zmieni teraz w tym kraju. Szkoda, że tego nie doczekam.
Kilka tygodni później babka zmarła spokojnie we śnie. Po pewnym czasie prawnicy ogłosili jej ostatnią wolę. Oczywiście ojciec Jareda próbował zagarnąć pieniądze dla swojej stoczni.
- Nie jesteś jeszcze dorosły - powiedział chłodno, ignorując fakt, że Jared miał skończyć dwadzieścia jeden lat za kilka tygodni. - Ja teraz będę zarządzał twoimi pieniędzmi. Ty przecież nic nie wiesz o zarządzaniu majątkiem. Przepuściłbyś wszystko.
- A jak masz zamiar zainwestować moje pieniądze? - zapytał równie chłodno Jared.
Jonathan stał z boku, obserwując nadciągającą burzę.
- Nie muszę odpowiadać na pytanie smarkacza - odparł lodowato ojciec.
- Nie dam ci ani centa, ojcze - wycedził chłopak. - Nie pozwolę utopić moich pieniędzy w twojej stoczni. To mój spadek, tylko mój. Poza tym te pieniądze wcale nie są ci potrzebne.
- Należysz do rodziny Dunhamów. Stocznia to twoje życie! - huczał John.
- Nie, moje nie! Ja mam inne plany i dzięki hojności babki będę wreszcie sam sobie panem. Uwolnię się od ciebie i twojej przeklętej stoczni! Dotknij choćby centa z mojego spadku, a spalę całą twoją ukochaną stocznię!
- ...
ewciaz_ow