Klawiter Andrzej - Licealiści.pdf

(809 KB) Pobierz
315011073 UNPDF
ANDRZEJ KLAWITTER
Licealiści
ROZDZIAŁ I
Ostatni dzień sierpnia od lat oznacza dla młodzieży jedno - koniec
długich, letnich wakacji, koniec lenistwa i błogiej beztroski. Oczywiście
nikt z tego powodu nie rozpacza, chociaż zawsze znajdzie się ktoś, kto
wyda ciężkie westchnienie na okolicę, pobrzmiewające niechęcią do tego,
który wymyślił szkoły. Ostatecznie nie w każdym drzemie na przykład
Skłodowska-Curie czy Einstein. I chyba dobrze, bo z uczonymi,
geniuszami nigdy tak do końca nic nie wiadomo. Zupełnie podobnie
zresztą jak z iluzjonistami - wyciąga taki z rękawa białego gołębia, a tu się
okazuje, że to czarny kogut... I nieszczęście gotowe. Wprawdzie nie żałuje
się czasu ani pieniędzy na zgłębianie tajemnic wiedzy, ale czasem żałuje
się jej wyników. Na co komu bomba atomowa?
Może zatem uczyć się... bardzo ostrożnie?
Dość duże miasto, gdzie się dzieje ta historia, jest raczej ładne niż
brzydkie; od północy zamknięte lasami, od zachodu kilkukilometrowej
długości jeziorem, a od południa i wschodu urodzajnymi polami.
Najpiękniejszy skrawek tej miejscowości to zakątek między jeziorem a
liściastym lasem. Z centrum prowadziła do niego ulica Mickiewicza, przy
której końcu mieściło się Liceum Ogólnokształcące noszące imię naszego
wieszcza.
Mimo że gmach liczył tylko dwa piętra, był olbrzymi - zbudowany z
ciemnoczerwonej cegły, w kształcie prostokątnej litery C, tyle że skrzydła
wysuwały się przed linię frontu. Jego mury oplecione bluszczem,
pamiętające niezły kawałek dziejów, przydawały szkole dostojeństwa.
Niejeden kandydat na licealistę, przekraczając po raz pierwszy próg tego
gmaszyska, zastanowił się nad sobą i wiedzą wyniesioną z podstawówki,
czy przypadkiem nie pomylił adresu z jakimś sławnym uniwersytetem.
W budynku było liceum, internat męsko-żeński oraz, w części
skrzydła południowego, od strony centrum miasta, mieszkania służbowe
nauczycieli. Przed frontonem zieleniły się trawniki, a z tyłu rozpościerał
się dziedziniec, ciągnący się aż do parku, którędy się schodziło na leżące
w dole jezioro.
Zmierzający właśnie do szkoły dziewczyny i chłopaki, trzecio- i
czwartoklasiści, pochodzili z dość odległych miejscowości, toteż w okresie
roku szkolnego mieszkali w internacie. Spora część internistów, jak
popularnie ich określano, miała zwyczaj zjawiać się na miejscu już w
przeddzień rozpoczęcia nauki.
Nie trzeba zgadywać, co było tematem ich rozmów - wymiana
wakacyjnych wrażeń, często ubarwiona kłamstwami, zwłaszcza gdy
wyobraźnia dopisywała, a inwencji nie brakowało.
Do mistrzów wszelkich improwizacji należał Filip Strzelec z IV B,
wysoki blondyn o lekko kręconych włosach, niebieskich oczach i
ujmującym uśmiechu. Był filarem międzyszkolnego koła teatralnego.
Chociaż doskonale znano jego możliwości gawędziarskie, nigdy nie
można było po nim poznać, czy mówi serio, czy żartuje. Akurat opowiadał
o swoim pobycie w Szkocji, żałując, że nie dane mu było zobaczyć Nessie.
- Ja już ciebie przejrzałam - stwierdziła Sylwia List, również z IV B,
długowłosa brunetka o piwnych oczach, jedna z najurodziwszych
dziewczyn liceum; sprawowała funkcję redaktora naczelnego szkolnego
miesięcznika. - Jeśli kłamiesz, to z klasą, a jeśli mówisz prawdę, nie jesteś
tak interesujący.
- Czyżby? - zapytał Filip. - Cóż, niedobrze, gdy dziewczyna przejrzy
chłopaka. Niedobrze dla dziewczyny.
- I tak cię lubimy z tym twoim panta rhei, bujaniem w obłokach i
cygaństwem - rzekła Teresa Lipska z IV G, też pasjonująca się teatrem.
- Czym dalej się w życiu zajedzie? - zastanowił się Filip. - Szarą
prawdą czy kwiecistym kłamstwem? Pomijając drobiazg, że prawda nie
zawsze bywa szara, a kłamstwo kwieciste.
- Zależy dokąd kto jedzie - powiedziała Sylwia.
- Wszyscy zmierzamy w jednym kierunku - stwierdził. - Prosto do
sławy, gdziekolwiek ona czeka i cokolwiek gotuje. To jedyny cel, który się
liczy. Jeżeli ktoś myśli inaczej, to znaczy, że oszukuje samego siebie.
Prawda wylezie prędzej czy później, ona tylko nieraz jest pisana
sympatycznym atramentem.
Jeszcze parę osób z tej grupy zajmowało się w liceum czymś więcej
niż jedynie edukacją - Andrzej Koczorowski z IVA i Wojtek Pelczarski z
III F byli członkami zespołu muzycznego, a Ewa Morska z IV E
pracowała z Sylwią w miesięczniku. Pozostali interesowali się wyłącznie
nauką, nauką i jeszcze raz nauką, a pod koniec semestrów zawężali swoje
zaciekawienie tylko do specjalistycznej wiedzy medycznej, poszukiwali
bowiem środka na delirium tremens, ale dotyczące jedynie części ciała, w
której początek biorą nogi.
- Zostawmy na chwilę rozgadanych licealistów. Nim dotrą na
miejsce, będziemy już znali trzy inne osoby, którym w tej opowieści
przypadną naprawdę znaczące role.
* * *
Dyrektor liceum nazywał się Stefan Burczyński. Był dobiegającym
pięćdziesiątki grubawym mężczyzną z orlim nosem i krzaczastymi
brwiami. Nosił przydomek Burczymucha.
Jedynie pod osądem uczniowskiej braci pozostaje ocena trafności
doboru pseudonimów swoim nauczycielom i wychowawcom, którzy
wręcz nie mają prawa bez nich istnieć, a jedno jest oczywiste - podobnie
jak z butami, muszą pasować.
Czteropokojowe mieszkanie dyrektora mieściło się na pierwszym
piętrze południowego skrzydła budynku. Dodatkowe drzwi w korytarzu
prowadziły do jego gabinetu, tak że nie musiał opuszczać gmachu, by
znaleźć się w pracy.
Mimo popołudniowej pory Burczyński siedział w gabinecie i
przeglądał różne papiery. Gdy zza otwartego okna doszły go podniesione
głosy i śmiech, podszedł do niego i wyjrzał. Na widok licealistów twarz
mu pojaśniała. Z lubością westchnął.
* * *
Piętro niżej przy oknie w swoim mieszkaniu stał kierownik internatu
Aleksander Wroński, szczupły mężczyzna o surowym wyrazie twarzy.
Liczył nieco ponad pięćdziesiąt pięć lat, szpakowate włosy miał
mocno przerzedzone, a pod prostym nosem krótko przystrzyżony wąsik.
Mówiono na niego Gapek.
Wroński także patrzył na idącą grupę. Żałośnie westchnął na myśl o
problemach związanych z kierowaniem internatem, zamieszkiwanym
przez osiemdziesiąt dziewczyn i trzydziestu pięciu chłopaków.
* * *
Kolejne piętro niżej, już w suterenie, inny mężczyzna stał przy oknie
służbowego mieszkania, niestety zakratowanym jak w więzieniu. I on
spoglądał na licealistów. Ponieważ okno wychodziło na drogę wiodącą do
Zgłoś jeśli naruszono regulamin