Nodier Charles - ROZTOKA POTĘPIEŃCA.doc

(77 KB) Pobierz

 

Nodier Charles Emmanuel

ROZTOKA POTĘPIEŃCÓW

 

 

 

W Roku Pańskim  gościniec wiodący z Bergerac do Perigueux nie przypominał wcale obecnego wygodnego traktu. Wielki las kasztanowy, dziś jeszcze graniczący z nim na sporej przestrzeni, był znacznie rozleglejszy, a przecinające go drogi — bez porównania węższe. W miejscu zaś gdzie trakt zawisa jak gdyby nad głęboką doliną — zwaną ongiś Roztoką Pustelnika — zbocze góry opadało w nią tak stromo i karkołomnie, że nawet najwięksi śmiałkowie nie odważyli się przeprawiać tędy o zmierzchu. Toteż pierwszego listopada owego roku, w sam dzień Wszystkich Świętych, o godzinie ósmej wieczorem, gościniec musiał się z pewnością wydawać niemożliwy do przebycia, zwłaszcza że przedwczesna surowość jesiennej pory przydawała nowych niebezpieczeństw uciążliwej z natury drodze.

Kopuła nieba, zasnuta od rana drobnym, ale gwałtownie siekącym deszczem, pomieszanym ze śniegiem i lodowymi krupami, nie różniła się niczym po zachodzie słońca od tonącego w najgłębszych ciemnościach widnokręgu. A podobnie jak mroki nieba zlewały się z mrokiem ziemi, stapiał się także rozgwar ich głosów, i to w sposób tak niesamowity, że wędrowcom włosy jeżyły się na głowach z przerażenia.

Huragan wzmagał się z każdą chwilą i zawodził przeciągle jak kwilące dziecko lub jak raniony śmiertelnie i wzywający ratunku starzec. Nie wiadomo było, skąd właściwie pochodzą te przeraźliwe lamenty — czy płyną z wysokości chmurnego nieba, czy biją echem z przepaści — gdyż toczyły ze sobą skargi leśnych ostępów, poryki bydła zamkniętego w oborach, zgrzytliwy pisk chłostanych wiatrem, zwiędłych, wirujących liści i trzaski kruszonych nawałnicą, obumarłych drzew.

Lęk ogarniał, kiedy się tego słuchało.

Jedno tylko miejsce w głębi ciemnej, przepaścistej roztoki, o której wspomniałem przed chwilą, stanowiło z tym wszystkim uderzający kontrast — biła stamtąd nieprzerwanie szeroka struga migotliwego światła, wykwitająca z dołu jak pióropusz wulkanu. A z otwartych na oścież drzwi, którymi płynęło to światło, rwały

się jednocześnie gromkie wybuchy śmiechu, zdolne rozproszyć najczarniejszą rozpacz. Była to kuźnia majstra Toussaint Oudard, który przeżywszy lat równo czterdzieści, nie spotkał na swej drodze ani jednej nieprzyjaznej mu duszy i święcił oto radośnie rocznicę urodzin przy blasku kowalskich palenisk, wśród czeladników oszołomionych wesołą wrzawą i winem.

Toussaint nigdy nie pokalał dostojeństwa świątecznych dni, podkuwając konia lub nabijając na koło żelazną obręcz, chyba że zmuszał go do tego niespodziewany wypadek, zdarzający się czasem obcym przybyszom, przy czym nie brał wtedy żadnego wynagrodzenia za swoje trudy. Jednakże kuźnia jego nie przestawała się jarzyć o każdej porze w najuroczystsze nawet święta, służyła bowiem za drogowskaz, zwłaszcza jesienią i zimą, nieszczęsnym zabłąkanym wędrowcom, których tu zawsze gościnnie podejmowano.

Toteż gdy chłopi z roztoki chcieli komuś wskazać domostwo majstra Oudard, syna Tiphaine'a, nazywali je zazwyczaj „gospodą miłosierdzia”.

W pewnej chwili Toussaint wszedł do sąsiadującej z warsztatem kuchni, gdzie kilka sztuk dziczyzny i kawały innego mięsiwa dopiekały się właśnie na rożnach przed jasnym, sowicie podsycanym ogniem, którego i sama kuźnia mogłaby pozazdrościć; płonął on pod szerokim okapem jednego z tych starodawnych kominów, wymyślonych zda się przez ducha dostatku na chwałę gościnności.

— Dobra nasza! — zawołał kowal wesoło, zwracając się do wiekowej niewiasty, siedzącej na składanym stołku w pobliżu komina.

Twarz jej, pełną powagi i słodyczy, oświetlała jaskrawomiedziana, trójpłomienna lampa, ustawiona na gipsowej półeczce, misternie zdobionej, lecz poczerniałej mocno od dymu i starości.

— Widzę, pani matko — ciągnął majster — żeście już cały nasz drobiazg wyprawili spać, a to śliczne stadko dzieweczek z roztoki będzie wam jak zazwyczaj miłą kompanią na dzisiejszej wieczornicy. Nie dopuszczę, broń Boże, by ją zmąciły wrzaski moich chłopaków, co pogłuchli z dawna od huku kowadeł i nie dosłyszeliby się wzajem, nie wyjąc jako wilcy. Wygnałem

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

ich do mego alkierza, skąd ich okrzyki nie dolecą do was, i tam też poślijcie nam, matko, trochę tych przysmaków, a z wiadomej przyczyny przez najleciwszą i najbardziej opryskliwą z waszych dziewek. Jednakowoż zachowajcie jakiś zacny kąsek dla tych nieboraków, których niepogoda mogłaby do nas przywieść. A co do waszych młodych przyjaciółek, postarajcie się uraczyć je do syta kasztanami zrumienionymi w popiele i podlanymi hojnie słodkim białym winem, świeżo ściągniętym z beczki i musującym ochoczo. Nie zbraknie go, moja w tym głowa! Nie trudziłbym was tym wszystkim, matko — dodał Oudard ocierając łzę i obejmując staruszkę — gdyby żyła jeszcze moja umiłowana małżonka. Ale Pan Bóg dopuścił, że wyście się jeno ostali, by matkować moim sierotom i niby Opatrzność czuwać nade mną.

— Wszystko zrobię tak, jakeś rozporządził, mój drogi Toussaint — odrzekła stara Huberta, równie jak syn wzruszona wspomniem, które obudziły jego ostatnie słowa. — Zbądź się troski na ostatek swojego święta, bowiem czas chyżo ucieka. Kiedy dzwon klasztorny zawezwie na pierwsze modlitwy za umarłych, nadejdzie sposobna pora, żeby o nich rozmyślać. Wesel się tedy do woli i nie kłopocz o tych, co mogą w nasz dom zawitać. Dwóch już oto przybyło, dzięki niech będą Najwyższemu, i staramy się przystojnie ich ugościć. Niechaj okażą pobłażanie dla naszego skromnego stanu, jeśli nie przyjmiemy ich tak, jak byśmy to radzi uczynić.

— Oby Pan miał was zawsze w swej pieczy — pozdrowił Toussaint przybyszów, których nie dostrzegł aż do tej chwili. — Rozgośćcie się u nas jako we własnym domu. A wy, matko, zabawiajcie ich uciesznymi opowiastkami, by czas im się zbytnio nie dłużył, i nie żałujcie dla nich jadła, boć przecie w domu rzemieślnika każdy dzień chlebem go darzy.

Co rzekłszy, raz jeszcze uściskał matkę, po czym wyszedł z kuchni.

Dwaj mężczyźni, o których mówiła stara Huberta, powstali na chwilę, jakby chcąc odpowiedzieć na dworne powitanie gospodarza, po czym rozsiedli się z powrotem po drugiej stronie paleniska, nieruchomi i milczący.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Pierwszy z nich wyglądał na osobistość dość znaczną; miał na sobie czarny kaftan szamerowany złotymi sznurami, na który opadała szeroka, biała kreza, ułożona w grube fałdy, pięknie wykrochmalone i ururkowane. Nogi jego aż poza kolana, dokąd sięgał skraj sukiennej opończy, okrywała para mocnych skórzni, ściągniętych od zewnątrz sprzączkami. Kapelusz z opuszczonym rondem ocieniało falujące pióro, które z przodu zwisało mu aż na oczy.

Jego spiczasta, siwiejąca bródka znamionowała krzepką jeszcze starość, a poważne i powściągliwe zachowanie nadawało mu pozór uczonego.

Drugi mężczyzna, jak na to wskazywał jego niezwykle niski wzrost, musiał pochodzić z gminu, ale swym dziwacznym odzieniem ściągnął na siebie uwagę Huberty i dziewcząt z roztoki, które żałowały, iż niepodobna rozróżnić jego rysów poprzez gęste, rude kudły, prawie całkowicie zakrywające mu twarz. Ubrany był w kubrak i spodnie jaskrawoszkarłatnej barwy, nadzwyczaj obcisłe, a na samym czubku głowy miał tegoż koloru wełnianą myckę, spod której w drobno kręconych kędziorach wymykała się owa płomienna czupryna, nadająca mu tak niesamowity wygląd. Szczególna czapeczka przytwierdzona była biegnącym pod brodą, tęgim rzemieniem niby kaganiec niebezpiecznego psa.

— Tym łacniej nam odpuścicie, dostojny panie, wszelkie uchybienia powinnościom gospodarzy — podjęła Huberta zwracając się do starszego wiekiem przybysza — iż te ubogie i odludne okolice nieczęsto mają zaszczyt gościć takich jak wy podróżników. Ani chybi, traf jakiś niezwyczajny przywiódł was tutaj.

— Traf albo też moce piekielne — odrzekł czarno odziany mężczyzna ochrypłym głosem, którego przykre brzmienie przejęło dreszczem dziewczęta.

— Zdarza się to, nieraz się zdarza! — przerwał niziołek, z gromkim wybuchem śmiechu przechylając się w tył, ale w taki sposób, że z całej jego twarzy widać było tylko niepomiernie wielką paszczękę, pełną ostrych jak szpilki i białych jak kość słoniowa zębów.

Rzekłszy to, przysunął gwałtownie swój zydel do rozpalonych, żelaznych wilków w kominie i wystawił na żar ogniska niezmier

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

nie długie i kościste dłonie; płomień przeświecał przez nie, jakby były wyrzeźbione z rogu.

Podróżny w czarnym stroju nie zwrócił na razie uwagi na tę brutalną zaczepkę.

— Przeklęta moja szkapa — powiedział — gnana strachem przed burzą czy też za poduszczeniem czartowskim, błąkała się trzy godziny z okładem po lasach i wądołach, a na koniec zwaliła się wraz ze mną w okrutną przepaść, gdziem ją zostawił wydającą ostatnie tchnienie. Przewędrowałem pewnie ze trzydzieści mil, a z tych nie znanych mi okolic wywiodła mnie jeno światłość bijąca od waszej kuźni jako też łaska Najwyższego.

— Niechaj się we wszystkim pełni Jego święta wola — szepnęła Huberta żegnając się znakiem krzyża.

— Łaska boża — podjął złośliwie mały człeczyna — musiała przecież coś uczynić dla wielce znamienitego i czcigodnego mistrza Pankracego Chouquet, ongiś spowiednika mniszek z klasztoru Świętej Kolumby, a później duchownego nowej, ewangelicznej wiary, rektora akademii w Heidelbergu oraz doktora czterech fakultetów.

Zdanie to zakończył wybuch śmiechu, jeszcze hałaśliwszy od pierwszego.

— Jakim prawem — krzyknął uczony zgrzytając zębami — śmiesz, niecny gburze, przerywać moje słowa, a nadto przypisywać mi nazwisko i tytuły, których być może wcale nie posiadam? Gdzieżeś ty mógł mnie spotkać?

— Wybaczcie mi, wybaczcie, miły panie, nie unoście się gniewem!  odrzekł niski człowieczek gładząc swą dziwnie wydłużoną ręką opończę i rękawy starego doktora. — Widziałem was w Kolonii, kiedym wędrował po świecie, aby się wyćwiczyć w prześwietnych filozoficznych naukach, do których mnie mój rodzic niegdyś przeznaczał. Wysłuchałem, mistrzu, jednego z waszych wykładów, kiedyście na wyborną łacinę tłumaczyli Plutarcha” i nagle zamilkliście, jak gdyby sam szatan pochwycił was za gardło, przy traktacie „De sera Numinis vindicta”. A przecież to piękna i pełna mądrości materia. Prawda, żeście się wtedy musieli zatroskać nieco o własne sprawy, bo za trzejkrólowym grobow

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

cem” zaczynano właśnie podgrzewać dla was bardziej palące łoże niźli komin jejmości Huberty. Nader to ucieszna historia i rad bym ją opowiedział, jeśli taka jest wola wdzięcznej a wesołej kompanii.

— A ja — powiedział doktor szeptem — jeśli zaczniesz gadać, wepchnę ci moją szpadą tę opowieść do gardła. Zadziwiająca to rzecz — zawołał gniewnie — że przyjmuje się w tak zacnym domu podobnych obwiesiów!

— Miałam go za waszego sługę — odparła jejmość Huberta. — Nigdym go dotąd nie widziała.

— Ani ja, ani ja! — zaszczebiotały dziewczęta tuląc się do siebie jak wybierane z gniazda makolągwy.

— Ani ja — powiedziała Cyprianna kryjąc głowę na drżących kolanach Magelonny.

— Ach, przewrotna dziatwo! — wykrzyknął przybysz w czerwonej mycce ze swego miejsca w rogu paleniska, gdzie przykucnął, by ochoczo wygrzebywać palcami gorące jak ogień kasztany. — Ani chybi, zaczną teraz udawać z czystej przekory, że mnie nie poznają w moim świątecznym odzieniu! Jednak przypatrzcie mi się dobrze, matko Huberto: czyżby się tak odmienił syn tutejszego rostrucharza”, Colas Papelin, niegdyś, przed laty, szkolarz, a dziś parobek stajenny, do usług jejmości? Zacny majster Toussaint nie podkuł ni jednej z naszych szkap, której bym pierwej nie mył, wiechciem nie wycierał, nie skrobał zgrzebłem, nie oczyścił, nie gładził, nie polerował, by lśniła jako zwierciadło, i której bym raz po raz, przynajmniej nocą, nie rozczesywał splątanej grzywy palcami. Oto dlaczego zawsze mnie w kuźni radzi witają. Wszystkim bowiem wiadomo, iż koniucha i kowala z jednego ulepiono ciasta.

Mówiąc to, rozsunął na prawo i lewo gęste pukle płomienistych włosów i ukazał obecnym — ze śmiechem, od którego ściany się zatrzęsły — ohydną, wybladłą twarz, pożółkłą jak wosk starej gromnicy i pociętą dziwacznymi bruzdami; płonęło na niej dwoje zaczerwienionych oczek, błyszczących mocniej niż węgle w ognisku, kiedy je rozżarzy uporczywy podmuch miecha.

Zebrani w izbie zadrżeli ze zgrozy.

Stara Huberta wiedziała teraz na pewno, że nigdy nie spotkała

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

tego człowieka, ale jakiś tajemny, wewnętrzny głos ostrzegł ją, że nie należy tego wyjawiać.

— Jeślim się kiedy natknął na ono straszydło — mruknął Pankracy — nie gdzie indziej musiało się to zdarzyć, jeno w piekielnych czeluściach.

— Prawda, mogło to być i tam! — podjął Papelin rechocząc ciągle. — I równie jak wy, dostojny panie, winienem się dziwować naszemu tutaj spotkaniu. Któż by się bowiem ważył mniemać, że ujrzy mistrza Pankracego Chouquet w Roztoce Pustelnika!

— W Roztoce Pustelnika?! — krzyknął podróżny. — Ach! Ach! — stęknął gryząc zaciśniętą pięść.

— Ach, ach! — powtórzył Papelin, a w głosie jego drgał szatański chichot. — A czy nie myślicie, mistrzu, iż nader ciekawą byłoby rzeczą — dla nas, ludzi światłych, co łączą umiłowanie wiedzy z pożądaniem złota i rozkoszy — usłyszeć, z jakiej przyczyny nazwano tak tę nędzną dolinę? Musi to być jakaś niezwyczajna historia i myślę, iż zacna pani Huberta, znająca gadek bez liku, z chęcią nam i tę opowie między jednym a drugim dzbanem młodego wina.

— Nie dbam ja o takie gadki, mój poczciwcze — odparł Pankracy chcąc powstać ze swego miejsca.

— Jeśli nie wysłuchacie tej, ja zacznę prawić swoją! — wykrzyknął Colas Papelin, uściskiem żylastego ramienia, niczym w kleszczach, przytrzymując go na zydlu. — Och, jakże lubo nam będzie was posłuchać, pani Huberto!

— Obiecałam już tę opowieść moim dziewczątkom — odrzekła staruszka — a długa ona nie będzie. Winniście wiedzieć, iż okolice te o wiele dzikszy i smutniejszy niźli dzisiaj przedstawiały widok, kiedy pewien bogobojny człek, temu sto lat z okładem, przybył tu i założył małą pustelnię na Skalnym upłazie ponad przepaścią. Powiadali, że był to młody i bogaty pan, co zbrzydził sobie żywot u dworu, lękając się pono, iż nie dostąpi tam zbawienia duszy. Tutaj wszelako znali go ludzie jako pustelnika Odylona i pod tym jeno imieniem najwyższy nasz Pasterz zaliczył go w poczet błogosławionych, zanim mu przyzna chwałę świętości.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Do licha! — zawołał z podziwem Colas Papelin.

— Tak czy siak — ciągnęła Huberta — nie sposób było wątpić, iż zabrał z sobą do pustelni wielkie bogactwa, gdyż w jedno oczymgnienie odmieniło się wszystko w tej okolicy. Sprawił, że zaorano zdatne pod pług ugory, pozakładano kuźnice nad potokami, wzniesiono przytułek dla niemocnych, probostwo i klasztor. Hojność jego ściągnęła do roztoki przeróżnych rzemieślników, potrzebnych wędrującym tędy podróżnym; potomkowie ich żyją tu do dziś w umiarkowanym dostatku, nie przestając sławić bożego męża, który im zostawił takowe dziedzictwo. I z tej to przyczyny nazwano dolinę Roztoką Pustelnika, świątobliwy Odylon nie opuszczał bowiem nigdy swojego eremu i za przykładem bożym darzył dobrodziejstwami prostaczków, nie będąc od nich widziany. Niech tedy dusza jego patrzy po wiek wieków w oblicze Pana, jak to napisano w papieskim breve.

— Nader to budująca historia — powiedział mistrz Pankracy — i nietrudno mi tym razem w nią uwierzyć, choć słyszałem podobne gadki we wszystkich krainach, kędy się mnichy panoszą. Widzi mi się wszakoż, iż zła pogoda przemija: wiatr przestał dąć i deszcz nie bije o szyby.

— Tak, tak, miło nam będzie wyruszyć w drogę niezabawem — zagadał wesoło Papelin, znów przytrzymując doktora na zydlu. — Atoli nieobyczajną zda mi się rzeczą opuszczać jejmość Hubertę, gdy ledwie rozpoczęła tak pouczającą i piękną opowieść.

— Mnie zaś opowieść zda się ze wszystkim skończona — rzucił gniewnie mistrz Pankracy. — I wyjawiła nam wszystko, czegośmy od niej żądali: rodowód, czyli, jak mówią księgi, etymologię nazwy tej doliny. Nie brak w niej ni jednego słowa.

— Brak w niej — sprzeciwił się Colas — zawęźlenia fabuły, rozwiązania i morału, których byście za nic nie darowali waszym żakom, gdy nie szczędząc trudu, wykładaliście perypatetycznym sposobem retorykę mistrza Wilhelma Fichet. A oto dowód, iż słuszne jest moje mniemanie: przezacna jejmość Huberta, odsapnąwszy nieco, zabiera się już na nowo do snucia swej opowieści.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Błogosławiony Odylon — podjęła istotnie staruszka — przeżył tak wśród modłów i w odosobnieniu nieomal trzy ćwierci stulecia, kiedy stawił się przed nim, chcąc mu pomagać w świętych obrządkach, pewien młodzian, znany tu już od kilku miesięcy ze swych pobożnych praktyk i pilnego przystępowania do sakramentów. Wiedzą dorównywał uczonym kapłanom, wymową — złotoustym kaznodziejom, a wszystkim widomą bogobojnością — samym świętym Pańskim, nikt bowiem nie znał pokutnika, co by się poddawał tak srogim umartwieniom. Toteż otwarły się przed nim zaraz wrota eremu. Imię jego umknęło mi w tej godzinie z pamięci, choć widzi mi się, żem je niedawno słyszała.

— Niepotrzebne nam ono w waszej opowieści — mruknął doktor gryząc znowu palce.

— Mistrz Pankracy Chouquet — ryknął gromko Colas — sądzi, iż to imię nie zda się na nic, czcigodna nasza dobrodziejko! Czy i wy mniemacie — dorzucił jeszcze głośniej — że wasza opowieść obejść się może bez imienia tego świętoszka, co mi patrzy na obłudnika z piekła rodem, jako wam zaleca dostojny Pankracy, dostojny Chouquet, dostojny Pankracy Chouquet? Nie pamiętacie tedy nic zgoła, zacna pani Huberto?

„Ten nędznik o śmierć mnie przyprawa” — powiedział sobie doktor w duchu, spoglądając ukradkiem na drzwi.

— Jeszcze nie zaraz — odpowiedział jego myślom mały człeczyna, dławiąc się śmiechem tuż przy uchu mistrza.

— Przez długie lata — ciągnęła Huberta nie zdając się zauważać, że jej przerwano — żyliśmy w trwodze, aby wieść o skarbach pustelnika nie przywabiła jakichś rzezimieszków. Ale potem wiadomym się stało, iż rozdawszy wiele grosiwa na zbożne dzieła, o których wam powiadałam, świątobliwy człek podzielił resztę swych bogactw między plebana a klasztor na opłacanie uczących dziatwę bakałarzy, wspomaganie pielgrzymów, a takoż pogorzelców i powodzian. W przybyciu tego młodego księżyka widzieliśmy jeno tkliwe i pełne łaski pocieszenie, jakim przychylna Opatrzność chciała osłodzić sędziwe lata samotnika. Przynajmniej — mówiliśmy sobie, siedząc wieczorami wokół komina — będzie ktoś u boku świątobliwego starca, aby mu zamknąć po

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

wieki i ostatnim namaszczeniem przywołać błogosławieństwo niebios na jego głowę.

— Och, jakaż to była godna myśl, zacna niewiasto! — zaszlochał w głos Colas Papelin. — Klnę się, iż sam bym błogosławił waszemu dobroczyńcy, gdyby mi jeno Bóg zezwolił. A co na to mój mistrz, dostojny Pankracy Chouquet?

Uczony mąż szarpnął brodę, zakręcił się na zydlu, popatrzył znowu na drzwi, ale nie odrzekł ani słowa.

— No i pięknie — podjęła opowieść starowina. — Aliści pewnej nocy Tiphaine, mój mąż nieboszczyk, zerwał się z łoża wielce zatrwożony. A działo się to, zacni panowie, jak uciął lat temu trzydzieści, w takąż noc Wszystkich Świętych jako dzisiaj, na krótko przed jutrznią za zmarłych.

— Jak to? — zapytał Colas Papelin. — Mówicie, matulu, że upłynęło lat trzydzieści od owego dnia? A będzie ich trzydzieści co do godziny, ani mniej, ani więcej, kiedy się ozwie dzwon na jutrznię?

— Juścić, że tak, mój dobry panie — odparła Huberta — skoro był wtedy Rok Pański tysiąc pięćset trzydziesty pierwszy. Spytałam się mojego, czemu to wstaje przed świtem, bom sądziła, iż zachorzał. Ale on mi rzekł: „Bądź dobrej myśli i nie lękaj się o mnie, moja miła. Zmora mnie jeno dręczyła szkaradna i trza mi tę rzecz wyklarować, nim się znowu spać położę, bowiem sen bywa czasem przestrogą Wszechmogącego. Zwidziało mi się, że zadano śmierć świątobliwemu Odylonowi, odkąd się zaś zbudziłem, wciąż mi brzmią w uszach jakoweś skargi i lamenty. Myślę wszelako, iż uspokoję cię niebawem”. To rzekłszy, pobiegł do pustelni z kilkoma ze swej czeladzi, których także dręczyły nocą okrutne zmory. I tam poznali, że sny owe aż nazbyt prawdziwie wszystko im objawiły...

— Zginął pustelnik niebożę! — wykrzyknął Papelin. — Mistrzu, zali słyszycie?

— Konał już, kiedy Tiphaine tam przybył. Mordercy się zdało, że Odylon, upadłszy, zaraz wyzionął ducha, ale starzec miał jeszcze dość w sobie mocy, by się wyczołgać z celi, kiedy tamten przeklętnik na próżno szukał rzekomych skarbów, dla których wydał duszę na zatracenie.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— A mordercą był ów bezecny obłudnik, co wyłudzał od starca jego życzliwość i modlitwy, przywdziawszy maskę nabożności! Mistrzu, zali słyszycie?

Ale Pankracy odpowiedział jedynie jakimś głuchym, podobnym do wycia rzężeniem.

— On ci to był — przytaknęła Huberta. — Aliści krata przy wejściu do groty zatrzasnęła się, przepuściwszy świątobliwego starca, Tiphaine opatrzył ją bowiem przemyślnym zamknięciem, a zbrodniarz nie znał jej tajemnego działania.

— Ha! Przydybali go wreszcie! — zawołał Colas Papelin wybuchając straszliwym śmiechem. — Jeszcze chwil parę, a sprawiedliwy zostanie pomszczony! Mistrzu, zali słyszycie?

— Nie tak się jednak stało — ciągnęła Huberta potrząsając głową. — Tiphaine i jego czeladka nie znaleźli w grocie żywego słucha, a że się w niej rozchodził swąd okrutny siarki i smoły, pomyśleli, iż morderca sprzymierzył się z Nieczystym, by cało wynieść skórę z takowej opresji. I tak zaiste musiało być, ludzie bowiem dowiedzieli się po latach, iż w mieście Metzu, czy też może w Sztrasburgu, ów piekielnik pobierał nauki u niegodziwego czarownika Korneliusza, o którym, ani chybi, doszły was słuchy...

— Och, nie odmienił on tym sposobem zawartego paktu! — wtrącił Colas Papelin, ciągle szalejąc ż uciechy. — Mistrzu, zali słyszycie?

— Słyszę słyszę — odrzekł Pankracy Chouquet obojętnym tonem. — Jest to mowa pełna bezrozumnych bajań, którymi papizm karmił tutejsze ciemne pospólstwo. Oby światło prawdy zabłysło wreszcie nad tą krainą!

Mówiąc to, nagłym ruchem odsunął się od towarzysza. Colas Papelin nie przytrzymał go tym razem, rzucił nań tylko spojrzenie pełne szyderstwa i wzgardy.

— Tak czy siak — powiedziała staruszka, nieco urażona — pewną jest rzeczą, iż pozostał w grocie obrzynek pergaminu, splamiony krwią i opatrzony czarnymi śladami pięciu pazurów ni to królewską pieczęcią. A stało na nim, iż udziela się mordercy trzydziestu lat zwłoki od wszelakiego karania, jak to wyłożył jego przewielebność Wielki Penitencjarz, bowiem nie litery były. w owym pisaniu, jeno znaki diabelskie.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Czyli w uszach mi dzwoni — mruknął z cicha Colas Papelin

— czy ozwała się oto sygnaturka z klasztoru, znak, że do jutrzni niedaleko? Mistrzu, zali słyszycie?

— Mordercy nigdy nie znaleziono — zakończyła swoją opowieść Huberta — choć w ręku pustelnika ostała się spora kępa jego włosów, wydartych razem z okrwawioną skórą. Nie mogły one odrosnąć, to pewna, i po tym znaku łacno by było niezbożnika rozpoznać.

— Cześć świątobliwemu Odylonowi! — wykrzyknął Papelin zrywając się z miejsca i gwałtownym wyrzutem ramienia strącając zdobny w pióro kapelusz z głowy uczonego.

Mistrz Pankracy Chouquet miał z boku na czaszce gładką, pozbawioną włosów bliznę, jak gdyby go w tym miejscu ogień osmalił.

— Zmierzył zuchwalca wściekłym spojrzeniem, podniósł kapelusz i ruszył ku drzwiom, oglądając się raz po raz, by sprawdzić, czy koniuch idzie w ślad za nim. Ale mały człeczyna bawił się beztrosko pogrzebaczem, uderzając nim o rozpalone do czerwoności, żelazne wilki, aż iskry tryskały z nich w górę, w rozwartą czeluść komina.

Drzwi zamknęły się za wychodzącym mistrzem Pankracym, a gromadka kobiet skamieniała w milczeniu i bezruchu, przytłoczona niepojętą trwogą.

Colas Papelin zauważył to i wybuchnął jeszcze głośniejszym niż przed chwilą śmiechem. Pokłonił się nisko obecnym, odgarniając splątane włosy z zalotnym wdziękiem światowego młodzieńca, którego ukształciły studia szlachetnych nauk i dworne obyczaje.

— Żegnaj, czcigodna pani Huberto, i wy, nadobne dzieweczki — powiedział kierując się do wyjścia. — Dzięki wam składam za gościnność, której doznaliśmy tutaj. Ale że i mnie się godzi wyświadczać ludziom przysługi, pośpieszę za tamtym szlachetnym mężem, by czasem drogi nie zmylił.

W chwilę później zgrzytnęły zawiasy i z hukiem zawarły się mocne zamki u drzwi.

— Zali diabeł poszedł już precz?— spytała jasnowłosa Julianna, z drżeniem wznosząc ręce ku niebu.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Diabeł? — powtórzyła Anastazja składając dłonie jak do modlitwy. — Czyżby Nieczysty takiej był właśnie postaci?

— Rzecz to wielce do prawdy podobna — odparła z powagą jejmość Huberta, która od dłuższego już czasu pilnie przebierała paciorki różańca.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin