Baśnie ukrainy, białorusi i mołdawi - Robert Babłojan, Mirlena Szumska.doc

(190 KB) Pobierz

BAŚNIE

UKRAINY,

BIAŁORUSI

I MOŁDAWII

BAŚNIE

NARODÓW

ZSRR

Przełożył Stanisław Ulicki Graficznie opracował Michaił Anikst

WYDAWNICTWO

TPPR "WSPÓŁPRACA"

1987

BAŚNIE

UKRAINY,

BIAŁORUSI,

I MOŁDAWII

Tytuł oryginału CKA3KH HAPOflOB YKPAHHbl, EEJIOPYCCMH H MOJIflABHH

Wyboru dokonali Robert Babłojan i Mirlena Szumska

kil Ą

Copyright for the Polish Edition by Wydawnictwo „Raduga" Moskwa, Wydawnictwo TPPR „Współpraca" Warszawa, >1987

ISBN 83-7018-043-2

BAŚNIE UKRAIŃSKIE

LATAJĄCY STATEK O BIEDAKU I CARZE KRUKÓW

Adaptacja: Lidia Kon Ilustracje: Ludmiła Łoboda i Iwan Ostafijczuk

LATAJĄCY STATEK

i sobie dziad i baba. Mieli trzech synów: dwóch  mądrych, a trzeciego — głuptaka. Staruszkowie mą- drych kochali. Baba im co tydzień świeże koszule szykuje, a z głuptaka wszyscy się śmieją, wszyscy go łaja. Siedzi głuptak na piecu w parcianej koszuli: podsunie mu baba jadła — poje, jak nie — głód mu doskwiera. Rozeszła się po wsi nowina: wydaje car swoją córkę za mąż, całe królestwo na obiad zaprasza. A temu da córkę za żonę, kto zbuduje latający statek i tym statkiem przyleci. Udali się mądrzy bracia do lasu. Zrąbali drzewo, myślą, jak tu statek latający zbudować.

Podszedł do nich starzec wiekowy:

—   Niech was Bóg wspomaga, synkowie! A użyczcie mi ogieńka, fajkę chcę zapalić.

—   Nie mamy czasu, staruszku, tobą się kłopotać! I zadumali sią bracia głęboko.

—  Znamienite świńskie koryto zrobicie, dziateczki —

powiedział starzec.— A carównę zobaczycie jako i własne uszy!

Rzekł to i przepadł. Trudzili się, trudzili bracia — nic im z tego nie wyszło.

—   Pojedźmy konno do miasta — starszy z braci powiada.— Skoro  nie  dane  nam  ożenić  się  z  carówną,  choć poucztujemy sobie do woli.

Staruszkowie synów pobłogosławili i w drogę ich wyprawili. Napiekła starucha pszenicznego chleba, prosiaka zabiła, flaszkę gorzałki dała.

Siedli bracia na koń, ruszyli w drogę.

Dowiedział się głuptak, że bracia odjeżdżają, i dalejże prosić:

—  Pójdę i ja w ślad za braćmi!

—  A ty, głuptaku, dokąd? — rzecze matka.— Wilki w lesie cię zjedzą.

—  A gdzieżby tam miały mnie zjeść!

„Pójdę i pójdę" — upiera się, trudno z nim dojść do ładu.

Przygotowała baba głuptakowi torbę, dała czerstwego razowego chleba, flaszkę wody i na gościniec wyprowadziła.

Poszedł głuptak do lasu. Spotkał na drodze wiekowego starca, bardzo starutkiego staruszka z brodą całkiem posiwiałą, długą — do samego pasa.

—  Bądź zdrów, dziadku!

—  Witaj, synu!

—  A dokąd to, dziadku, podążasz?

—  Tak sobie wędruję po świecie, ludziom w biedzie pomagam. A ty dokąd?

—  Do cara na obiad.

—  Czyżbyś umiał zbudować taki statek, który latać potrafi?

—   Nie, nie umiem.

—  To po co idziesz?

—  Poszli moi bracia, to i ja idę. Może szczęście się do mnie uśmiechnie.

—  No, mniejsza z tym. Siadaj, pokrzepimy się, odpoczniemy kapeńkę. Wyjmuj z torby co tam masz!

—  Ale ty tego, dziadku, nawet spróbować nie zechcesz: mam tylko razowy chleb, a i to czerstwy.

—   Nic nie szkodzi, dawaj co masz!

Sięgnął głuptak do torby, chleb wyjął, ale nie razowy i czerstwy, który wsunęła mu matka, lecz pszeniczny, wspa-

8

niały,  taki,  jaki pan w święta  zwykł jadać.  Zdziwił się głuptak. Staruszek uśmiecha się pod wąsem.

Odpoczęli, podjedli jak się należy. Podziękował staruszek głuptakowi za poczęstunek i rzecze:

—   Słuchaj, synku, co ci powiem. Idź do lasu, znajdź dąb, ale taki największy z największych, na którym gałęzie na krzyż rosną. Uderz w ten dąb trzy razy toporem, a sam padnij na ziemię i leż plackiem, póki cię ktoś nie zawoła. Statek będzie na ciebie czekał.  Siadaj i leć, gdzie tylko zapragniesz. Lecz pamiętaj, musisz brać ze sobą wszystkich bez wyjątku, których napotkasz na drodze.

Podziękował głuptak staruszkowi, pożegnali się i rozstali. Poszedł głuptak do lasu, znalazł dąb, na którym gałęzie na krzyż rosną, uderzył trzy razy toporem, a sam upadł na ziemię i zasnął. Spał, spał, nagle słyszy — ktoś go wzywa:

—  Wstawaj, przyjacielu! Szczęście ci dopisało! Skoczył na równe nogi, patrzy: stoi statek ze szczerego

złota,   ze  srebrnymi  masztami,   a  jedwabne   żagle  wiatr wydyma — tylko siadać i lecieć!

Nie namyślając się długo wskoczył do środka, żagle napiął i poleciał.

Równiutko, szybko żegluje! Leci, leci, a sam ciągle na ziemię spogląda. Wytęża wzrok — jakiś człowiek uchem do ziemi przywarł i nasłuchuje.

Krzyknął głuptak:

—   Bądź zdrów, dobry człowieku! Co robisz?

—   Nasłuchuję, czy się goście u cara na obiedzie zebrali.

—  Czyżbyś się tam wybierał?

—  Oczywiście!

—  To siadaj ze mną, podwiozę. Wsiadł i polecieli.

Lecą,   lecą — i  cóż  widzą:   człowiek   drogą  wędruje, jedną nogę przywiązaną ma do ucha, na drugiej skacze. Krzyczy głuptak:

—  Bądź zdrów,  dobry człowieku!  Powiedz,  dlaczego skaczesz na jednej nodze?

—   Skaczę na jednej nodze — odpowiada — bo gdybym odwiązał drugą, w jednej chwili świat dokoła bym obszedł. A nie mam zamiaru.

—  A dokąd śpieszysz?

—  Do cara na obiad.

—  To siadaj z nami!

—  Znakomicie!

10

Wsiadł i polecieli.

Lecą, lecą, patrzą — stoi na drodze strzelec i z łuku nie wiedzieć do czego celuje: ni ptaka, ni zwierzęcia — gołe pole dokoła.

—  Witaj, dobry człowieku! Powiedz, do czego mierzysz? Nie widać tu przecież ni zwierząt, ni ptaków.

—  Co znaczy nie widać? To wy nie widzicie, a ja widzę.

—  A co i gdzie widzisz?

—  O tam, za tym lasem, sto mil stąd, siedzi na dębie orzeł.

—   Siadaj z nami!

Wsiadł i polecieli. Lecą, lecą, patrzą — starzec idzie drogą, wór pełen chleba niesie.

—  Dokąd, staruszku, pośpieszasz?

—  Idę — rzecze — szukać chleba na obiad dla siebie.

—  Masz przecież cały worek!

—   Nie ma o czym mówić.  Nawet na jeden kęs nie starczy.

—   Siadaj z nami!

Zabrali ze sobą staruszka i polecieli. Lecą,   lecą,   patrzą — starzec   krąży   wokół   jeziora, jakby czegoś szukał.

12

—  Co tak chodzisz, dziadku? — krzyczy głuptak.

—  Chcę pić — odpowiada — a wody nigdzie znaleźć nie mogę.

—  Jakże to, stojąc nad jeziorem?

—  A ileż w nim może być wody! Nawet na jeden łyk nie wystarczy.

—   Siadaj więc z nami!

Zabrali staruszka i polecieli dalej. Spotykają jeszcze jednego. Idzie w stronę wioski, worek ze słomą taszczy.

—   Bądź zdrów, dziadku! A dokąd tę słomę niesiesz?

—  Do wioski!

—  Coś ty! Czyżby w wiosce słomy zabrakło?

—  E — powiada — to nie jest zwyczajna słoma.

—  A co w niej takiego dziwnego?

—  A  to,   że  przy  największym   skwarze,  gdy  letnie słonko przypieka, wystarczy tylko ją rozrzucić, a już mróz siarczysty nadchodzi.

—  No — rzecze głuptak — siadaj w takim razie z nami, pojedziemy do cara!

—  Cóż robić, pojedziemy. Wsiadł i polecieli.

13

r

 

Nie wiadomo, czy krótką, czy długą mieli podróż, ale na obiad do cara zdążyli. Tam na środku dziedzińca stoły stoją, a na nich różne różności: woły pieczone, kiełbas i ptactwa rozmaitość, kasza na mleku, wszystkiego pod dostatkiem, beczki z piwem natoczone po brzegi, słowem — pij i jedz, ile dusza zapragnie.

A ludzi zebrało się chyba z pół królestwa: i starzy, i młodzi, panowie, kupcy i biedacy— nikogo nie brakuje. I starsi bracia, mądrzy bracia, również tu siedzą.

Przyleciał głuptak z towarzyszami złotym statkiem, przed carskimi oknami wylądował. Wysiedli i podeszli do stołów.

Zdziwił się car. Prosty chłop złotym statkiem przyleciał, w połatanej koszuli, w starych, dziurawych portkach, a do tego na bosaka.

Car aż za głowę się złapał.

—  Co? Mam wydać córkę za takiego prostaka? Nie-doczekanie jego!

I zaczął myśleć, jak tu się od tego chłopka uwolnić. Myślał, myślał, aż wymyślił. Wezwał sługę i powiada:

—   Idź i oznajmij temu prostakowi: mimo że złotym statkiem przyleciał, nie zobaczy mojej córki, jeśli nie przy-

16

niesie żywej wody, nim goście od obiadu wstaną. A jeśli nie przyniesie — błyśnie, świśnie miecz, jego głowa spadnie precz!

Odszedł sługa.

A Słyszek usłyszał, co car powiedział, i powtórzył głuptakowi.

Zatroskał się głuptak, nie je, nie pije, siedzi na ławie, głowę zwiesił.

Kroczek pyta:

—  Coś tak pomarkotniał?

—  Car  chce,  abym żywej  wody mu przyniósł,  póki goście nie wstaną od stołu. Jak mam to zrobić?

—   Nie smuć się, ja żywą wodę przyniosę.

—  Dziękuję, uratujesz mnie!

Przyszedł sługa z carskim rozkazem. A głuptak od dawna wie o wszystkim.

—  Powiedz — rzecze — że przyniosę.

Odwiązał Kroczek nogę od ucha, dał krok i w jednej chwili znalazł się przy żywej wodzie. Nabrał jej ile trzeba i już chciał wracać, gdy nagle poczuł zmęczenie.

„Póki tam jeszcze obiad jedzą — duma — siądę sobie pod krzaczkiem,  odpocznę troszeczkę."  Usiadł i  zasnął.

17

Carski obiad końca dobiega, a Kroczka jak nie ma, tak nie ma. Siedzi głuptak na wpół żywy ze strachu, myśli: „Przepadłem z kretesem!" Słyszek ucho do ziemi przyłożył, nasłuchuje. Słucha, słucha...

—   Nic się nie martw — powiada — zasnął taki owaki pod krzaczkiem.

—  Ale co my teraz zrobimy? — głuptak pyta.— Jak go obudzić?

Strzałek mu na to:

—   Nie bój się, już ja go obudzę!

Naciągnął łuk, strzałę wypuścił do krzaczka; gałęzie poruszyły się i połaskotały Kroczka. Ten zerwał się na równe nogi, dał krok — goście nie zdążyli obiadu dojeść, jak żywą wodę przyniósł.              —

Car zdziwił się, lecz nic nie powiedział.

—  Idź — rzecze car słudze — i powiedz temu prostakowi: jeśli potrafi wespół ze swymi towarzyszami zjeść za jednym zamachem dwanaście par wołów i tyle chleba, ile się pomieści w dwunastu piecach, wtedy oddam mu córkę za żonę. Lecz jeśli nie zje —   błyśnie, świśnie miecz, jego głowa spadnie precz!

Usłyszał to Słyszek, głuptakowi powtórzył.

18

—  Co ja mam teraz robić? Nawet jednego chleba na raz zjeść nie potrafię! — głuptak rzecze.

I znów zasmucił się, głowę zwiesił. Odezwał się Obżartek:

—   Nie  smuć  się,  przyjacielu,  podjem  sobie  za  was wszystkich, jeszcze będzie mało.

Przychodzi sługa, a głuptak powiada:

—   Znam już carski rozkaz! Wracaj do pałacu, niech jadło szykują.

Dwanaście par wołów upieczono, upieczono dwanaście pieców chleba. Jak Obżartek wcinać zaczął — zmiótł wszystko do czysta i o więcej prosi.

—  Mało — skarży się — mało, mogliby dać choć drugie tyle!

Rozgniewał się car. Dwanaście beczek piwa i dwanaście beczek wina duszkiem wypić rozkazał.

—  Jeśli głuptak nie wypije — powiada — błyśnie, świś-nie miecz, jego głowa spadnie precz!

Słyszek rozkaz usłyszał i powtórzył przyjacielowi. A Ha-uścik rzecze:

—  W porządku, nie trap się, przyjacielu — wszystko wypiję, jeszcze będzie mi mało.

19

Wytoczono im dwanaście beczek wina i dwanaście beczek piwa. Zaczął Hauścik pić — wypił wszystko do ostatniej kropli i woła:

—   Marnie w gościnie  u  cara,  lichutko!  Drugie tyle bym wypił.

Widzi car, że trudna z głuptakiem rada i myśli: „Trzeba go zgładzić ze świata!" Znowu sługę wysyła:

—  Idź  i  powiedz,  żeby  przed  ślubem  do  łaźni  poszedł.

A sam żeliwną łaźnię do czerwoności rozpalić kazał. Nie tylko myć się, ale i zbliżyć się trudno!

Głuptak rozkazu wysłuchał. Puścił Mrozka z jego słomą przodem, śmiało kroczy. Podchodzą do łaźni, a z niej ogień aż bucha, żar dech w piersi zapiera. Mrozek słomę rozrzucił — takim chłodem powiało, że głuptak myć się musiał na siłę. Polazł potem na piec, siedzi, rozgrzać się nie może.

Car sługi posyła, myśląc, że po głuptaku nawet śladu nie ma. A ten trzęsie się na piecu:

—  Licha kąpiel u cara! Przez całą zimę widać ani razu w łaźni nie napalono.

20

Zmieszał się car. Co z takim robić?

Myślał, myślały aż wymyślił...

.— Król, nasz sąsiad, wypowiedział nam wojnę. Pragnę konkurentów poddać próbie. Temu oddam rękę swej córki, kto okaże się najdzielniejszym z rycerzy.

Wielu młodzieńców stawiło się na wojnę. Nawet dwaj starsi bracia pojechali na swoich konikach. A głuptak jak nie miał, tak nie ma wierzchowca. Wybłagał u carskiego koniucha starą, dychawiczną kobyłkę, tłucze się na niej po drodze. Dawno wyprzedzili go wszyscy rycerze, a głuptak — telep, telep, prawie nie rusza się z miejsca.

Wyszedł głuptakowi na spotkanie wiekowy starzec, który pomógł mu w zdobyciu statku.

— Nie frasuj się, synku, poratuję cię w kłopocie — powiada.— Jak będziesz jechał przez przepastny las, po prawej stronie lipę rozłożystą zobaczysz. Rzeknij wtedy: „Lipo, lipo, otwórz się przede mną!" Lipa rozstąpi się i wybiegnie z niej koń w uprzęży, z torbą przytroczoną do siodła. Jeśli będziesz potrzebował pomocy, powiedz tylko: „Wychodźcie z torby!", a sam zobaczysz, co się stanie. Czas już na mnie, żegnaj.

Uradował się głuptak, zlazł ze swej dychawicznej kobył-

21

ki — żadnego  z  niej   nie   miał  pożytku!   Pobiegł  jak  na skrzydłach do lasu. Odszukał lipę.

—  Lipo, lipo, otwórz się przede mną!

Lipa rozstąpiła się, wybiegł z niej rumak wspaniały, złotogrzywy, a uprząż na nim niewysłowionym blaskiem lśni. Leży żołnierski rynsztunek na siodle, do siodła przytroczona jest torba.

Głuptak wdział zbroję i woła:

—  Ej, wychodźcie z torby!

W mig wysypują się z torby żołnierze zbrojną gromadą. Jednym skokiem głuptak konia dosiadł i na czele swej armii pognał na nieprzyjaciela.

Dopadł wrogów, rzucił się na nich ze swoim wojskiem i tak zaczął rąbać, że prędko wszystkich wygubił. Pod sam koniec potyczki został ranny w nogę.

Natenczas car z carówną przyjechali na bitwę popatrzeć. Kiedy carówna zobaczyła, że najdzielniejszy z rycerzy ranny został, rozerwała chusteczkę na dwie części. Jedną zostawiła sobie, a drugą ranę młodzieńca przewiązała.

Bój wygasł. Pojechał głuptak do lasu, pod lipą stanął.

—   Lipo, lipo, otwórz się przede mną!

22

 

Lipa rozstąpiła się. Ukrył w niej głuptak wszystko: i konia, i torbę, i żołnierski rynsztunek. A sam na powrót ubrał się w stare spodnie i połataną koszulę.

Pragnie car poznać zwycięzcę. Śle gońców na wsze świata strony, by szukali rycerza, którego rana przewiązana jest chusteczką carówny. Daremne starania. Każe więc car odwiedzić nie tylko bogatych, lecz wszystkich bez wyjątku poddanych. Słudzy do biednych izdebek zaglądać zaczęli, lecz nie znaleźli rycerza. Wreszcie przyszło dwoje sług do chaty leżącej na samym krańcu miasta. Siedzieli w niej starsi bracia, obiad jedli, a głuptak racuchy im smażył. I ten miał właśnie nogę przewiązaną chusteczką carówny. Chcieli go carscy słudzy do pałacu zaraz zabierać, lecz głuptak poprosił:

—  Kochani,   nie   mogę  pójść  przecież   do   cara   jak oberwaniec.   Pozwólcie  mi  się   choć  w  łaźni  wyparzyć. Poczekajcie chwilę, obiadem się poczęstujcie.

—  Zgoda, tylko wracaj czym prędzej.

Siedli do stołu, pałaszują racuszki aż sie uszy trzęsą. A głuptak pobiegł do lasu. Woła do lipy:

—  Lipo, lipo, otwórz sie przede mną!

Lipa rozstąpiła się, wybiegł z niej rumak. Przebrał się

24

•Ut**

'/

¦**.&>

1^-k

głuptak i przemienił w tak dorodnego, urodziwego młodzieńca, że wprost oczu nie można było od niego oderwać. Wsiadł na konia i pojechał do pałacu.

Car i carówna ucieszyli się, rycerza z honorami przyjęli i zaraz zaczęli wszystko do wesela szykować.

O BIEDAKU I CARZE KRUKÓW

ył sobie raz na świecie biedak. Nie dorobił się on w ży- ciu niczego, prócz ciasnej chatynki, zagonka ziemi i  pary chudych, spracowanych wołów.

A miał do tego jeszcze żonę z całą gromadką dzieci, które wrzeszczały, piszczały i jeść wołały.

Pewnego dnia wyszedł biedak z najmłodszym synem w pole, ziemię orać zaczął. Ledwie dwie bruzdy zaorał, gdy nagle pociemniało niebo, jakby noc miała zaraz nastąpić.

Wzniósł biedak oczy do góry, patrzy, co to za chmura przysłoniła niebo. I ujrzał nad sobą ogromnego ptaka z dziobem ostrym jak włócznia, szponami jak haki i skrzydłami, które słońce zakrywają.

Wystraszył się biedak nie na żarty. A ptak usiadł na polu i zagarnął swoimi skrzydłami i chłopa, i jego syna, i woły, i pług.

Lecz strach zmienił się w przerażenie, gdy ptak przemówił ludzkim głosem:

27

—   Powiedz no mi, człowieku,  co mam ci zabrać — syna  czy  woły?   Muszę  przecież  nakarmić  czymś  swoje dzieci!

—  Weź mnie! — powiedział biedak.— Jestem już stary i dosyć natrudziłem się na tym świecie.

—   Nie — odrzekł potwór — ty nie zdasz mi się na nic. Za dużo wypaliłeś tytoniu. Twoje mięso tak przesiąknęło dymem,  że może zaszkodzić moim  dzieciom.  Syna albo woły — wybieraj.

Zadumał się biedak: co tu robić? Dzieci kupa i jeśli odda syna, tak wiele wcale nie straci. A woły tylko dwa. Jak bez nich w pole wychodzić, drzewo wozić, na chleb pracować?

Niecierpliwi się ptak:

—   Nie myśl za długo.  Kogo wybierasz,  odpowiadaj! I   dalejże   ziemię   drapać  szponami.   Spojrzał  na   nie

człowiek, syna pożałował: „Co ma być, niech będzie! Nie oddam ja swego dzieciątka w te straszne pazury!"

—  Bierz woły — wyszeptał ze smutkiem.

—  Twoje szczęście, że ulitowałeś się nad synem. Inaczej przepadłbyś   sam    ze   swymi   wołami — ptak   rzecze.— Wiedz też, że otrzymasz za nie godziwą zapłatę. Przyślij

28

 

 

i

tylko do mego pałacu jednego ze swych synów, a dam mu wszystko, czego zażąda.

—  A gdzie jest twój pałac? — biedak pyta.

—  Mam pałac w górach, za zielonymi łąkami, za przepastnymi lasami, na srebrnolitej polanie. Wystarczy, by twój syn zapytał, gdzie car kruków mieszka.— Mówiąc to ptak porwał woły wraz z pługiem i odleciał.

Wrócił biedak do domu ze zwieszoną głową.

—  A gdzie woły? — żona go pyta.

Opowiedział jej człowiek, co mu się przydarzyło. Żona w płacz:

—  Co teraz z nami będzie? Jakże ma pole obrodzić, skoro nie zaorane, ziarno nie posiane?

—   Nie płacz, matko — starszy syn powiada.— Udam się do cara kruków, niech za woły zapłaci. A jeśli nie wrócę, jedna kromka chleba więcej zostanie.

Łzy matczyne popłynęły strumieniem:

—   Nie chodź nigdzie, synku! Jeszcze pożre cię ta straszna bestia. A kawałek chleba zawsze znajdzie się w domu.

Lecz syn  nie, chciał jej słuchać.  Upiekła mu matka

placek, włożyła do sakwy cebuli, pobłogosławiła na drogę.

I poszedł syn szukać łąk zielonych i lasów nieprzeby-

30

tych, gdzie na srebrnolitej polanie pałac cara kruków stoi. Przewędrował jedną górską halę, drugą i znalazł się w gęstym lesie. Głód dojmujący poczuł. Usiadł najstarszy syn pod krzakiem, z sakwy placek i cebulę wydostał. Ledwie zdążył pierwszy kęs do ust włożyć, a już przy nim stara, kulawa wrona skacze, podryguje na jednej nodze.

—   Bądź zdrów! — rzecze wrona.

—  I ty bądź zdrowa! — odpowiada chłopak. Zbliżyła się wrona i prosi:

—   Daj mi kawałek placka, jestem taka głodna.

—  Jeszcze czego! Też jestem głodny,  a końca drogi nie widać. Nic z tego, sama sobie jadła poszukaj!

—  A dokąd to śpieszysz? — pyta wrona.

—   Szukam polany srebrnolitej, gdzie dwór cara kruków stoi.

—  Także chciałabym się tam dostać, tylko mi ni skrzydła, ni nogi nie służą. Posadź mnie na ramieniu, a w zamian za to pokażę ci drogę.

—  Jakże mam ciebie nosić, kiedy sam ledwo nogami powłóczę? — odrzekł najstarszy z synów.

Kulawa   wrona   podskoczyła,    machnęła   skrzydłami, uniosła się w górę i odleciała.

31

—   Patrzcie ją! Powóz sobie chciała ze mnie zrobić! — rozgniewał się najstarszy syn.  Schował resztki placka do sakwy i ruszył na dalsze poszukiwania srebrnolitej polany i pałacu cara kruków.

Lecz ni polany, ni pałacu nie odnalazł. Zabłądził w lesie, wyjść nie potrafi. -

A biedak z żoną czekają, wypatrują synaczka, doczekać się nie mogą. Mijają dni i noce, a o nim ni widu, ni sły-chu. Średni syn tedy rzecze:

—  Upiecz mi, matko, placek na drogę, nasyp do sakwy cebuli, daj laskę dębową — pójdę, brata poszukam. A może uda  mi  się przy  okazji  odnaleźć  i  srebrnolitą polanę, i pałac kruczego cara, a od niego samego zapłatę otrzymać.

—   Nie chodź nigdzie, synku! — matka prosi.— I bez carskiej łaski damy sobie jakoś radę. A brat, jeśli mu sądzone, i tak sam powróci.

Lecz średni brat niczym nie dał się przekonać. Przyszło matce i jego szykować do drogi.

Wędruje średni syn po zielonych łąkach, przez gęste lasy kroczy. Idzie, patrzy — stada wron latają po niebie. Myśli: „Z pewnością gdzieś tutaj car kruków swój pałac mieć musi!"

32

A dookoła las nieprzebyty. Zgłodniał średni syn, siadł pod krzaczkiem, wyjął z sakwy placek, cebulę, jeść zaczął. Nagle zjawiła się przed nim stara, kulawa wrona i dalejże prosić, by rzucił jej swego jadła, choć okruszynę.

—  Twój car zabrał nasze woły, niechże i ciebie nakarmi! — średni syn odrzekł.

—   Posadź mnie więc na ramieniu, bym nie zginęła w lesie: jestem kulawa i głodna.

—   Niech cię twój car na rękach nosi! — odparł chłopak.

.  Wrona podskoczyła, machnęła skrzydłami i odleciała.

Średni syn ze zdziwieniem popatrzył w ślad za nią, podniósł się z ziemi i ruszył w drogę. Lecz ni polany srebrno-litej, ni cara kruków nie odnalazł. Zabłądził w lesie, wyjść nie potrafi.

Czekają, wypatrują swych synów rodzice, nie mogą się doczekać.

Najmłodszy syn rzecze tedy do matki:

—  I mnie, mamusiu, sakwę naszykuj. Może uda mi się odnaleźć braci, może zapłatę od cara kruków przywiozę.

Zapłakała biedna kobieta. Odradza podróż synowi jak umie. Na próżno. I on puścił się w drogę.

33

[J

>

'&:¦

1S"

 

 

 

Szedł, szedł najmłodszy z synów po górach, po łąkach, przez lasy przepaściste, wreszcie głodny się poczuł. Siadł pod tym samym krzaczkiem, gdzie siedzieli przed nim jego bracia, jeść zaczął.

Nie zdążył przełknąć nawet jednego kęsa, gdy zjawiła się przed nim kulawa wrona. Skacze na jednej nodze, prosi:

—  Daj i mnie okruszek!

Najmłodszy syn odkroił sporą skibkę i oddał wronie:

—   Naści,   jedz,   biedaczko!   Starczy   dla   nas   obojga. Smutno jeść w samotności.                                 .

—  A dasz i cebuli? — pyta wrona.

—  Dlaczego nie, z przyjemnością, jeśli tylko zechcesz. Pojadła wrona placka, pojadła i cebuli. Podziękowała

chłopcu i pyta:

—  Powiedz, jak tu się znalazłeś. Czy wiesz, że stąd jeszcze nikt żywy nie wyszedł?

—  Muszę odszukać srebrnolitą polanę — odrzekł najmłodszy z synów.— Stoi na niej pałac srebrnolity, w którym car kruków mieszka. Pewnie są tam i moi bracia.

—   Posadź mnie na ramieniu, sama nie mogę ustać na nogach, a i skrzydła mam słabowite! — wrona prosi.

—  Czemu nie? Nigdy jeszcze wron na ramieniu nie

36

nosiłem — uśmiechnął się chłopak i zabrał wronę ze sobą. Idą, a wrona drogę podpowiada:

—  Idź w prawo, idź w lewo, idź prosto!

Szli tak dwa dni i dwie noce. Przeszli jeden las nieprzebyty, przeszli i drugi. Nagle w oddali coś zajaśniało. Wkrótce znaleźli się na rozległej polanie, lecz cóż to była za polana! Trawa i kwiaty, i nawet kamienie — wszystko z litego srebra.

Na środku polany skała urwista stoi, a na samym jej wierzchołku — pałac nie wysłowionej piękności.

Najmłodszy z synów stanął jak wryty. Nawet we śnie czegoś takiego nigdy nie widział.

Chłopak i wrona usiedli na skraju polany, zjedli do ostatniej okruszynki wszystko, co w sakwie zostało.

Rzecze kulawa wrona:

—  Tam na skale stoi pałac mojego cara. Teraz sam sobie poradzisz. Ale za to, że okazałeś mi miłosierdzie, dam ci jedną radę. Kiedy car kruków będzie cię pytać, jakiej zapłaty chcesz za woły, nie proś o nic, lecz zażądaj jedynie tego, co wsuwa pod swoją głowę, kiedy spać się kładzie.

I wrona zniknęła, wypowiedziawszy te słowa. Wdrapał się najmłodszy syn na skałę. Tam pojmała go

38

straż i przyprowadziła prosto do srebrnego tronu, na którym car kruków zasiadał.

—  Jak tu trafiłeś?

—  Dobrzy ludzie pomogli — odrzekł chłopak, nie chcąc zdradzić kulawej wrony.

—   No tak, skoro potrafiłeś mnie odnaleźć, muszę swego słowa dotrzymać. Obejrzyj sobie moje komnaty: dostaniesz to, co podobać ci się będzie najbardziej.

Trzy dni i trzy noce chodził syn biedaka po carskich komnatach, lecz i dziesiątej części pałacu nie zobaczył. Przychodzi więc do cara kruków i rzecze:

—  Masz, carze, cudowne komnaty. Podobało mi się w nich prawie wszystko. Lecz cóż ja bym robił z takim bogactwem? Daj mi lepiej to, co wsuwasz sobie pod głowę, kiedy spać się kładziesz.

Rozsierdził się car kruków: „Skąd ten dzieciuch może o tym wiedzieć? To sprawka którejś z wron, nie inaczej". I w gniewie rozkazał ściąć głowy wszystkim wronom, które towarzyszyły chłopcu w wędrówce po pałacu.

Namawia, przekonuje car syna biedaka, by zmienił swoje życzenie.

—  Dam  ci woły i tyle złota,  ile zdołasz udźwignąć.

40

—  Nie, daj mi tylko to, co wsuwasz pod głowę, kiedy spać się kładziesz.

—  Chcesz, zabierz wszystko, co jest w moich komnatach!

Lecz chłopak twardo obstawał przy swoim.

Co miał robić car kruków?

Wyjął spod poduszki maleńki młynek, jakim zwykle miele się kawę, i oddał chłopcu. A potem gniewnie zakrzyknął:

—  Masz, czego chciałeś! Zabieraj się stąd, ino żywo, żebym cię nie musiał zadziobać!

Wziął najmłodszy z synów młynek, do sakwy go schował i puścił się biegiem jak najdalej od kruczego carstwa. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy do nieprzebytego lasu dotarł.

Usiadł, by odpocząć, położył młynek przed sobą, szuka, czy nie znajdzie się w sakwie choć odrobina chleba. Lecz sakwa była pusta.

„Głupią radę dała mi kulawa wrona — pomyślał chłopak.— Na co mi ten młynek? Lepiej bym zrobił, gdybym wziął złota lub chociaż trochę jedzenia. A tak umrę z głodu i do domu nie wrócę."

41

Gdy tak biadolił, przypomniał sobie, że car kruków gotów był oddać...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin