Alistair MacLean - Cykl-Działa Nawarony (1) Działa Nawarony.doc

(1200 KB) Pobierz
Alistair Maclean

Alistair MacLean

 

Działa Nawarony

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

Preludium: niedziela; Godz. 01.00_/09.00

 

Zapałka zgrzytnęła hałaśliwie po zardzewiałej blaszanej ścianie baraku, zasyczała, a potem bryznęła iskrzącym płomieniem. Zarówno ostry dźwięk, jak i nagła jasność były jednakowo niesamowite w nocnej ciszy. Oczy Mallory'ego mechanicznie towarzyszyły osłoniętemu dłońmi migotliwemu płomykowi w jego drodze do papierosa wystającego spod przystrzyżonych wąsów pułkownika, dostrzegły, jak płomień zatrzymał się o parę cali od twarzy, zauważyły również jej nagłą nieruchomość i pustkę w oczach człowieka zatopionego w nasłuchiwaniu. Potem zapałka zgasła i upadła na piasek lotniska.

- Słyszę ich - powiedział cicho pułkownik. - Nadlatują. Za pięć minut tu będą. Nie ma dziś wiatru, przylecą na Numer Drugi. Chodźmy, spotkamy się z nimi w sztabie.

Urwał, popatrzył zagadkowo na Mallory'ego, zdawało się, że się uśmiecha. Ale ciemność oszukiwała, bo nie było wesołości w jego głosie.

- Pohamuj swą niecierpliwość, młody człowieku. Już niedługo. Niezbyt się nam udało dzisiejszej nocy. Boję się, że otrzymasz odpowiedź na wszystkie pytania i to aż za szybko.

Odwrócił się raptownie i skierował ku przysadzistym budynkom, które majaczyły niewyraźnie na tle bladej ciemności nad równą linią horyzontu. Mallory wzruszył ramionami i poszedł za trzecim członkiem grupy, barczystym, krępym mężczyzną, który wyraźnie kołysał się przy chodzeniu. Mallory zastanawiał się kwaśno, jak długo Jensen ćwiczył, by osiągnąć ten marynarski efekt. Oczywiście trzydzieści lat na morzu - bo tyle Jensen miał za sobą - wystarczą aż nadto, żeby człowiek kołysał się na równej drodze. Ale nie to było ważne. Dla odnoszącego wspaniałe sukcesy szefa wydziału operacyjnego Ekspozytury Operacji Dywersyjnych w Kairze, kapitana Jamesa Jensena, oficera Marynarki Królewskiej, kawalera D.S.O, * intryga, podstęp, zmienianie wyglądu i przebieranie się za kogoś były chlebem powszednim. Jako agitator wśród lewantyńskich dokerów zyskał sobie niepozbawiony domieszki lęku respekt robotników portowych od Aleksandretty do Aleksandrii, jako jeździec na wielbłądzie bluźnierczo wyprzedzał wszystkich beduińskich współzawodników. Nie było też żebraka, który by w bardziej dramatyczny sposób pokazywał rany na bazarach i targowiskach Wschodu. Jednak owej nocy występował jako przeciętny oficer marynarki. Ubrany był na biało, od czapki aż do płóciennych butów, światło gwiazd połyskiwało delikatnie na złotych haftach naramienników.

Distinguished Service Order - wysokie brytyjskie odznaczenie.

Kroki obu mężczyzn skrzypiały unisono po ubitym piasku; gdy weszli na betonowy pas startowy, zadźwięczały ostro. Sylwetka spieszącego się pułkownika już prawie zniknęła z pola widzenia. Mallory głęboko wciągnął powietrze i gwałtownie zwrócił się ku Jensenowi.

- Niech mi pan powie, sir, o co tu właściwie chodzi? Po co ten cały bałagan i tajemniczość? I dlaczego ja jestem w to wmieszany? Przecież zaledwie wczoraj ściągnięto mnie z Krety, kazano się stamtąd wynieść w ciągu ośmiu godzin. Powiedzieli mi, że dostanę miesięczny urlop. A co się dzieje?

- No? - mruknął Jensen. - Właśnie, co się dzieje?

- Nici z urlopu - powiedział gorzko Mallory. - Nie mogłem przespać nawet jednej nocy. Wysiadywałem tylko w sztabie E.O.D. i odpowiadałem na idiotyczne pytania na temat wspinaczki w południowych Alpach. Potem wyciągają mnie z łóżka o północy i mówią, że mam się spotkać z panem. Tymczasem zjawia się jakiś zwariowany Szkot, który wodzi mnie godzinami po tej pieprzonej pustyni, śpiewa pijackie piosenki i zadaje mi setki jeszcze głupszych, kretyńskich pytań!

- Zawsze uważałem, że w roli Szkota jestem najlepszy - oznajmił gładko Jensen.

- Ja osobiście świetnie się bawiłem na naszej wycieczce. - W roli Szko... - Mallory urwał, bo przypomniało mu się wszystko, co powiedział starszemu wąsatemu Szkotowi, kapitanowi, który prowadził wóz sztabowy. - Ja... ja bardzo przepraszam, sir. Nigdy by mi nie przyszło do głowy...

- Oczywiście, że nie - przerwał Jensen. - Nikt tego od pana nie oczekiwał. Po prostu chcieliśmy ustalić, czy pan się nada do tej roboty. Ja osobiście jestem pewny, że tak, a zresztą wiedziałem już, zanim ściągnęliśmy pana z Krety. Natomiast nie mam pojęcia, skąd panu przyszła do głowy sprawa urlopu. Zdrowy rozsądek E.O.D. często już kwestionowano, ale nawet my nie wysyłamy hydroplanu po to tylko, by umożliwić młodszym oficerom marnowanie przez miesiąc energii w burdelach Kairu - zakończył sucho.

- Nadal nie wiem...

- Cierpliwości, chłopaczku, cierpliwości - jak już powiedział przed chwilą nasz szanowny pułkownik. Czas nie ma kresu. Czekać i być cierpliwym to dopiero rozumieć Wschód.

- Ale cztery godziny snu na trzy doby nie pomogą w tym - rzekł Mallory z naciskiem. - A tylko tyle spałem... O, już lądują...

Obaj mężczyźni machinalnie przymknęli oczy, gdy uderzył w nie ostry blask świateł pasa startowego - ognista droga rozcinająca ciemność. Nie upłynęła minuta, gdy opuścił się pierwszy bombowiec, przekołował ciężko, niezgrabnie i zatrzymał się tuż koło nich. Szara farba kamuflażu na kadłubie i statecznikach była posiekana przez kule i odłamki granatów, jedna lotka w strzępach, lewy silnik nieczynny i skąpany w benzynie. Szyby kabiny strzaskane i podziurawione w kilku miejscach.

Przez dłuższy czas Jensen wpatrywał się w dziury i szczerby na uszkodzonej maszynie, potem potrząsnął głową i odwrócił wzrok.

- Cztery godziny snu, kapitanie Mallory - powiedział spokojnie. - Cztery godziny... To pan jest szczęściarz, że pan spał aż tyle.

Sala oddziału operacyjnego, ostro oświetlona dwiema potężnymi, nieosłoniętymi żarówkami, była nieprzytulna i duszna. Na urządzenie wnętrza składało się kilka zużytych map ściennych i planów, dwadzieścia rozklekotanych krzeseł i niepoliturowany sosnowy stół. Przy stole, między Jensenem i Mallorym, siedział pułkownik. Drzwi otworzyły się gwałtownie i weszła pierwsza załoga mrużąc oczy, nieprzyzwyczajone do ostrego światła. Prowadził ją ciemnowłosy, krępy pilot. W lewym ręku trzymał hełmofon i skafander, furażerkę zsunął na tył głowy. Na obydwu ramionach miał wypisane białymi literami "Australia". Nachmurzony, nie mówiąc słowa, usiadł bez pozwolenia, wyciągnął papierosy i potarł zapałkę o blat stołu. Mallory zerknął ukradkiem na pułkownika. Pułkownik wyglądał na zrezygnowanego. Nawet w jego głosie brzmiała rezygnacja.

- Panowie, to jest dowódca eskadry Torrance. Major Torrance - dodał niepotrzebnie - jest Australijczykiem.

Mallory odniósł wrażenie, że pułkownik próbuje w ten sposób wytłumaczyć niektóre sprawy, samego majora Torrance’a, między innymi.

- Prowadził dzisiaj atak na Nawaronę - mówił pułkownik. - Bill, ci panowie, kapitan Jensen z Marynarki Królewskiej i kapitan Mallory z Grupy Pustynnej Dalekiego Zasięgu, są szczególnie zainteresowani Nawaroną. Jak tam dziś poszło?

Nawarona! To dlatego tu dzisiaj jestem - pomyślał Mallory. - Nawarona. Znam ją dobrze, a raczej wiele o niej słyszałem. Jak każdy, kto służył kiedykolwiek we wschodnim rejonie Morza Śródziemnego. Nawarona - ponura, nieprzenikniona, żelazna forteca u wybrzeży Turcji, zaciekle broniona, jak przypuszczano, przez mieszany garnizon niemiecko-włoski, jedna z nielicznych wysp archipelagu egejskiego, na której alianci nie mogli postawić stopy, a tym bardziej odzyskać jej w żadnej fazie wojny...

Uświadomił sobie, że Torrance mówi z tłumioną wściekłością, cedząc słowa.

- Cholernie ciężko, sir. Zupełny klops. Samobójstwo. - Urwał nagle i zaciskając usta popatrzył ponuro na dym unoszący się z papierosa. - Ale chętnie wrócilibyśmy tam znowu - podjął. - Ja i moi chłopcy. Jeszcze raz. Rozmawialiśmy o tym w powrotnej drodze. - Mallory dosłyszał z głębi pomruk głosów, pomruk aprobaty. - I wzięlibyśmy ze sobą tego kretyna, który to wymyślił, żeby go spuścić nad Nawaroną z wysokości dziesięciu tysięcy stóp bez spadochronu.

- Aż tak źle, Bill?

- Aż tak źle, sir. Nie mieliśmy żadnych szans. Po prostu żadnych. Po pierwsze, pogoda była przeciwko nam - a faceci ze służby meteorologicznej dali tak przedziwne informacje - jak zwykle.

- Zapowiedzieli dobrą pogodę?

- Tak jest. Dobrą pogodę. Tymczasem zachmurzenie nad celem było dziesięć na dziesięć - oświadczył z goryczą Torrance. - Musieliśmy zejść na półtora tysiąca. Zresztą - co za różnica. Powinniśmy lecieć jeszcze niżej, jakieś trzy tysiące stóp poniżej poziomu morza, a potem wyskoczyć: ten nawis skalny dokładnie zamyka cel. Równie dobrze moglibyśmy rzucić deszcz ulotek, prosząc Niemców, żeby zagwoździli swoje cholerne działa... Oni połowę wszystkich dział pelot, jakie mają w południowej Europie, skoncentrowali w tym wąskim pięćdziesięciostopniowym wektorze - na jednej drodze, którą można dostać się do celu albo w jego pobliże. Russa i Conroya natychmiast obramowali ogniem przy podejściu do portu... Nie mieli żadnych szans.

- Wiem, wiem. - Pułkownik ciężko skinął głową. - Słyszeliśmy. Odbiór radiowy był dobry... A Mcilveen wodował na północ od Aleksandrii?

- Tak. Ale wszystko będzie dobrze. Jego grat trzymał się jeszcze na wodzie, kiedy przelatywaliśmy, duży gumowy ponton był wypuszczony, a morze gładkie jak staw. Wszystko będzie dobrze - powtórzył Torrance.

Pułkownik znowu skinął głową, a Jensen dotknął rękawa jego munduru.

- Czy mogę zamienić parę słów z dowódcą eskadry?

- Oczywiście, kapitanie. Nie potrzebuje pan o to pytrać.

- Dziękuję. - Jensen popatrzył na krzepkiego Australijczyka i uśmiechnął się lekko. - Tylko jedno małe pytanie: Pan nie marzy o powtórzeniu tej akcji?

- A wie pan, rzeczywiście, że nie marzę - warknął Torrance.

- Dlaczego?

- Dlatego, że nie mam ochoty na samobójstwo. Dlatego, że nie mam ochoty poświęcać dobrych chłopaków bez potrzeby. Że nie jestem Bogiem i nie potrafię robić cudów. W głosie Torrance a brzmiało przekonanie i zdecydowanie niedopuszczające dyskusji.

-  Powiada pan, że to niemożliwe? - nalegał Jensen. - To bardzo ważne.

- Na moje życie. I na życie tych wszystkich chłopaków - Torrance wskazał kciukiem ponad swym ramieniem. - To niemożliwe, sir. Przynajmniej niemożliwe dla nas. - Zmęczonym ruchem przesunął ręką po twarzy. - Może tylko hydroplan, dornier, z taką nową sterowaną przez radio bombą latającą mógłby coś zrobić i wyjść z tego cało. Nie wiem. Wiem natomiast, że jeśli chodzi o nas, to tyle, co się wybrać z motyką na słońce. Nie - dodał z goryczą. - Chyba, że napchacie moskita dynamitem i każecie jednemu z nas z szybkością czterystu mil znurkować w charakterze żywej torpedy do wylotu jaskini z działami. W ten sposób zawsze jest jakaś szansa.

- Dziękuję, kapitanie... I wam wszystkim. - Jensen wstał. - Wiem, że zrobiliście wszystko, co w waszej mocy, że nikt nie dokonałby więcej. Bardzo przepraszam... Panie pułkowniku?

- Dziękuję wam, panowie - pułkownik dał znak siedzącemu z tyłu oficerowi wywiadu, by zajął jego miejsce, i przez boczne drzwi wyszedł wraz z dwoma towarzyszami do swego gabinetu.

- Więc właśnie tak to wygląda. - Odkorkował butelkę taliskera i wyciągnął szklaneczki. - Musi pan to uznać za finał, Jensen. Eskadra Billa Torrance.a jest najstarszą, najbardziej doświadczoną eskadrą, jaka nam pozostała w Afryce. Bombardowała pola naftowe w Ploesti. To są nasze orły. Jeśli ktokolwiek mógłby wykonać dzisiejsze zadanie, to tylko Bill Torrance, a skoro on mówi, że to niemożliwe, proszę mi wierzyć, kapitanie Jensen, że nie da się tego zrobić.

- Tak - Jensen popatrzył ze smutkiem na bursztynowy płyn w szklance. - Tak. Teraz wiem. Właściwie wiedziałem już przedtem, ale nie miałem pewności, a nie mogłem sobie pozwolić na omyłkę... Straszna szkoda, że kilkunastu ludzi przypłaciło to życiem... Teraz pozostało nam tylko jedno wyjście.

- Tylko jedno - powtórzył jak echo pułkownik. Podniósł szklankę. - Za powodzenie Cheros!

Za powodzenie Cheros! - zawtórował Jensen.

Miał ponurą twarz.

- Panowie - wtrącił Mallory. - Zgubiłem się całkowicie. Czy  ktoś mógłby mi powiedzieć...

- Cheros - przerwał Jensen. - To nasze hasło wywoławcze, młody człowieku. Cały świat jest teatrem, chłopcze, a właśnie teraz wchodzisz na scenę w naszej komedyjce. - W uśmiechu Jensena nie było wesołości. - Przykro mi, że opuściłeś pierwsze dwa akty, ale nie przejmuj się tym zbytnio. To nie jest trudna rola; zostaniesz gwiazdorem, czy chcesz czy nie. Tak to wygląda. Cheros, akt 3, scena 1. Wchodzi kapitan Keith Mallory.

Przez pierwsze dziesięć minut żaden z nich się nie odezwał. Jensen prowadził wielkiego sztabowego humbera z tą samą pewnością i niedbałym mistrzostwem, jakie charakteryzowało wszystko, cokolwiek robił. Mallory pochylał się nad trzymaną na kolanach mapą. Była to sporządzona w dużej skali mapa admiralicji, przedstawiająca południowy rejon Morza Egejskiego. Oświetlała ją osłonięta żarówka na tablicy rozdzielczej. Studiował rejon Sporadów i północnego Dodekanezu, grubo obwiedziony czerwonym ołówkiem. Wreszcie wyprostował się, wstrząsnął nim dreszcz. Nawet w Egipcie noce pod koniec listopada bywają chłodne. Spojrzał na Jensena.

- Chyba już wszystko wiem, sir.

- Dobrze! - Jensen patrzył prosto przed siebie na wijącą się szarą wstęgę drogi, która biegła przez ciemność pustyni. Smugi światła reflektorów unosiły się i opadały, stale, hipnotycznie, w takt podrygiwania resorów na wyboistej szosie. - Dobrze - powtórzył. - Teraz niech pan jeszcze raz rzuci okiem na mapę i wyobrazi sobie, że stoi pan w miasteczku Nawarona - to jest przy tej prawie kolistej zatoce w północnej części wyspy. Proszę mi powiedzieć, co pan stamtąd będzie widział?

Mallory uśmiechnął się.

- Nie potrzebuję jeszcze raz rzucać okiem, sir. Mniej więcej cztery mile na wschód zobaczę wybrzeże Turcji. Wygina się ku północy i zachodowi i tworzy przylądek prawie dokładnie na północ od Nawarony. Jest to bardzo ostry przylądek, bo linia brzegowa wyskakuje niemal prostopadle na zachód. Następnie, około szesnastu mil na północ od tego przylądka - to jest przylądek Demirci, prawda? - i właściwie na jednej linii z nim zobaczę wyspę Cheros. Dalej, sześć mil na zachód, znajduje się wyspa Maidos, pierwsza z grupy Leradów. Rozciągają się one w kierunku północno_zachodnim, prawdopodobnie na jakieś pięćdziesiąt mil.

- Sześćdziesiąt. - Jensen skinął głową. - Masz oko, chłopcze. Nie brak ci odwagi i doświadczenia, nie przeżyłbyś na Krecie półtora roku, gdyby było inaczej. Poza tym posiadasz jeszcze kilka umiejętności, o których potem wspomnę. - Urwał i potrząsnął głową. - Pozostaje mi tylko nadzieja, że masz szczęście, i to dużo szczęścia. Bóg mi świadkiem, że będziesz go potrzebował.

Mallory czekał, co nastąpi dalej, lecz Jensen pogrążył się w jakichś swoich rozmyślaniach. Minęły trzy minuty, może pięć, i słychać było tylko świst opon i przytłumiony pomruk jakiejś potężnej maszyny. Nagle Jensen poruszył się i odezwał znowu, spokojnie, nie odwracając oczu od drogi.

- Mamy sobotę, nie, raczej jest już niedziela rano. Na wyspie Cheros znajduje się tysiąc dwustu ludzi, tysiąc dwustu brytyjskich żołnierzy, którzy do następnej soboty będą zabici, ranni albo w niewoli. Większość z nich będzie zabita. - Po raz pierwszy spojrzał na Mallory’ego i uśmiechnął się krótkim, krzywym uśmieszkiem. - Jak pan się czuje mając życie tysiąca ludzi w swoim ręku, kapitanie Mallory?

Przez kilka długich sekund Mallory wpatrywał się w niewzruszoną twarz obok siebie, a potem odwrócił oczy. Spojrzał na mapę. Tysiąc dwustu ludzi czekających na śmierć. Cheros i Nawarona, Cheros i Nawarona. Co to był za wierszyk, piosenka, której się nauczył przed laty w wyżynnej wsi wśród owczych pastwisk niedaleko Queenstown? Chimborazo - właśnie to. "Chimborazo i Cotopaxi, skradłyście serce moje". Cheros i Nawarona mają podobne brzmienie, ten sam nieokreślony urok, ten sam czar romantyzmu, który człowieka ogarnia i pozostaje w nim na zawsze. Cheros i... prawie gniewnie potrząsnął głową, próbował się skoncentrować. Kawałki łamigłówki zaczynały się składać, chociaż powoli. Jensen przerwał milczenie.

- Jeśli pan pamięta, osiemnaście miesięcy temu, po upadku Grecji, Niemcy zajęli prawie wszystkie wyspy z grupy Sporadów. Włosi oczywiście mieli już większą część Dodekanezu. Stopniowo zaczęliśmy tworzyć przyczółki na tych wyspach, przy czym w pierwszym rzucie znajdowali się zwykle wasi ludzie z Sił Pustynnych Dalekiego Zasięgu oraz Służby Specjalnej Marynarki Wojennej. Do września odzyskaliśmy prawie wszystkie większe wyspy z wyjątkiem Nawarony - był to diabelnie trudny orzech do zgryzienia, więc ją ominęliśmy, a na okolicznych wyspach umieściliśmy parę załóg w sile batalionu. - Błysnął zębami w uśmiechu. - Wtedy czatował pan w swojej jaskini gdzieś w Białych Górach, ale wie pan chyba, jak Niemcy zareagowali?

- Gwałtownie?

Jensen skinął głową.

- Właśnie. Bardzo gwałtownie. Nie można nie docenić politycznego znaczenia Turcji w tej części świata - zawsze była potencjalnym partnerem państw osi albo aliantów. Większość tych wysp znajduje się w odległości zaledwie kilku mil od tureckiego brzegu. Problem prestiżu, problem odbudowy zaufania do Niemiec był palący.

- Tak?

- Więc zebrali wszystko: spadochrony, piechotę powietrzną, brygady strzelców alpejskich, hordy stukasów - mówiono mi, że ogołocili na tę okazję front włoski z bombowców nurkujących. W każdym razie rzucili wszystko na szalę. W kilka tygodni straciliśmy ponad dziesięć tysięcy ludzi i wszystkie odzyskane wyspy z wyjątkiem Cheros.

- A teraz przyszła kolej na Cheros?

- Tak. - Jensen wysunął dwa papierosy, siedział w milczeniu, aż Mallory je zapalił i wyrzucił zapałkę przez okno, w bladą poświatę Morza Śródziemnego, która rozciągała się na północy za nadbrzeżną szosą. - Tak. Cheros idzie pod młot. Ale ocalenie jej nie jest w naszej mocy. Niemcy mają absolutną przewagę w powietrzu nad Morzem Egejskim...

- Ale... skąd pan ma taką pewność, że nastąpi to w tym tygodniu?

Jensen westchnął.

- Chłopcze, Gracja roi się od alianckich agentów. W samym tylko rejonie Aten i Pireusu mamy ich ponad dwustu...

- Dwustu! - przerwał z niedowierzaniem Mallory.

- Pan twierdzi...

- Twierdzę - uśmiechnął się szyderczo Jensen. - Bagatelka w porównaniu z kohortami szpiegów, które cyrkulują swobodnie u naszych szlachetnych gospodarzy w Kairze i Aleksandrii. - Nagle znowu spoważniał. - Tak czy inaczej, nasza informacja jest ścisła. Cała armada wypłynie w czwartek o świcie z Pireusu i będzie przeskakiwała Cyklady, zatrzymując się w nocy przy wyspach. - Uśmiechnął się. - Intrygująca sytuacja, nie sądzi pan? Nie ośmielimy się wyruszyć na Morze Egejskie w dzień, bo bomby zmiotą nas z powierzchni wody. Niemcy nie ośmielą się wypłynąć w nocy. Stada naszych niszczycieli, ścigaczy i kanonierek wyruszają na Morze Egejskie wieczorem; niszczyciele przed świtem wracają na południe, mniejsze okręty zazwyczaj kryją się w wąskich zatoczkach wysp. Ale nie możemy powstrzymać Niemców. Będą tam w sobotę albo w niedzielę - i zsynchronizują lądowanie z pierwszymi oddziałami powietrznymi. Dziesiątki junkersów 52 czekają pod Atenami; Cheros nie utrzyma się nawet dwa dni.

Nikt nie potrafiłby słuchać spokojnego głosu Jensena z jego nienormalną wprost rzeczowością, i nie wierzyć w to, co mówi. Mallory wierzył. Prawie minutę wpatrywał się w przestwór morza i feerię gwiazd połyskujących na jego ciemnawej, spokojnej powierzchni. Nagle obrócił się do Jensena.

- Ale flota, sir! Ewakuacja. Z pewnością flota...

- Flota - przerwał ciężko Jensen - nie da rady. Flota jest chora i zmęczona wschodnim Morzem Śródziemnym i Egejskim, chora i zmęczona nadstawianiem obolałego od dawna karku, po którym stale obrywa - i to na próżno. Dwa pancerniki mamy uszkodzone, osiem krążowników wypadło z akcji - w tym cztery zatopione. Straciliśmy ponad dziesięć niszczycieli... Nie potrafiłbym nawet wymienić liczby mniejszych okrętów, które straciliśmy. I za co? Powiedziałbym ci - za nic! Nasze naczelne dowództwo może bawić się z Niemcami w kotka i myszkę dokoła raf i w czarnego luda. Kolosalny ubaw dla wszystkich zainteresowanych - z wyjątkiem, oczywiście, dwóch czy trzech tysięcy marynarzy, którzy utonęli podczas tej zabawy, i dziesięciu tysięcy Anglików, Nowozelandczyków, Australijczyków i Hindusów, którzy cierpieli i zginęli na tych samych wyspach - i to nie wiedząc dlaczego.

Dłonie Jensena zacisnęły się na kierownicy, ściągnięte usta świadczyły o rozgoryczeniu. Mallory był zaskoczony, niemal wstrząśnięty gwałtownością i głębią uczucia: to mu zupełnie nie pasowało do sylwetki Jensena... A może właśnie tak, może Jensen wiedział naprawdę bardzo wiele o tym, co działo się wewnątrz...

- Pan powiedział, że tysiąc dwustu ludzi? - zapytał spokojnie Mallory. - Pan mówił, że na Cheros jest tysiąc dwustu ludzi?

Jensen rzucił mu szybkie spojrzenie i znowu odwrócił głowę.

- Tak. Tysiąc dwustu ludzi. - Westchnął. - Masz rację, chłopcze. Oczywiście, nie możemy ich tam zostawić. Flota zrobi wszystko, co jest w jej mocy. Dwa czy trzy niszczyciele więcej - przepraszam, chłopcze, znowu do tego wracam... A teraz słuchaj, i to słuchaj uważnie. Ewakuację musielibyśmy przeprowadzać w nocy. Nie ma nawet cienia możliwości dokonania jej w dzień, kiedy dwieście lub trzysta stukasów tylko czeka na cień niszczyciela Marynarki Królewskiej. A musiałby to być niszczyciel - transportowce i statki handlowe są za powolne. I prawdopodobnie nie mogłyby iść północną trasą ponad północnym skrajem Leradów - nie zdążyłyby wrócić przed świtem w bezpieczne miejsce. Taki rejs trwałby zbyt wiele godzin.

- Ale przecież Lerady tworzą dość długi łańcuch wysp - zaprotestował Mallory. - Czy niszczyciele nie mogłyby przejść między wyspami?

- Między dwiema z nich? Niemożliwe. - Jensen potrząsnął głową. - Zaminowane jak cholera. Wszystkie przejścia. Nawet czółnem nie przepłyniesz.

- A cieśnina między Maidos i Nawaroną? Też pewnie zapchana minami?

- Nie. Czysta. Za głęboka woda. Na takiej głębokiej wodzie nie sposób stawiać min. - A więc tę drogę pewnie chcecie wybrać, prawda, sir? Myślę o pasie wód terytorialnych Turcji po drugiej stronie, a my...

- Przeszlibyśmy przez terytorialne wody Turcji jutro, i to w jasny dzień, gdyby to coś dało - dopowiedział obojętnie Jensen. - Turcy o tym wiedzą i Niemcy tak samo. Lecz w obecnej sytuacji musimy wybrać kanał zachodni. Kanał jest prostszy, droga krótsza i nie grożą żadne niepotrzebne komplikacje międzynarodowe.

- W obecnej sytuacji?

- Chodzi o działa Nawarony. - Jensen urwał i milczał przez dłuższy czas, a potem powtórzył te słowa, powoli, bezbarwnie, jak się powtarza imię odwiecznego wroga. - Działa Nawarony. To one załatwiają sprawę. Pokrywają północne wejścia do obu kanałów. Moglibyśmy dzisiaj zabrać tych tysiąc dwustu ludzi z Cheros, gdyby nam się udało uciszyć działa Nawarony.

Mallory siedział w milczeniu.

Teraz trafia wreszcie w samo sedno - pomyślał.

- To nie są zwykłe działa - podjął Jensen spokojnie. - Nasi eksperci marynarki określają je jako mniej więcej dziewięciocalówki. Osobiście uważam je raczej za odmianę 210_milimetrowych dział burzących, których Niemcy używają we Włoszech. Nasi żołnierze na froncie włoskim nienawidzą tych dział i boją się ich bardziej niż czegokolwiek na świecie. Straszliwa broń - pocisk bardzo stabilny w locie i piekielnie celny. W każdym bądź razie - ciągnął ponuro - jakiekolwiek są, wystarczyły, by w ciągu pięciu minut wykończyć "Sybaris".

Mallory skinął głową.

- "Sybaris"? Słyszałem, zdaje się...

- To był duży krążownik, który wysłaliśmy mniej więcej cztery miesiące temu, aby pogadał ze szkopami. Myśleliśmy, że to prosta formalność, zwykłe ćwiczenie taktyczne. "Sybaris" wyleciał w powietrze. Tylko siedemnastu ludzi ocalało.

- Boże! - Mallory był wstrząśnięty. - Nie wiedziałem...

- Dwa miesiące temu zmontowaliśmy na szeroką skalę atak amfibii na Nawaronę. - Jensen nawet nie słyszał, że mu przerwano. - Komandosi, komandosi Marynarki Królewskiej i Specjalna Służba Marynarki Jellicoe’a. Szanse prawie żadne, wiedzieliśmy zresztą o tym... Wybrzeże Nawarony stanowi lita skała. Ale to byli wybrani ludzie, prawdopodobnie najlepsze dziś oddziały szturmowe na świecie. - Jensen milczał dłuższą chwilę, a potem kontynuował bardzo spokojnie: - Rozbili ich na miazgę. Wytłukli prawie do ostatniego człowieka. Wreszcie, dwa razy w ciągu dwóch ostatnich dni - wiedzieliśmy o tych przygotowaniach do ataku na Cheros - wysłaliśmy dywersantów na spadochronach. Ludzi ze Specjalnej Służby Marynarki. - Bezradnie wzruszył ramionami. - Po prostu przepadli.

- Przepadli.

- Właśnie, przepadli. Aż wreszcie dzisiejszej nocy - ostatni zryw i... ma pan... - Jensen zaśmiał się krótko, ponuro. - W tym baraku dowództwa zachowywałem się bardzo spokojnie, prawda? To ja jestem tym "kretynem", którego Torrance i jego chłopcy chcieliby zrzucić na Nawaronę. Nie mam im tego za złe. Ale musiałem to zrobić, po prostu musiałem. Wiedziałem, że to beznadziejne, ale musiałem.

Wielki humber zaczął zwalniać, sunąc cicho między rozwalającymi się ruderami i budami zachodnich przedmieść Aleksandrii. Niebo zaczęło nabierać już szarości przedświtu.

- Nie sądzę, żebym wiele zdziałał na spadochronie - powiedział z powątpiewaniem Mallory. - Mówiąc szczerze, nigdy nawet nie widziałem spadochronu z bliska.

- Proszę się nie martwić - powiedział krótko Jensen. - Nie będzie go pan potrzebował. Dostanie się pan do Nawarony trudniejszą drogą.

Mallory czekał na dalszy ciąg, ale Jensen zamilkł wymijając wielkie wyboje, którymi szosa była teraz usiana. Po pewnym czasie Mallory zapytał:

- Dlaczego właśnie ja, kapitanie Jensen?

Uśmiech Jensena był ledwie widoczny w szarzejącej ciemności. Skręcił gwałtownie, by wyminąć ogromną dziurę w jezdni, i wyprostował znowu.

- Boisz się?

- Pewnie, że się boję. Proszę się nie obrazić, sir, ale w ten sposób wystraszyłby pan każdego... Ale nie o to mi chodzi.

- Wiem, że nie o to. To tylko mój ciężki dowcip... Dlaczego pan? Specjalne kwalifikacje, chłopcze. Mówisz po grecku jak Grek. Mówisz po niemiecku jak Niemiec. Doświadczony sabotażysta, pierwszej klasy organizator i całych osiemnaście miesięcy w Białych Górach na Krecie - dostatecznie przekonujący dowód twoich zdolności do przetrwania na terytorium obsadzonym przez nieprzyjaciela. - Jensen zachichotał. - Byłbyś zdziwiony, gdybyś wiedział, jak kompletne jest twoje dossier, które mamy!

- Nie, nie byłbym zdziwiony - stwierdził Mallory z pewnym naciskiem. - Ale - dodał - znam przynajmniej trzech innych oficerów o takich samych kwalifikacjach.

- Owszem, są inni - zgodził się Jensen. - Ale nie ma innych Keithów Mallorych. Keith Mallory - powtórzył retorycznie. - Któż nie słyszał o Mallorym w owych błogich dniach przed wojną? Najświetniejszy alpinista, najwybitniejszy wspinacz, jakiego dotychczas wydała Nowa Zelandia, a Nowozelandczycy znają się na wspinaczce. Człowiek_mucha, który trafi wszędzie, który wejdzie na prostopadłą skałę i pokona najfantastyczniejsze przepaści. Całe południowe wybrzeże Nawarony - mówił Jensen żartobliwym tonem - to jedna olbrzymia, fantastyczna przepaść. Nie ma miejsca na postawienie nogi czy położenie ręki.

- Rozumiem - mruknął Mallory. - Rozumiem, oczywiście. "Do Nawarony trudniejszą drogą". Tak właśnie pan powiedział.

- Tak jest - potwierdził Jensen. - Pan i pańska grupa: jeden plus czterech. Szkółka alpinistyczna Malloryego. Sami wybrani. Każdy ze swoją specjalnością. Spotka się pan z nimi jutro, a raczej dziś po południu.

Przez...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin