Alistair MacLean - Tylko dla Orłów.rtf

(674 KB) Pobierz

Alistair MacLean

 

Tylko dla orłów

 

Przełożyli Małgorzata i Andrzej Grabowscy

 

Warszawa 1989

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wibrujący łoskot czterech olbrzymich silników tłokowych działał na nerwy i nieznośnie szturmował kurczące się bębenki uszu. Według Smitha poziom decybeli przypominał fabrykę kotłów, co więcej fabrykę pracującą na wzmożonych obrotach, przenikliwe zimno zaś panujące w tej ciasnej, wypełnionej po brzegi kabinie pilotów, było prawdziwie syberyjskie. Z drugiej strony przyszło mu na myśl, że w każdej chwili gotów byłby zamienić się na syberyjską fabrykę kotłów, ponieważ ta, niezależnie od jej minusów, nie mogłaby spaść z nieba ani zderzyć się ze zboczem góry, co w obecnych warunkach wydawało się nie tylko prawdopodobne, ale wręcz pewne — mimo usilnych starań pilota ich bombowego Lancastera. Smith odwrócił wzrok od pociemniałego mętnego świata za szybami ochronnymi, na których wycieraczki toczyły bezcelową walkę z siekącym śniegiem i ponownie spojrzał na mężczyznę siedzącego na lewym fotelu kapitańskim.

Podpułkownik Cecil Carpenter czuł się w swoim otoczeniu jak najszczęśliwsza ostryga z zatoki Whitstable w swojej skorupie. Jakiekolwiek porównanie z syberyjską fabryką kotłów uznałby za brednie pomyleńca. Nie ulegało wątpliwości, że drżenia i wibracje działają na niego równie kojąco, jak zabiegi najdelikatniejszego masażysty, wycie silników wręcz usypia, a temperatura sprzyja odprężającej lekturze. Przed nim, w odpowiedniej odległości, na półce spuszczonej na zawiasach z bocznej ściany kabiny, spoczywała książka. Z dostrzegalnych przelotnie fragmentów niesamowitej okładki, przedstawiającej okrwawiony nóż wbity w plecy dziewczyny, która zdaje się nie miała na sobie żadnego ubrania, Smith wywnioskował, że podpułkownik żywi pogardę dla poważniejszych przedstawicieli współczesnego powieściopisarstwa. Carpenter odwrócił kartkę.

— Wspaniałe — rzekł z podziwem i zaciągnął się głęboko dymem z wysłużonej fajki, cuchnącej jak dezynfekcyjne zielsko. — Do diabła, facet umie pisać! Oczywiście na indeksie, mój młody Tremayne — rzucił w stronę młodzieńca o świeżej cerze siedzącego na fotelu drugiego pilota — a zatem nie mogę jej panu dać, dopóki pan nie dorośnie. — Przerwał, pomachał ręką w gęstym od dymu powietrzu, żeby poprawić widoczność, i spojrzał z wyrzutem na drugiego pilota. — Poruczniku Tremayne, na pańskim obliczu znów zagościł bolesny niepokój.

— Tak jest, panie pułkowniku. To znaczy, nie, panie pułkowniku.

— Choroba naszych czasów — stwierdził Carpenter ze smutkiem. — Młodzi nie doceniają tylu rzeczy, na przykład świetnego tytoniu fajkowego, nie mówiąc o własnym dowódcy. — Westchnął ciężko, starannie zaznaczył w książce miejsce, gdzie skończył, złożył podpórkę i wyprostował się w fotelu. — Zdawałoby się, że we własnej kabinie człowiek ma prawo do chwili spokoju i ciszy.

Odsunął boczną szybę. Lodowaty podmuch gęstego od śniegu wiatru wtargnął do wnętrza, wnosząc ze sobą spotężniały nagle ryk silników. Carpenter skrzywił się i wysunął głowę, osłaniając oczy dłonią w rękawiczce. Po upływie pięciu sekund zniechęcony potrząsnął głową, zacisnął oczy, krzywiąc się przy tym jakby z bólu, cofnął głowę, zasunął szybę, zgarnął dłonią śnieg z płomiennie rudych włosów i ze wspaniałych wiechci wąsów, po czym odwrócił się do Smitha.

— To nie byle, co majorze, zabłądzić w zamieci, lecąc nocą nad rozdartą wojną Europą.

— Błagam, panie pułkowniku — zaprotestował żałośnie Tremayne.

— Nikt nie jest nieomylny, mój chłopcze.

Smith uśmiechnął się grzecznie.

— Chce pan przez to powiedzieć, że nie wie pan, gdzie jesteśmy?

— Skąd mogę wiedzieć? — Carpenter obsunął się nieco w fotelu, przymknął oczy i ziewnął szeroko. — Ja tylko prowadzę maszynę. Mamy nawigatora, nawigator ma radar, a ja nie ufam ani jednemu, ani drugiemu.

— Proszę, proszę. — Smith potrząsnął głową. — I pomyśleć, że mnie okłamano w Ministerstwie Sił Powietrznych. Powiedziano mi, że latał pan ze trzysta razy z różnymi misjami i że zna pan Europę lepiej niż przeciętny taksówkarz zna Londyn.

— Paskudna plotka puszczona przez wrogów, którzy usiłują przeszkodzić mi w zdobyciu ciepłej posadki za biurkiem w Londynie. — Carpenter zerknął na zegarek. — Uprzedzę pana dokładnie na trzydzieści minut przedtem, zanim wypchniemy was nad strefą zrzutu. — Jeszcze raz zerknął na zegarek i mocno zmarszczył brwi. — Poruczniku Tremayne, pańskie poważne zaniedbanie obowiązku grozi niebezpieczeństwem całej misji.

— Słucham, panie pułkowniku? — Na twarzy Tremayne'a odmalował się jeszcze większy niepokój.

— Powinienem był dostać kawę dokładnie trzy minuty temu.

— Tak jest, panie pułkowniku. W tej chwili, panie pułkowniku.

Smith znów się uśmiechnął, wstał prostując się ze skulonej pozycji za fotelami pilotów i opuścił kabinę kierując się ku tyłowi Lancastera. Tu, w zimnym, ponurym, odpychającym kadłubie samolotu, który najbardziej przypominał żelazny grobowiec, wrażenie przebywania w syberyjskiej fabryce kotłów podwajało się. Wypełniający go hałas był prawie nie do zniesienia, zimno przenikliwe, a metalowe, metalem żebrowane ściany, z których skapywała skroplona para, nie zapewniały nawet odrobiny komfortu. Równie nie sprzyjały wygodzie przyśrubowane do podłogi siedzenia: sześć metalowych ram obciągniętych płótnem — oszalały funkcjonalizm. Próba wprowadzenia tych z sadystycznym zacięciem zaprojektowanych narzędzi tortur do więzień Jego Królewskiej Mości spowodowałaby ogólnonarodowy protest.

W owe sześć siedzeń było wciśniętych sześciu mężczyzn. Smith pomyślał, że chyba nigdy w życiu nie widział takiej szóstki nieszczęśliwców. Podobnie jak on, wszyscy ubrani byli w mundury niemieckich Strzelców Alpejskich. Podobnie jak on, mieli po dwa spadochrony. Wszyscy trzęśli się bezustannie, tupali nogami, zabijali rękami, a ich zmarznięte oddechy wisiały w lodowatym powietrzu. Na wprost nich, wzdłuż górnej części prawej burty kadłuba, przebiegał napięty metalowy drut, który dalej znikał ponad drzwiami. Na drucie tym umocowane były zaczepy, od których zbiegały w dół druty połączone ze spadochronami spoczywającymi na szczycie góry pakunków o najróżnorodniejszych kształtach. Można było ustalić zawartość tylko jednego z nich, a to dzięki wystającym końcom kilku par nart.

Najbliżej siedzący spadochroniarz, ciemnowłosy nerwowy mężczyzna o latynoskich rysach, podniósł oczy na wchodzącego Smitha. Smith pomyślał, że po raz pierwszy widzi Edwarda Carraciole z aż tak nieszczęśliwą miną.

I co? — Głos Carracioli był równie nieszczęśliwy jak jego mina. - Założę się, cholera, że nie wie ani trochę lepiej ode mnie, gdzie jesteśmy.

— Rzeczywiście, wygląda na to, ze usiała trasę przelotu nad Europą od czasu do czasu otwierając okno i węsząc — przyznał Smith. — To jednak mnie nie martwi...

Przerwał na widok strzelca pokładowego w stopniu sierżanta, który wkroczył z tylnej kabiny niosąc blaszankę z dymiącą kawą i emaliowane kubki.

Mnie też nie, panie majorze... - Sierżant uśmiechnął się wyrozumiale. — Pułkownik ma swoje drobne przyzwyczajenia. Kawy, panowie? W bazie twierdzi, ze podczas całego lotu czyta kryminały, a w sprawie namiarów polega na jednym ze strzelców, który co jakiś czas informuje go, gdzie jesteśmy.

Smith oplótł kubek zziębniętymi dłońmi.

A czy chociaż pan wie, gdzie jesteśmy?

- Oczywiście, panie majorze. — Sierżant wyglądał na szczerze zdziwionego, skinieniem głowy wskazał metalowe szczeble wiodące do górnej wieżyczki strzeleckiej. — Proszę tylko skoczyć tam i spojrzeć w dół na prawo.

Smith uniósł pytająco brew, oddal kubek, wspiął się po drabince i spojrzał na prawo przez kopułę z pleksiglasu wieńczącą wieżyczkę. Przez kilka sekund miał w oczach tylko ciemność, a potem stopniowo, nisko w dole i niewyraźnie poprzez zacinający śnieg, wyróżnił wzrokiem pośród nocy niesamowitą poświatę, poświatę, która powoli ułożyła się w krzyżowy wzór oświetlonych ulic. Przez jedną krótką chwilę na jego twarzy odmalowało się głębokie niedowierzanie, które szybko ustąpiło miejsca zwykłej spokojnej i posępnej minie.

— No, no. — Odebrał swoją kawę. — Ktoś powinien im zwrócić uwagę. W całej Europie gaszą światła.

— Ale nie w Szwajcarii — cierpliwie wyjaśnił sierżant. — To Bazylea.

— Bazylea? — Smith wlepił w niego wzrok. — Bazylea! Do licha, zboczył z kursu siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt mil. Według planu nasza trasa biegła na północ od Strassburga.

— Tak jest, panie majorze. — Sierżant wcale się nie zmieszał. — Pułkownik powiada, że nie zna się na planach lotów. Uśmiechnął się na wpoi przepraszająco. — Prawdę mówiąc, jest to trasa naszych nocnych rundek do Yoraibergu. Lecimy nią na wschód wzdłuż granicy szwajcarskiej, potem na południe od Schaffhausen...

— Ależ to jest nad terytorium Szwajcarii!

— Doprawdy? W pogodną noc widać światła Zurychu. Powiadają, że pułkownik Carpenter ma tam na stałe zarezerwowany pokój w Baur-au-Lac,

— Co takiego?

— Twierdzi, że gdyby miał wybierać pomiędzy obozem jenieckim w Niemczech a internowaniem w Szwajcarii, to wie dobrze, po której stronie granicy wyląduje... Potem lecimy po szwajcarskiej stronie Jeziora Bodeńskiego, na wysokości Lindau skręcamy na wschód, wzbijamy się na wysokość ośmiu tysięcy stóp, żeby przeskoczyć góry, a wtedy raz-dwa-trzy i już jest Weigspitze.

— Rozumiem — powiedział Smith słabym głosem. — Ale... ale czy Szwajcarzy nie protestują?

— Bardzo często, panie majorze. Zdaje się, że ich skargi dotyczą właśnie tych nocy, kiedy my odwiedzamy te strony. Pułkownik Carpenter twierdzi, że to jakiś nieżyczliwy pilot Luftwaffe usiłuje go zdyskredytować.

— Cóż jeszcze? — spytał Smith, ale sierżant był już w drodze do kabiny pilotów.

Lancaster przechylił się nagle, trafiwszy w jedną z rzadko zdarzających się dziur powietrznych - Żeby utrzymać równowagę, Smith chwycił się poręczy, a porucznik Morris Schaffer z amerykańskiego Biura Wywiadowczego, obecnie zastępca Smitha, zaklął soczyście, kiedy większa część gorącej kawy wylała mu się na udo.

— Tego mi właśnie brakowało — rzekł z goryczą. — Ani śladu po moim duchu bojowym. Proszę Boga, żebyśmy jednak rozbili się w Szwajcarii. Pomyślcie tylko o tych cudownych Wienerschnitzlach i Apfelstrudlach. Po paru latach przeżytych wśród was, herbaciarzy, na konserwach mięsnych, jajkach w proszku i uncji margaryny dziennie tego właśnie potrzeba synkowi mamy Schaffer. Wzmocnienia!

— A poza tym pożyłbyś o wiele dłużej, przyjacielu — zauważył ponuro Carraciola. Przeniósł wzrok na Smitha i obrzucił go długim, uważnym spojrzeniem. — Cały ten interes cuchnie, majorze.

— Nie bardzo rozumiem — odparł spokojnie Smith.

— Samobójcza sprawa, to mam na myśli. Co za zbieranina! Wystarczy na nas spojrzeć. — Wskazał w lewo na trzech najbliżej niego siedzących mężczyzn: Olafa Christiansena, płowowłosego krewniaka Leifa Ericssona, Lee Thomasa, krępego ciemnowłosego Walijczyka, obu lekko rozbawionych, oraz Torrance-Smythe'a, ospałego i arystokratycznego jak francuski eks-hrabia wieziony na katowskim wózku, żałosnego wykładowcę z Oksfordu, który najwyraźniej pragnął znaleźć się z powrotem wśród krużganków uniwersytetu. — Christansen, Thomas, Smithy i ja. Jesteśmy niczym więcej, jak tylko zbieraniną urzędników, kancelistów...

— Dobrze wiem, kim jesteście — powiedział spokojnie Smith.

— Albo pan sam. — Pośród nie skoordynowanego grzmotu silników cicho wypowiedziana uwaga Smitha nie została dosłyszana. — Major w Black Watch, Królewskim Pułku Szkockim. Niewątpliwie wspaniale pan wypadł grając na kobzie w El Alamein, ale czemu, u diabła, akurat pan ma nami dowodzić? Bez obrazy. Ale pan jest tak samo nie z tej branży jak my. Albo porucznik Schaffer. Powietrzny kowboj...

— Nienawidzę koni — powiedział głośno Schaffer. — Właśnie dlatego musiałem opuścić Montanę.

— Albo weźmy George'a. — Carraciola wskazał kciukiem ostatniego członka grupy, George'a Harroda, krępego radiotelegrafistę, sierżanta wojsk lądowych, którego twarz wyrażała głęboką rezygnację. — Założę się, że on jeszcze nigdy nie skakał ze spadochronem.

— Mam dla was nowinę — powiedział Harrod ze stoickim spokojem. — Ja jeszcze nigdy nie leciałem samolotem.

— On jeszcze nigdy nie leciał samolotem! — W głosie Carracioli zabrzmiała rozpacz. — Mój Boże, co za beznadziejna zbieranina! Nam jest potrzebny zespół złożony z doświadczonych alpinistów, komandosów, specjalistów od wspinaczki, rozpruwaczy sejfów, a co mamy? — Wolno potrząsnął głową. — Mamy siebie.

— Pułkownik Wyatt-Turner był w stanie zebrać tylko nas — powiedział Smith łagodnie. — Bądźmy sprawiedliwi. Powiedział nam wczoraj, że jedyną rzeczą, której absolutnie nie ma, jest czas.

 

Carraciola nic nie odpowiedział, nie odezwał się też żaden z pozostałych, ale Smith nie musiał być jasnowidzem, żeby wiedzieć, o czym wszyscy myślą. Myśleli o tym samym, co on, tak jak on cofnęli się myślą o kilka godzin i kilkaset mil do sali operacyjnej Admiralicji w Londynie, gdzie wiceadmirał Rolland, rzekomo zastępca dowódcy operacji morskich, a w rzeczywistości długoletni szef M. I. 5 Wydziału do spraw kontrwywiadu Brytyjskiej Służby Wywiadowczej, oraz jego zastępca, pułkownik Wyatt-Turner, z powagą i powściągliwością przeprowadzili z nimi odprawę przed — jak stwierdzili z równą powagą i powściągliwością — misją zrodzoną z czystej rozpaczy.

— Diabelnie mi przykro i tak dalej, moi drodzy, ale czas jest wszystkim. — Wyatt-Turner, potężnie zbudowany pułkownik o czerwonej twarzy i gęstych wąsach, stuknął laseczką w mapę ścienną Niemiec, wskazując punkt tuż na północ od granicy austriackiej i nieco na zachód od Garmisch-Partenkirchen. — Nasz człowiek został zestrzelony w tym miejscu dzisiaj o drugiej w nocy, ale naczelne dowództwo w całej swej wszechwiedzącej mądrości zawiadomiło nas dopiero o dziesiątej rano. Przeklęci idioci! Przeklęci idioci, bo dali nam znać z takim opóźnieniem, i podwójnie przeklęci idioci, bo przede wszystkim nie posłuchali naszej rady. Boże, czy oni nigdy nie nauczą się nas słuchać? — Potrząsnął głową ze złością i ponownie stuknął w mapę. — No cóż, jest tutaj. W Schloss Adler. Orlim Zamku. Wierzcie mi, że to dobra nazwa, tylko orzeł może się tam dostać. Naszym zadaniem...

— Skąd ta pewność, że on tam jest, panie pułkowniku? — spytał Smith.

— Jesteśmy pewni. Mosąuito, którym leciał, rozbił się w odległości dziesięciu mil. Pilot przesłał przez radio wiadomość na chwilę przed otoczeniem przez niemiecki patrol. — Wyatt-Turner przerwał, uśmiechnął się ponuro i mówił dalej: — Schloss Adler, majorze Smith, to połączona centrala niemieckiego wywiadu i Gestapo w południowych Niemczech. Gdzie indziej mogli go zabrać?

— No tak, rzeczywiście. W jaki sposób go zestrzelono, panie pułkowniku?

— To był doprawdy wyjątkowy pech. Ostatniej nocy przeprowadziliśmy masowy nalot na Norymbergę i w odległości stu mil od granicy austriackiej nie powinno być niemieckiego myśliwca, ale jakiś zabłąkany patrolowy Messerschmidt dostał go. To zresztą nieważne. Ważne, żeby go wydostać, zanim zacznie mówić.

— Będzie mówił — rzekł ponuro Thomas. — Wszyscy mówią. Dlaczego więc zlekceważyli naszą radę? Przecież mówiliśmy im o tym dwa dni temu.

— Teraz nie chodzi już o to, dlaczego — powiedział Wyatt-Turner zmęczonym głosem. — Już nie. Ważne jest to, że on będzie mówił. Więc go wydostaniemy. Wy go wydostaniecie.

Torrance-Smythe dyskretnie odchrząknął.

— Są przecież spadochroniarze, panie pułkowniku.

— Strach obleciał, Smithy?

— Naturalnie, panie pułkowniku.

— Schloss Adler jest niedostępny i nie do zdobycia. Trzeba by całego batalionu skoczków, żeby go wziąć.

— Oczywiście — powiedział Christansen — fakt, że nie ma czasu na zorganizowanie zmasowanego ataku spadochroniarzy, w tym przypadku się nie liczy. — Wyglądał na wielce uradowanego, przedstawiona operacja najwyraźniej szalenie mu się podobała.

Wyatt-Turner, obdarzywszy go łaskawie spojrzeniem swoich lodowato niebieskich oczu, postanowił nie zwracać uwagi.

— Cała nadzieja w dyskrecji i sprytnym podejściu wroga — ciągnął. — A wy, panowie, jesteście, ufam, dyskretni i sprytni. To wasza specjalność, podobnie jak utrzymywanie się przy życiu po stronie wroga, gdzie każdy z was spędził sporo czasu. Obecni tu major Smith, porucznik Schaffer i sierżant Harrod przebywali tam w charakterze zawodowym, pozostali, hmm, spełniali inne zadania. Z...

— To było cholernie dawno temu, panie pułkowniku — wtrącił Carraciola. — Przynajmniej w przypadku Smithy'ego, Thomasa, Christiansena i moim. Wyszliśmy z obiegu. Nie znamy najnowszych rodzajów broni ani technik walki. Bóg jeden wie, jak dalecy jesteśmy od formy. Po paru latach za biurkiem wyczerpuje mnie podbiegnięcie pięćdziesięciu jardów do autobusu.

Trzeba ją będzie szybko odzyskać — zimno stwierdził Wyatt-Turner. — Poza tym najbardziej liczy się to, że z wyjątkiem majora Smitha wszyscy dobrze znacie Europę Zachodnią. Wszyscy płynnie mówicie po niemiecku. Przekonacie się, że wasze przygotowanie bojowe — do zadań, jakie was oczekują — jest dziś równie dobre jak pięć lat temu. Wszyscy jesteście znani ze swojej nieprzeciętnej pomysłowości, sprawności i przedsiębiorczości. Jeżeli ktoś ma szansę powodzenia, to właśnie wy. Oczywiście wszyscy jesteście ochotnikami.

— Oczywiście — powtórzył Carraciola przybierając obojętną minę i spojrzał w zamyśleniu na Wyatt-Turnera. — Jest też oczywiście inny sposób, panie pułkowniku. — Przerwał, a potem prawie szeptem dodał: — Gwarantujący stuprocentowe powodzenie.

Ani admirał Rolland, ani ja nie uważamy siebie za nieomylnych — wycedził Wyatt-Turner. — Czyżbyśmy przeoczyli jakąś możliwość? Ma pan sposób na rozwiązanie naszych problemów?

— Tak. Skrzyknąć dywizjon rozpoznawczy Lancasterów z dziesięciotonowymi minami morskimi. Sądzi pan, że ktokolwiek w Schloss Adler jeszcze by potem przemówił?

— Nie wydaje mi się — odezwał się łagodnie i po raz pierwszy wiceadmirał Rolland, odrywając się od mapy ściennej i idąc w stronę grupy.

Rolland zawsze przemawiał łagodnie. Mając tak niewiarogodnie szeroką władzę jak on, nie trzeba mówić głośno, żeby być słyszanym. Był to niski, siwowłosy mężczyzna o głęboko pobrużdżonej twarzy i niezmiernie autorytatywnym wyglądzie.

— Nie — powtórzył — nie wydaje mi się. Nie sądzę też, żeby pańskie nieprzejednanie dorównywało rzeczywistej znajomości sytuacji. Schwytany człowiek, generał porucznik Carnaby, jest Amerykaninem. Gdybyśmy pozbawili go życia, generał Eisenhower prawdopodobnie skierowałby swój Drugi Front przeciw nam, zamiast Niemcom. — Uśmiechnął się z dezaprobatą, jakby chciał zatrzeć strofujący ton. — W stosunkach z sojusznikami obowiązuje nas pewna... hmm... subtelność. Zgodzą się panowie?

Carraciola nie wyraził zgody ani sprzeciwu. Widocznie nie miał nic do powiedzenia. Pozostali również zachowali milczenie. Pułkownik Wyatt-Turner odchrząknął.

— To by było wszystko, panowie. Dziesiąta wieczór na lotnisku. Nie ma więcej pytań, jak mi się zdaje?

— O nie, panie pułkowniku, jest jeszcze jedno, za przeproszeniem, cholernie ważne pytanie. — Sierżant Harrod miał nie tylko rozgorączkowany głos, ale i wyglądał na wzburzonego. — O co w tym wszystkim chodzi? Czemu ten stary pryk jest taki ważny? Czemu, do diabła, musimy nadstawiać karku...

— Wystarczy, sierżancie. — Głos Wyatt-Turnera zabrzmiał ostro i autorytatywnie. — Wiecie wszystko, co trzeba wiedzieć...

— Jeżeli wysyłamy człowieka być może na śmierć, pułkowniku, wydaje mi się, że ma prawo wiedzieć dlaczego — przerwał łagodnie, niemal przepraszająco wiceadmirał Rolland. — Pozostali wiedzą. On też powinien. To boleśnie proste, sierżancie. Generał Carnaby jest nadrzędnym koordynatorem planu akcji Drugiego Frontu, znanej pod nazwą Operacja Overlord. Zgodne z prawdą byłoby stwierdzenie, że nikt nie wie więcej na temat alianckich przygotowań do Drugiego Frontu niż on. Zeszłej nocy wyruszył na spotkanie z odpowiadającymi mu rangą przywódcami z Bliskiego Wschodu, Rosji i frontu włoskiego, żeby dokonać koordynacji ostatecznych planów inwazji na Europę. Spotkanie miało się odbyć na Krecie, jedynym miejscu, na jakie zgodzili się Rosjanie. Nie mają samolotów na tyle szybkich, żeby uciec niemieckim myśliwcom. Nasz Mosąuito mógłby, ale zeszłej nocy nie zdołał.

Surowe wnętrze sali odpraw zaległa przygniatająca cisza. Harrod przetarł oczy dłonią, a potem wolno potrząsnął głową, jakby chcąc rozproszyć milczenie. Kiedy znów przemówił, w jego głosie nie było już ani śladu agresywności i gniewu. Bardzo powoli wydobywał z siebie słowa.

— A jeżeli generał zacznie mówić...

 

Sierżant Harrod wcisnął się głębiej w składane siedzenie, uderzył skostniałymi dłońmi w skostniałe ramiona, przyjrzał się zasępiony swojemu mundurowi, pomarszczonemu jak nogi słonia i za dużemu ze trzy numery, po czym wytężył głos, żeby przekrzyczeć huk silników Lancastera.

— Wiecie — rzekł z goryczą — miał rację co do tych cholernych mundurów, to na pewno.

— Ale mylił się co do całej reszty — powiedział Carraciola ponuro. — Nadal uważam, że powinno się posłać Lancastery.

Smith, który w dalszym ciągu stał oparty o prawą burtę kadłuba, zapalił papierosa i obrzucił go zamyślonym spojrzeniem. Już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, kiedy przyszło mu na myśl, że widywał ludzi w nastroju bardziej sprzyjającym przyjmowaniu uwag. Odwrócił więc oczy nie odezwawszy się.

W kabinie pilotów, zsunąwszy się teraz tak bardzo do przodu, że tyłem głowy opierał się o fotel, podpułkownik Carpenter był nadal głęboko i przyjemnie pochłonięty fajką, kawą i lekturą. Siedzący obok niego porucznik Tremayne wyraźnie nie potrafił dzielić z nim nastroju błogiego rozluźnienia. Czuwał niespokojnie przenosząc stale wzrok z tablicy przyrządów na mętną ciemność za przednią szybą i na leżącą postać przełożonego, któremu w każdej chwili groziło zapadnięcie w sen. Nagle Tremayne przesunął się na skraj fotela, przez kilka długich sekund wpatrywał się przed siebie w szybę ochronną, a potem odwrócił się podniecony do Carpenter a.

— Panie pułkowniku, jesteśmy nad Shaffhausen!

Carpenter stęknął, zamknął książkę, złożył do ściany wiszącą na zawiasach podpórkę i dopił kawę. Potem z jeszcze jednym stęknięciem podźwignął się do pozycji siedzącej, odsunął boczną szybkę i z wystudiowaną starannością udał, że przygląda się światłom majaczącym daleko w dole, jednakże nie posunął się do tego, żeby wystawić twarz na wiatr i smagający śnieg. Zasunął boczną szybę i spojrzał na Tremayne'a.

— Wielkie nieba — rzekł z podziwem — zdaje się, że ma pan rację. Co ja bym bez pana zrobił! — Włączył telefon pokładowy, a Tremayne przybrał odpowiednio zawstydzony wyraz twarzy. — Major Smith? Tak. Za ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin