Quinnell A J - Szlak lez.rtf

(860 KB) Pobierz



A.J. QUINNELL

SZLAK ŁEZ

Tłumaczył: Grzegorz Kołodziejczyk

Wydanie polskie: 2000


SPIS TREŚCI

Księga l              5

1              6

2              10

3              12

4              15

5              18

6              20

7              27

8              29

9              34

10              40

11              48

12              51

13              55

14              60

15              66

16              70

17              72

18              75

19              78

20              86

21              90

Księga 2              97

22              98

23              103

24              107

25              111

26              116

27              121

28              131

29              137

30              142

31              144

32              149

33              152

34              155

35              162

36              164

37              166

38              167

39              169

40              174

41              176

42              179

43              184

44              186

Księga 3              193

45              194

46              198

47              204

48              211

49              213

Epilog              217

Od autora              219


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Książkę tę poświęcam pamięci

Toma Mori,

dżentelmena


Księga l


1

Jason Keen czuł się dobrze ze swoim wrodzonym poczuciem porządku w barze „Smith&Wollensky” na Manhattanie.

Mosiądz i drewno wiśniowe nadawały wnętrzu przyjemny ciepły koloryt, a kelnerzy w brązowych marynarkach i białych fartuchach przesuwali się cicho, lecz pewnie między stolikami. Paddy, barman pracujący tu od niepamiętnych czasów, zasługiwał na miano nestora swojego zawodu; pozornie nonszalancki, lecz czujny; poważny, ale zawsze gotów porozmawiać z gościem przy barze. Milczał, gdy słowa były zbędne.

Teraz obserwował doktora Keena opróżniającego kolejną szklankę. Zazwyczaj w takiej sytuacji zbliżyłby się natychmiast do gościa, żeby zaproponować następnego drinka, ale tym razem odwrócił się i skierował wzrok na parę siedzącą w kącie baru. Doktor zawołał go po imieniu i, nie widząc reakcji, powtórzył głośniej. Barman ruszył powoli w jego stronę. Doktor podsunął szklankę.

— Nalej mi jeszcze jednego, Paddy.

Barman przygotował firmowego drinka zwanego Manhattan.

— To już piąty, doktorze Keen — zauważył cicho, stawiając szklankę na blacie.

Jason uniósł raptownie głowę.

— Liczysz mi drinki? — spytał ostro.

— No cóż, jeszcze parę miesięcy temu wstąpiłby pan do nas na dwie szklaneczki, a potem spokojnie wyszedł — odparł z niezachwianym spokojem barman. — Od tej pory ich liczba ciągle rośnie. Wczoraj było osiem.

Uniósł szybko dłoń, żeby powstrzymać wybuch gniewu Jasona.

— Doktorze, wiem, że barman nie powinien mówić takich rzeczy dobremu stałemu gościowi. Ale wydaje mi się, że mam do tego prawo.

— Doprawdy?

Paddy kiwnął zdecydowanie głową i nachylił się do Jasona.

— Mój syn Mike prowadzi normalne życie. Siedem lat temu lekarze orzekli, że nie ma żadnych szans. Guz na mózgu. Powiedzieli, że nie warto nawet operować. Dawali mu sześć miesięcy, najwyżej rok. Opowiadałem panu o tym tutaj, dokładnie w tym samym miejscu. Spojrzał pan na niego i stwierdził, że gdyby pan go operował, z wykorzystaniem najnowszej metody, miałby dziesięć procent szans. I zrobił pan to. Dzisiaj mój syn grał w baseball w reprezentacji liceum. Dlatego mam prawo powiedzieć panu, co myślę. Robię to po raz pierwszy i ostatni.

Odsunął się i zaczął czyścić szklanki, które i bez tego lśniły. Co jakiś czas zerkał na doktora. Wysoki mężczyzna tuż po czterdziestce, zawsze ubrany w nienagannie skrojony, prosty garnitur. Tylko jaskrawa muszka nie pasowała do całości. Szczupła twarz o naturalnie ciemnej karnacji, czarne włosy zaczesane do tyłu bez przedziałka. Długi, zakrzywiony nos i szerokie usta nadawały obliczu nieco drapieżny wyraz. Doktor obracał powoli szklankę w długich, niemal delikatnych palcach.

Kelner zbliżył się do baru, żeby zamówić dwa posiłki. Paddy zajął się pracą.

Jason Keen podniósł szklankę do ust; nie wychylił jednak drinka jednym haustem, lecz przełknął mały łyk. Wypity alkohol zrobił już swoje. Doktor czuł, że jego myśli zaczyna otulać przyjemna mgiełka.

Jakiś głos wyrwał doktora z kontemplacji.

— Tak właśnie myślałem, że cię tu znajdę.

Jason odwrócił się, zły, że ktoś psuje mu przyjemny nastrój. Zaraz jednak opanował się.

— Po co mnie szukałeś? Czyżbym był główną nagrodą w wyścigu po skarb?

Doktor Miles Turner wyszczerzył w uśmiechu lekko wystające zęby i usiadł na sąsiednim stołku.

— Trafiłeś w samo sedno.

Starając się nadać swemu głosowi ton powagi, zamówił glenfiddicha i piwo imbirowe. Paddy skrzywił się ledwo dostrzegalnie, zerkając na Jasona, który pochylił się do kolegi.

— Ten drink jest dokładnie taki jak ty — zauważył zjadliwie. — Troszeczkę dobrego i kupa słodkiego świństwa.

Turner spróbował drinka, rozsiadł się na stołku i zebrał myśli.

— Przynoszę wieści od naszego wodza, który zasiada na wysokości. Od Mojżesza z tablicami przykazań. Okazało się, że jest ich jedenaście.

Jason skrzywił usta w ironicznym uśmiechu.

— Zamieniam się w słuch.

Miles Turner mówił powoli, jakby smakując słowa. — Masz zaprzestać wykonywania operacji, które graniczą z niemożliwością. Zabiegów, które szef uważa za eksperymenty i nic ponadto. Stwierdził, cytuję:„Jesteśmy szpitalem, który ma leczyć, a nie placówką badawczą”.

Turner spojrzał w zimne oczy Jasona. Jego głos stracił nieco pewności.

— Odbyło się zebranie komitetu neurochirurgicznego. Zrobili przegląd twoich dokonań w ciągu ostatnich sześciu miesięcy i uznali je za niezadowalające.

Jason pociągnął łyk ze szklanki i zachichotał.

— Bez wątpienia. Przeżywa mniej niż czterdzieści procent moich pacjentów, a cały oddział neurochirurgiczny szczyci się średnią dziewięćdziesiąt dwa procent. Zdecydowanie psuję im tę wspaniałą statystykę.

— Znowu trafiłeś w sedno — zauważył Turner.

— A owo sedno to miernota, kunktatorstwo i pazerność. Oni wszyscy — nie wyłączając ciebie — rżną ludzi dla pieniędzy. Co najmniej siedemdziesiąt procent operacji przeprowadzanych w naszej renomowanej klinice jest niepotrzebnych. Ty i cała reszta naszych błyskotliwych chirurgów tniecie pacjentów z zapałem terminujących samurajów... I z taką samą finezją. To nic trudnego, rzecz jasna: tu jakiś niezłośliwy guz, tam czyrak. Nic dziwnego, że macie wysokie wskaźniki wyleczalności. Nawet imbecyl nie mógłby spartolić operacji, która jest równie trudna jak wytarcie nosa.

Turner zmarszczył brwi.

— Panuje przekonanie, że traktujesz pacjentów jak myszy doświadczalne. Nawet nie zadajesz sobie trudu przeprowadzenia analizy psychologicznej przez zabiegiem.

Jason znów parsknął śmiechem.

— Chcesz powiedzieć, że się za mało udzielam. Nie przysiaduję na łóżku pacjenta, nie uśmiecham się ciepło i nie zapewniam,że jak Bóg w niebie jutro wyzdrowieją. Nie głaszczę po dłoniach i głowach, nie pocieszam bliskich. To prawda, Turner, nie uprawiam tego całego mydlenia oczu. Ponieważ większość z nich nie wraca do zdrowia. Większość z nich umiera. Nawiasem mówiąc, gdybym nie operował, i tak by nie przeżyli. Ja przynajmniej daję im szansę. Dwadzieścia procent, jeden procent albo nawet ułamek procenta, ale mimo wszystko jest to jakaś szansa. Ty i reszta tego towarzystwa popierania miernoty nie dajecie im nawet tego. Oglądacie zdjęcia, robicie tomografie, analizujecie dane, a potem wzdychacie: „No cóż, ciężki przypadek, minimalne szansę. Może lekarstwa pomogą albo ten arogancki kutas Jason Keen zajmie się panem. On nie dba o to, że pacjenci umierają mu pod nożem. Nawet ich już nie liczy”.

Turner kiwał powoli głową, ale jego twarz poczerwieniała od gniewu.

— Użyłeś właściwego słowa: arogancki. Taki właśnie jesteś, Jason. Byłeś arogancki na uczelni i później, kiedy zacząłeś operować. Uważałeś się za lepszego od chirurgów starszych od ciebie o dwadzieścia lat. Traktowałeś wszystkich arogancko. To słowo idealnie opisuje istotę twojego charakteru!

— Tak — zgodził się Keen. — Ale byłem przecież najlepszym studentem. Na długo przed dyplomem zostawiłem takie miernoty jak ty lata świetlne z tyłu. Jestem najlepszym neurochirurgiem w naszym szpitalu i w stanie Nowy Jork, jeśli nie na całym Wschodnim Wybrzeżu. W Houston pracuje kilku chirurgów, których mógłbym uznać za równych sobie, jeden w Detroit i jeden w Los Angeles.

Jason wziął długi, powolny łyk.

— Może w Europie znalazłoby się paru, którzy mi dorównują... W Tokio bez wątpienia Tanabe. — Zmierzył wzrokiem Turnera.— Ja gram w pierwszej lidze... I to w ścisłej czołówce. A ty i twoi kumple pętacie się gdzieś w ogonie trzeciej. Tak to jest, Turner. Wypadkowa inteligencji i umiejętności. Ale nie zaprzątaj sobie tym głowy. Jeśli nie posiadasz daru, nie ma sensu się przejmować. Kotłuj się dalej w mętnej wodzie razem ze zgrają podobnych sobie płotek.

Popatrzył na Turnera i pomyślał, że tamten mógłby go uderzyć.

Ale nic takiego nie nastąpiło. Turner zacisnął tylko usta.

— Oczywiście, wszyscy ci współczujemy z powodu problemów osobistych — powiedział. — Ale ordynator jest zdania, że jeśli nie podporządkujesz się dyrektywom komitetu neurochirurgicznego, zaproponuje ci złożenie rezygnacji. Jeśli tego nie zrobisz, zostaniesz zwolniony.

Wskazał szklankę, którą Jason trzymał w dłoni.

— A to wcale ci nie pomoże.

Jason Keen zaczerpnął głęboko powietrza.

— Spieprzaj stąd, ty nędzny wazeliniarzu.

Turner wstał i cofnął się dwa kroki.

— Nie dziwię się, że Lisa cię opuściła. Nie rozumiem tylko, dlaczego dopiero teraz.

Odwrócił się pospiesznie i ruszył do drzwi.

Mężczyzna siedzący przy stoliku po przeciwnej stronie baru obserwował z uwagą tę wymianę zdań. Trzymał w dłoniach „Wall Street Journal”, miał gładko zaczesane do góry siwiejące włosy i maniery bankiera lub prawnika.

Spostrzegł, że barman zwrócił nań uwagę. Szybko przeniósł wzrok na gazetę.

Pięć minut później Jason Keen wyszedł z baru. Siwowłosy mężczyzna odczekał dwie minuty i udał się do toalety. Gdy się tam znalazł, wyjął mały telefon komórkowy i wykonał dwie krótkie rozmowy.

Najpierw zadzwonił do telefonu komórkowego mężczyzny, który znajdował się w mieszkaniu Jasona. Powiedział tylko dwa słowa: — Jest w drodze.

Za drugim razem wybrał numer w Tennessee.

— Przekaż Admirałowi, że paczka zostanie za chwilę zapakowana.


2

Jason kroczył Piątą Aleją, targany wątpliwościami, choć z natury nie był do nich skłonny. Zazwyczaj chodził szybko, ale dzisiaj zwolnił kroku, nawet tego nie zauważywszy. Nie zwracał też uwagi na innych przechodniów i nie kończący się strumień pojazdów. Myślami nadal pozostawał w barze. Złośliwości Milesa Turnera przypominały powietrze uchodzące z pękniętego balonu; nie przejął się nimi wcale. Zaniepokoiły go słowa Paddy’ego. Szanował barmana, a niewielu było ludzi, o których mógł to powiedzieć.

Wiedział, że w ciągu tych kilku tygodni pił znacznie więcej niż powinien. Do tej pory uważał to za chwilowy przejaw swojej słabości, teraz jednak wiedział, że potrzebuje czegoś, aby zapomnieć, uśmierzyć dręczący ból.

Nadal nie potrafił pogodzić się z faktem, że Lisa odeszła. W swoim zadufaniu uważał, że ich małżeństwo układa się dobrze. To prawda, okazywał czasem niecierpliwość wobec jej zainteresowań refleksologią i aromatoterapią, których założenia stały w jawnej sprzeczności ze ścisłymi zasadami jego specjalności zawodowej. Być może nawet tolerancja, z jaką starał się traktować te drobne dziwactwa, zaprawiona była szczyptą sarkazmu.

Może rzeczywiście powinien był okazać więcej zainteresowania dla sztuki współczesnej i awangardy muzycznej, które w ciągu ich wspólnego życia Lisa prawie niepostrzeżenie wprowadziła do domu. Może powinien być bardziej szczodry w pochwałach dla jej ubiorów w stylu cyganerii i egzotycznych azjatyckich potraw, które jadł z rezygnacją i odrobiną rozbawienia. Jednak Jason był z natury typem intelektualisty, czującym się dobrze w zamkniętym świecie idei, niechętnym wszelkim komplikacjom wizualnym, dźwiękowym i kulinarnym. Kochał Lisę bezrefleksyjnie i całkowicie akceptował te elementy jej charakteru i gustu, które nieświadomie zakwalifikował jako drugorzędne.

Gdy przechodził na drugą stronę Pięćdziesiątej Drugiej ulicy, pojął wreszcie prawdziwy powód odejścia żony. Był nim konflikt między jej dojrzewającym instynktem macierzyńskim i jego obojętnością w tej materii.

Lisa była od Jasona o dziesięć lat młodsza. Problem macierzyństwa nabrzmiewał między nimi już od ponad roku. Wszystko zaczęło się od tego, że Anita, najbliższa przyjaciółka Lisy, urodziła dziecko. Następnie jej starszemu bratu, który mieszkał w San Diego, przyszedł na świat syn. Z początku Jason nie dostrzegł żadnej zmiany w zachowaniu żony. Nawet gdy przyjaciółka, a później brat Lisy złożyli im wizyty ze swoimi potomkami. Nie zauważył, z jaką lubością obejmuje maleństwa; nie rzuciło mu się też w oczy, jak wiele zainteresowania poświęca kobiecym pismom, które niegdyś tylko kartkowała.

Kryzys wybuchł na dobre wiosną, gdy żona brata Lisy zachorowała na żółtaczkę. Lisa pojechała do San Diego, żeby przez trzy tygodnie opiekować się bratankiem.

Po powrocie zaczęły się dyskusje. Lisa oznajmiła, że ma trzydzieści trzy lata i chce mieć dziecko. Jason nie chciał o tym słyszeć. Jego zdaniem, dziecko to tylko uciążliwe stadium przejściowe w drodze do dorosłości. Dzieci są hałaśliwe, ciągle robią bałagan i rozpraszają umysł.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin