Zahn Timothy - 2. Kobry Aventiny.rtf

(404 KB) Pobierz
Timothy Zahn

 

Timothy Zahn

 

 

 

 

 

KOBRY AVENTINY

 

 

 

 

Tom 2

Cyklu: Kobra

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Lojalista: 2414

Granica między polem a lasem była prosta jak promień światła lasera. Gigantyczne, błekitnozielone cyprysowce rosły tuż za szeroką na pół metra, jaskrawopomarańczową ochronną barierą oddzielającą pierwsze delikatne kiełki pszenicy od rodzimej flory Aventiny. Czasem, kiedy był w filozoficznym nastroju, Jonny widział w tym wieloaspektowym porządku wzajemne oddziaływanie sił jin i jang: wysokie walczyło z niskim, stare z młodym, a rodzime ze sprowadzonym przez człowieka. W tej chwili jednak ani w głowie mu było jakiekolwiek filozofowanie.

Podnosząc wzrok znad kartki, Jonny popatrzył na chłopca, który mu ją przyniósł i stał teraz przed nim wyprężony na baczność w postawie uznawanej w wojsku za zasadniczą.

- I co to wszystko ma znaczyć? - zapytał, lekko machając kartką.

- Powiedziano mi, że ta wiadomość nie będzie wymagała żadnych komentarzy, proszę pana... - zaczął chłopiec.

- To wiem, potrafię przecież czytać - przerwał mu Jonny. - Ale jeśli jeszcze raz odezwiesz się do mnie "proszę pana", Almo, to obiecuję ci, że powiem o wszystkim ojcu. Chodziło mi o to, dlaczego Challinor wysyłał cię w tak długą drogę, jeśli tylko zamierzał zawiadomić mnie o spotkaniu. Do tych celów już dawno wymyślono przecież inne sposoby.

Poklepał słuchawkę miniaturowego telefonu umieszczonego w kieszeni na biodrze.

- Ce-dwa Challinor nie chciał ryzykować, że dowie się o tym ktoś niepowołany, proszę pana... ee, Jonny - poprawił się pospiesznie chłopiec. - Powiedział mi, że w tym spotkaniu mają brać udział tylko Kobry.

Jonny przyglądał się przez dłuższą chwilę twarzy chłopca, a później złożył kartkę i wsunął ją do kieszeni spodni. Bez względu na to, co planował Challinor, straszenie jego wysłannika nie miałoby żadnego sensu.

- Możesz powiedzieć Challinorowi, że najprawdopodobniej przyjadę - powiedział wiec tylko. - Niedawno kręcił się tu na skraju lasu kolczasty lampart. Jeżeli nie zabiję go teraz, wieczorem będę musiał jechać jako strażnik na siewniku China.

- Ce-dwa Challinor powiedział, iż powinienem zwrócić ci uwagę na fakt, że to spotkanie jest bardzo ważne.

- Tak samo, jak słowo, które dałem. Obiecałem Chinowi, że dzisiaj wieczorem będzie mógł posiać drugą partię ziarna. -Jonny sięgnął po mikrotelefon. -Jeśli chcesz, sam zadzwonię do Challinora i powiem mu, co o tym myślę -zaproponował.

- Nie, już wszystko w porządku - odparł pospiesznie Almo. - Sam mu powiem. Dziękuję, że zechciałeś poświęcić mi tyle czasu.

Obrócił się na pięcie i ruszył przez pole w kierunku czekającego na niego samochodu.

Jonny stwierdził, że się uśmiecha, ale uczucie rozbawienia minęło bardzo szybko. W tej części Aventiny nie widywało się wielu nastolatków - pierwsze dwa transporty osadników byli to ludzie bezdzietni, a w kolejnych dwóch sprowadzono zbyt mało dzieci, aby ten niedobór wyrównać. Jonny czuł w sercu ukłucie bólu na myśl o tym, jak bardzo Almo i jego rówieśnicy przeżywają to przymusowe osamotnienie. Pocieszał się tylko, że pewien wzór dla chłopców mogło stanowić czterech żołnierzy z oddziału Kobra przydzielonych do miasteczka Thanksgiving, w którym mieszkał Almo. Jonny był rad, że mały zaprzyjaźnił się z Torsem Challinorem. Przynajmniej cieszył się z tego aż do tej chwili. Teraz nie był już tego taki pewien.

Samochód z Almem w środku odjechał, wzniecając tylko niewielki obłok kurzu, a Jonny odwrócił się i zaczął obserwować górujące nad nim wielkie drzewa. Pomyślał, że intrygą Challinora w stylu płaszcza i lasera pomartwi się nieco później. Teraz miał do zabicia kolczastego lamparta. Upewniwszy się, że przytroczony do pasa ekwipunek będzie bezpieczny, przekroczył ochronną barierę i wszedł do lasu.

Pomimo siedmiu lat spędzonych na Aventinie, ilekroć spoglądał na baldachim z dziwacznych liści, zamieniający dzień w przeniknięty rozproszonym światłem półmrok, czuł coś w rodzaju grozy. Już dawno doszedł do wniosku, że jedną z przyczyn takiego lęku musiała być długowieczność drzew. Drugą stanowiła świadomość tego, jak niewiele naprawdę wiedział człowiek o planecie, którą tak niedawno uznał za swoją własność. Las tętnił życiem roślin i zwierząt, a ludzie ani ich nie rozumieli, ani nawet nie znali. Włączywszy wzmacniacze wzroku i słuchu, Jonny zagłębił się w gęstwinę, starając się spoglądać na wszystkie strony naraz.

Wyjątkowo głośny trzask gałązki rosnącego za jego plecami drzewa był jedynym ostrzeżeniem, ale Jonny żadnego innego nie potrzebował. Jego nanokomputer prawidłowo zinterpretował ten dźwięk i doszedł do wniosku, że stanowi zagrożenie. Zanim Jonny miał czas sobie to uświadomić, władzę nad mięśniami przejęły serwomotory, odrzucając go na bok w tej samej chwili, w której cztery komplety pazurów przeciery dopiero co opuszczone przez niego miejsce. Jonny przekoziołkował po ziemi kilka razy -o włos unikając zetknięcia się z drzewem porośniętym lepką winoroślą - a potem przykucnął. Kątem oka zauważył, że lampart wypręża się do drugiego skoku. Dostrzegł ostre jak igły, schowane w futrze przednich łap kolce -i ponownie władzę nad jego ciałem przejął komputer.

Jedyną bronią, jaką Jonny dysponował, stojąc na odsłoniętym kawałku gruntu, były lasery w opuszkach małych palców. Komputer, nakazując mu wykonać kolejny unik, wykorzystał tę broń ze śmiercionośną dokładnością. Z palców Jonny'ego wystrzeliły dwie nitki światła, omiatając łeb obcego stwora z prawej strony na lewą i z powrotem.

Kolczasty lampart zawył z bólu, a Jonny, słysząc ten przeraźliwy skowyt, miał wrażenie, że wywracają mu się wnętrzności. Lampart tymczasem odruchowo wysunął na boki i do przodu swoje kolce, ale ten odruch nie odniósł zamierzonego skutku, gdyż Jonny już dawno zdążył usunąć się z zasięgu ich ostrzy i szpiców. Ponownie upadł na ziemię, ale tym razem nie przekoziołkował ani nie wstał. Spoglądając przez ramię, zobaczył, że kolczasty zwierz usiłuje się podnieść, niepomny na ciemne, wypalone na futrze łba pręgi i na uszkodzenia mózgu, jakie musiały się dokonać. Podobne rany z pewnością zabiłyby człowieka, ale zdecentralizowany metabolizm stworzenia z innego świata zapewne był mniej podatny na takie obrażenia. Stwór dźwignął się na łapy, ale nie schował kolców...

W tej samej chwili trafił go w łeb strzał z przeciwpancernego lasera Jonny'ego... tym razem rany okazały się bardziej niż wystarczające.

Jonny ostrożnie wstał, krzywiąc się na widok nowych zadrapań i otarć zdobytych w czasie ostatniej walki. W kostce czuł ciepło nieco większe niż powinien po pojedynczym strzale z przeciwpancernego lasera. Było to, co od dawna podejrzewał, uczulenie na wysoką temperaturę wywołane zbyt intensywnym używaniem tej broni podczas ucieczki z rezydencji Tylera.

Wyglądało więc na to, że nawet na Aventinie nie mógł się całkiem pozbyć pamiątek z okresu wojny.

Rozejrzawszy się jeszcze raz, wyciągnął telefon i wystukał numer operatora.

- Ariel - odezwał się głos z komputera.

- Połącz mnie z Chinem Restonem - powiedział Jonny. Po chwili usłyszał w słuchawce głos farmera:

- Tu Chino Reston.

- Mówi Jonny Moreau, Chino. Zabiłem twojego kolczastego lamparta. Mam nadzieję, że nie chciałeś go wypchać... musiałem niemal zwęglić mu łeb.

- Do diabła z łbem. Czy nic ci się nie stało? Jonny uśmiechnął się.

- Za bardzo się przejmujesz, wiesz o tym? Nie, nic mi się nie stało, nie dałem się nawet drasnąć. Jeśli chcesz, zostawię przy nim włączony nadajnik z sygnałem namiarowym, żebyś mógł przyjść i ściągnąć skórę, kiedy zechcesz.

- Dobry pomysł. Dziękuję bardzo, Jonny... naprawdę doceniam to, co zrobiłeś.

- Drobiazg. Pogadamy później.

Jonny nacisnął przycisk przerywający połączenie, a potem ponownie połączył się z operatorem.

- Z Kennetem MacDonaldem - powiedział komputerowi.

Tym razem przez dłuższą chwilę w słuchawce panowała zupełna cisza.

- Nie zgłasza się -poinformował go w końcu komputer.

Jonny zmarszczył czoło. Podobnie jak wszystkie Kobry

na Aventinie, MacDonald nie powinien rozstawać się z telefonem. Być może więc znajdował się gdzieś w lesie lub robił coś równie niebezpiecznego i nie chciał, aby cokolwiek odwracało jego uwagę od pracy.

- Zarejestruj wiadomość - polecił.

- Rejestruję.

- Ken, tu Jonny Moreau. Połącz się ze mną, kiedy będziesz mógł, najlepiej jeszcze przed wieczorem.

Wyłączywszy telefon, Jonny umieścił go na poprzednim miejscu, a spod spodu swej podręcznej torby wyjął jeden z dwóch miniaturowych radionadajników. Uruchomił go za pomocą mikroskopijnego przełącznika, podszedł do zabitego lamparta i umieścił na jego grzbiecie. Przez chwilę patrzył na martwego stwora, przyglądając się zwłaszcza kolcom w przednich łapach. Wszyscy aventińscy biolodzy jednomyślnie twierdzili, że ich rozmieszczenie, kierunki wysuwania i wymiary czyniły z nich raczej broń obronną niż zaczepną. Jedyny kłopot polegał na tym, że jak dotąd nikt nie stwierdził na planecie obecności jeszcze groźniejszych zwierząt, przeciwko którym lampart miałby używać swoich kolców. Jonny pomyślał, że nie chciałby być świadkiem odkrycia pierwszej z tych nie znanych bestii.

Włączywszy ponownie wzmacniacze wzroku i słuchu, odwrócił się i zaczął przedzierać przez gąszcz w kierunku wyjścia z lasu.

 

 

MacDonald zadzwonił do niego późnym popołudniem, gdy Jonny rozglądał się właśnie po spiżarni w poszukiwaniu czegoś, co mógłby przyrządzić na obiad.

- Przepraszam, że kazałem ci tak długo czekać - powiedział przedstawiwszy się. - Większość dnia spędziłem w lesie w okolicach rzeki. Wyłączyłem telefon.

- Nic nie szkodzi - odparł Jonny. - Polowałeś na kolczaste lamparty?

- Tak. Jednego udało mi się zabić.

- Mnie także. To musi być ich jakaś kolejna migracja, bo zazwyczaj nie docierają aż tak szybko do obszarów zagospodarowanych przez nas. Sądzę, że przynajmniej przez jakiś czas będziemy mieli mnóstwo pracy.

- No cóż, ostatnio życie stawało się trochę nudne. Czego właściwie ode mnie chciałeś?

Jonny zawahał się przez chwilę. Możliwe, że naprawdę istniał jakiś ważny powód, dla którego Challinor nie chciał powiadamiać ich przez radio o planowanym spotkaniu.

- Czy przypadkiem nie dostałeś dzisiaj jakiejś niezwykłej wiadomości? - zapytał wymijająco.

- Prawdę mówiąc, dostałem. Chcesz, żebyśmy się spotkali i pogadali na ten temat? Poczekaj chwilę, Chrys chce mi coś powiedzieć.

Przez chwilę było słychać niewyraźny głos, mówiący coś z dala od mikrofonu.

- Chrys proponuje, że moglibyśmy obaj wpaść do niej na obiad za jakieś pół godziny.

- Przykro mi, ale właśnie zacząłem coś gotować - skłamał Jonny. - Może wpadnę trochę później, jak zjem i posprzątam?

- Wspaniale - zgodził się MacDonald. - Powiedzmy, około siódmej? Później moglibyśmy wybrać się we dwóch na małą przejażdżkę.

Spotkanie u Challinora zostało zaplanowane na pół do ósmej.

- Dobry pomysł - powiedział Jonny. - A zatem do zobaczenia o siódmej.

Odłożywszy słuchawkę, schwycił ze spiżarni pierwszą lepszą opakowaną porcję, rozwinął ją i umieścił w swojej

mikrofalówce. Z przyjemnością skorzystałby z zaproszenia na obiad - MacDonald i Chrys Eldjarn należeli do jego najlepszych przyjaciół - i zrobiłby to bez wahania, gdyby ojciec Chrys, chirurg, nie wyjechał z miasta, wezwany do przeprowadzenia niespodziewanej operacji. Chrys i MacDonald od bardzo dawna stanowili parę, ale nie mieli wielu okazji do przebywania sam na sam, a Jonny nie zamierzał pozbawiać ich takiej okazji właśnie teraz. Ani Jonny, ani MacDonald nie mieli zbyt wiele wolnego czasu, bo jako jedyne tutejsze Kobry musieli strzec czterystu sześćdziesięciu kolonistów z Ariel przed fauną Aventiny, a czasem też bronić któregoś osadnika przed napaścią innego.

A poza tym - pomyślał z kwaśną miną - częstsze przebywanie w zasięgu uśmiechu Chrys tylko by go kusiło, aby ponownie spróbować ją MacDonaldowi odbić, a nie widział żadnego sensu w narażaniu się mu w taki głupi sposób. Ich przyjaźń była czymś zbyt cennym, aby miał ryzykować, że może ją utracić.

Przyrządził sobie -jak na jego zwyczaje bez pośpiechu -obiad i dokładnie o siódmej znalazł się przed domem Eldjarnów. Chrys wpuściła go do środka, obdarzając jednym ze swoich olśniewających uśmiechów, i poprowadziła do salonu, w którym, siedząc na tapczanie, czekał już na niego MacDonald.

- Straciłeś wspaniałe danie - odezwał się na jego widok, wskazując mu krzesło, aby usiadł.

- Jestem pewien, że godnie mnie zastąpiłeś - odparł Jonny z lekką ironią.

MacDonald był od niego o głowę wyższy i znacznie bardziej krępy, a jego umiejętność pochłaniania dużych ilości jedzenia znano w całej okolicy.

- Starałem się jak mogłem. Pokaż mi teraz tę wiadomość, którą otrzymałeś.

Jonny wydostał z kieszeni kartkę i wręczył MacDonaldowi. Tamten przeczytał ją szybko, a potem podał Chrys, która z podkurczonymi nogami usiadła na tapczanie obok niego.

- Dostałem identyczną - stwierdził MacDonald. - Masz pojęcie, o co może chodzić? Jonny potrząsnął głową.

- Od ostatnich kilku miesięcy "Dewdrop" bada najbliższe systemy gwiezdne - powiedział. - Czy sądzisz, że mogli znaleźć coś ciekawego?

- Ciekawego czy niebezpiecznego? - zapytała cicho Chrys.

- To możliwe - odpowiedział jej MacDonald. - Można dojść do takiego wniosku, sadząc po tym, że wiadomość jest przeznaczona tylko dla Kobr. Ja jednak w to nie wierzę - dodał, zwracając się do Jonny'ego. - Gdyby to miała być narada wojenna czy coś w tym rodzaju, powinniśmy wszyscy spotkać się w Capitalii, a nie w Thanksgwing.

- Chyba że do każdej osady przesyłają inny fragment informacji - zasugerował Jonny. - To jednak wykluczałoby ją z kategorii wieści bardzo pilnych. A jeśli już o tym mowa, kto przyniósł ci tę wiadomość? Almo Pyre?

MacDonald kiwnął głową.

- Wyglądał na strasznie przejętego swoją misją. Chyba ze cztery razy zwrócił się do mnie formalnie jako do ce-dwa MacDonalda.

- Do mnie też. Czyżby Challinor chciał powrócić do starego systemu stopni wojskowych, czy może chodzi tu o coś innego?

- Nie mam pojęcia. W Thanksgiving nie byłem od kilku tygodni. MacDonald popatrzył na zegarek.

- Myślę, że już najwyższy czas nadrobić to niedopatrzenie. Pojedźmy tam i zobaczmy, czego może chcieć od nas Challinor.

- Wróćcie i powiedzcie mi, o co chodziło - odezwała się Chrys, kiedy wszyscy wstali.

- Może być bardzo późno, jak wrócimy - ostrzegł Mac-Donald, całując ją na pożegnanie.

- Nic nie szkodzi. Ojciec też wraca dziś nocą, wiec z pewnością nie będę jeszcze spała.

- No, to świetnie. Chodź, Jonny, samochód czeka.

Thanksgiving znajdowało się o dobre dwadzieścia kilometrów na pomocny wschód od Ariel. Można było się tam dostać polną, chronioną po obu stronach przez bariery drogą, która jak dotąd była czymś normalnym w nowo zasiedlanych przez ludzi częściach Aventiny. Prowadził MacDonald, omijając zręcznie najgorsze dziury w nawierzchni i unikając gałęzi drzew, które czasami sterczały ze zbitej ściany lasu to z lewej, to znów z prawej strony.

- Pewnego dnia z jednej z takich gałęzi zeskoczy na dach samochodu jakiś kolczasty lampart i przeżyje największą niespodziankę swojego życia - stwierdził MacDonald.

Jonny zachichotał.

- Myślę, że są na to zbyt mądre. A jeśli już mowa o mądrych posunięciach, to czy ty i Chrys ustaliliście już jakąś datę?

- Hmm... właściwie jeszcze nie. Sądzę, że obydwoje chcemy się upewnić, czy naprawdę do siebie pasujemy.

- No cóż, moim zdaniem musiałbyś być szalony, gdybyś zmarnował taką szansę. Nie jestem jednak pewien, czy Chrys mógłbym powiedzieć to samo.

MacDonald parsknął.

- Serdeczne dzięki. Za takie rady powinieniem kazać ci wracać pieszo do domu.

Dom Challinora znajdował się na przedmieściach Thanksgiving, a z okien było widać otaczające osadę uprawne pola. Na podjeździe stały już dwa zaparkowane samochody. Kiedy

wysiedli i ruszyli w stronę domu, drzwi wejściowe się otworzyły i stanął w nich szczupły mężczyzna ubrany w kompletny mundur Kobry.

- Dobry wieczór, Moreau, witaj MacDonald - odezwał się do nich chłodno. - Spóźniliście się o dwadzieścia minut.

Jonny wyczuł, jak idący za nim MacDonald zesztywniał, wiec pospieszył się, aby nie dać mu dojść do głosu.

- Cześć, L'est - powiedział beztrosko, wskazując na strój tamtego. - Nie wiedziałem, że to ma być bal przebierańców.

Simmon L'est uśmiechnął się z przymusem. Była to maniera, w której starannie odmierzana protekcjonalność zawsze Jonny'ego drażniła. Niemniej spojrzenie L'esta dowodziło, że kąśliwe stwierdzenie odniosło zamierzony skutek. MacDonald musiał to także dostrzec, gdyż bez słowa przecisnął się przez drzwi obok L'esta, nie wypowiadając o wiele bardziej złośliwej uwagi, którą z pewnością by wygłosił, gdyby nie uprzedził go Jonny. Odetchnąwszy z niejaką ulgą, Jonny udał się w ślad za przyjacielem, a L'est zamknął za nimi drzwi wejściowe.

W niedużym salonie znajdowało się już na szczęście wielu mężczyzn. W przeciwległym kącie rozparł się na krześle Tors Challinor w nowiutkim mundurze Kobry. Po jego prawej ręce siedzieli Sandy Taber i Bart DesLone, Kobry stacjonujące w Greenswardzie. W swoich codziennych roboczych strojach nie rzucali się w oczy. Obok nich, także w mundurach Kobr, Jonny ujrzał Haela Szintrę z Oasis i Franka Patrusky'ego z Thanksgiving.

- Aha, MacDonald i Moreau - odezwał się Challinor na ich powitanie. - Chodźcie, wasze miejsca są tutaj. Gestem wskazał im dwa wolne krzesła po swojej lewej

stronie.

- Mam nadzieję, że to naprawdę coś ważnego, Challinor - burknął MacDonald, kiedy on i Jonny przeszli

przez pokój i zajęli miejsca. - Nie wiem, jak wyglądają sprawy w Thanksgmng, ale my w Ariel nie mamy zbyt dużo czasu na zabawy w wojsko.

- Tak się składa, że twój brak wolnego czasu ma być jednym z tematów, na jakie chcielibyśmy porozmawiać -odparował Challinor bez wahania. - Powiedz mi, czy wasza osada ma tyle Kobr, ile mieć powinna? Jeżeli już o tym mowa, o to samo chciałbym zapytać również Kobry z Greenswardu - zwrócił się do Tabera i DesLone'a.

- Co masz na myśli, mówiąc: "powinna"? - zapytał go Taber.

- Podczas ostatniego spisu naliczono w całym okręgu Caravel mniej więcej dziesięć tysięcy osadników i dokładnie siedemdziesiąt dwie Kobry - odparł Challinor. - To oznacza, że na każdego Kobrę przypada około stu czterdziestu ludzi. Jakkolwiek by na to patrzeć, do osady wielkości Greenswardu powinny zostać przydzielone trzy Kobry, a nie dwie. Do osady wielkości Ariel dwa razy tyle.

- W tej chwili nie zagraża nam żadne poważne niebezpieczeństwo - odezwał się MacDonald. - Naprawdę nie potrzebujemy większej siły ognia, niż mamy teraz. -Popatrzył na Tabera. - A jak wygląda sytuacja w Greenswardzie?

- Tu nie chodzi tylko o siłę ognia - odezwał się pospiesznie Szintra, nie dopuszczając Tabera do głosu. -Chodzi o to, że wymaga się od nas znacznie więcej niż tylko strzeżenia naszych osad przed kolczastymi lampartami i falksami. Musimy polować na zbożowe węże, pilnować porządku w osadach jak policjanci, a jeśli zostanie nam trochę wolnego czasu, oczekuje się od nas pomocy przy ścinaniu drzew czy rozładowywaniu ciężarówek. A w zamian za to nie dostajemy niczego!

Jonny popatrzył na zarumienioną twarz Szintry, a później na trzech innych, ubranych w mundury Kobr mężczyzn. Poczuł, że jakaś niewidzialna ręka zaczyna ściskać

go za gardło.

- Ken, myślę, że powinniśmy wracać do domu - powiedział półgłosem do MacDonalda.

- Nie, proszę, zostańcie jeszcze chwilę dłużej - odezwał się szybko Challinor. - Być może ce-trzy Szintra przedstawił to wszystko zbyt dobitnie, ale jest w Oasis zdany wyłącznie na własne siły, wiec zapewnię widzi problem nieco ostrzej niż niektórzy zaproszeni przeze mnie goście.

- Załóżmy więc na chwilę, że ma rację. Ze naprawdę nie traktuje się nas z takim szacunkiem, na jaki zasługujemy -powiedział MacDonald. - O jakim rozwiązaniu mamy zamiar tu dyskutować?

- To nie chodzi tylko o szacunek ani nawet nie o to, że uważa się naszą pomoc za coś oczywistego - odparł Challinor z przekonaniem. - Chodzi również o sposób, w jaki biuro syndyka przewleka w nieskończoność załatwianie naszych najprostszych próśb o dostawy sprzętu albo żywności, chociaż potrafi działać bardzo szybko, kiedy chodzi o odbieranie od nas dostaw pszenicy czy soku z lepkiej winorośli. Być może władze nie pamiętają, że nie wszędzie na Aventinie okolice są tak przyjazne człowiekowi jak Rankin i Capitalia. Być może zapominają, że kiedy osadnik na pierwszej linii frontu walki z przyrodą czegoś potrzebuje, musi mieć to natychmiast. Dodajcie do tego manię tworzenia wielkiej ilości małych osad zamiast umacniania obszarów już zdobytych, dzięki czemu jesteśmy tak rozproszeni, a będziecie mieli pełny obraz władzy, która nie wywiązuje się ze swych obowiązków. Mówiąc bez ogródek, uważamy, że najwyższy czas coś z tym zrobić.

Na chwilę w pokoju zapadła głucha cisza.

- Co proponujesz? - zapytał w końcu DesLone. - Żebyśmy najbliższym statkiem, jaki przyleci na Aventinę, wysłali do Dominium petycję?

- Nie bądź głupszy, niż musisz, Bart -mruknął Taber. -Chodzi im o obalenie gubernatora generalnego Zhu i przejecie steru rządów we własne ręce.

- Prawdę mówiąc, uważamy, że nie tylko sam generalny gubernator będzie musiał zostać zmieniony - odparł spokojnie Challinor. - Jest chyba dla wszystkich jasne, że scentralizowany system rządów, tak dobrze funkcjonujący na rozwiniętych światach, tutaj, na Aventinie, zawodzi na całej linii. Potrzebny jest nam system bardziej zdecentralizowany, który by szybciej reagował na potrzeby tutejszych osadników.

- I rządzony przez kogoś, kto się najbardziej stara? -wpadł mu w słowo Jonny. - To znaczy na przykład przez nas?

- Pod wieloma względami nasza walka o ujarzmienie Aventiny przypomina partyzantkę przeciw Troftom -stwierdził Challinor. - Jeżeli o mnie chodzi, myślę, że odwaliliśmy wtedy kawał dobrej roboty... Nie sądzicie, że mam rację? Kto inny na tej planecie umiałby poradzić sobie lepiej od nas?

- A zatem, co proponujesz? - zapytał MacDonald tonem świadczącym o znacznie większym zainteresowaniu, niż było to konieczne. - Podzielić Aventinę na małe księstwa, z których każde byłoby rządzone przez jakiegoś Kobrę?

- Z grubsza biorąc, tak - rzekł Challinor i kiwnął głową. - Muszę jednak powiedzieć, że wszystko to jest o wiele bardziej skomplikowane. Będzie trzeba ustalić coś w rodzaju hierarchii, aby móc załatwiać sporne sprawy, ale myślę, że mniej więcej właśnie o to chodzi. Co powiecie na ten temat? Czy to was interesuje?

- Ilu was chce to zrobić? - zapytał MacDonald, pomijając pytanie.

- Wystarczająco wielu - odparł Challinor. - Nas czterech plus trzech z Fallow, dwóch z Weald i jeszcze trzech

z Headwater i okolic obozów drwali na zboczach gór w sąsiedztwie kopalń firmy Kerseage Mines.

- I proponujesz nam przejecie władzy nad planetą, dysponując jedynie dwunastoma Kobrami? Challinor lekko zmarszczył brwi.

- Nie, oczywiście, że nie. Rozmawiałem z wieloma Kobrami, tak z okręgu Caravel, jak i spoza niego. Większość postanowiła zaczekać i przekonać się, co wyniknie z naszego eksperymentu.

- Innymi słowy, zobaczyć, jak bardzo Zhu przetrzepie wam skórę, kiedy ogłosicie niepodległość? - powiedział MacDonald i pokręcił głową. - Twój pomysł ma zbyt wiele dziur, Challinor. Nikt z Kobr w takim sporze nie będzie mógł pozostać neutralny. Otrzymają rozkaz przybycia tu i podjęcia kroków, mających na celu przywrócenie legalnej władzy. Reakcja na ten rozkaz postawi ich po jednej lub po drugiej stronie. Jak sądzisz, za kim się opowiedzą, mając do wyboru, powiedzmy, tuzin Kobr z sześciuset dwudziestu, jakie są na planecie, to daje mniej więcej jednego przeciwko sześćdziesięciu?

- A po której stronie t y się opowiesz, MacDonald? -odezwał się nagle L'est ze swojego miejsca przy drzwiach. -Zadajesz bardzo dużo pytań jak na kogoś, kto jeszcze się nie zdecydował.

MacDonald nie spuszczał jednak wzroku z Challinora.

- No, co powiesz na to, Tors? To będzie wymagało więcej niż kilku asów, jakie być może chowasz w rękawie.

- Zadałem ci pytanie, do diabła! - wybuchnął L'est. MacDonald powoli odwrócił głowę w jego stronę i jakby od niechcenia podniósł się z miejsca.

- Opowiem się po tej stronie, po której opowiadałem się zawsze i ja, i cała moja rodzina: po stronie Dominium Ludzi. To, co panowie planujecie, to zwykła zdrada i nie mam zamiaru mieć z tym nic wspólnego.

L'est w tym czasie także wstał i zwrócił się bokiem do MacDonaJda, przyjmując bojową postawę Kobry.

- Lojalność harcerzyka przeciwko hańbie zdrajcy - powiedział pogardliwie. - Na wszelki wypadek, harcerzyku, przypomnę ci jedną rzecz, gdybyś sam o niej nie pamiętał. To Dominium, którego chcesz tak bronić, potraktowało cię jak niebezpieczny śmieć. Wyrzuciło cię na śmietnik tak szybko, jak tylko mogło, odgradzając się od ciebie stu pięćdziesięcioma latami świetlnymi przestrzeni i dwustoma miliardami Troftów.

- Jesteśmy tu potrzebni po to, aby pomagać osadnikom w kolonizowaniu nowych światów - zabrał głos Jonny, chcąc opowiedzieć się po stronie MacDonalda, ale równocześnie się obawiając, aby nie zostało to niewłaściwie zinterpretowane.

W tak ograniczonej przestrzeni jakakolwiek walka dwóch Kobr zakończyłaby się tragicznie dla wszystkich znajdujących się w pomieszczeniu.

- Jesteśmy tylko śmieciami, Moreau - wycedził przez zaciśnięte zęby L'est. - Przysłano nas tu tylko dlatego, że opłacało to się bardziej, niż wszczynać nową wojnę, aby się nas pozbyć. Dominium w najmniejszym stopniu nie dba o to, czy przeżyjemy tu, czy zdechniemy. My sami musimy się troszczyć o to, żeby przeżyć... bez względu na to, ilu krótkowzrocznych głupców będziemy musieli usunąć ze swej drogi.

- Idziesz,  Jonny? -  zapytał MacDonald,  postępując krok w stronę drzwi wyjściowych. L'est także zrobił krok, zagradzając dostęp do drzwi.

- Nigdzie nie wyjdziesz, MacDonald - oświadczył. - Za dużo tu słyszałeś.

- Daj spokój, Simmon - odezwał się Challinor cicho, ale ton jego głosu wskazywał, że to rozkaz. - Nie zamierzamy przecież zmuszać tych panów do wyboru między przyłączeniem się do nas a śmiercią, prawda? L'est jednak nie ruszył się ze swojego miejsca.

- Nie znasz jeszcze tego pajaca, Tors. Możemy mieć przez niego kłopoty.

- Tak, już kiedyś mi o tym mówiłeś. Ce-dwa MacDonald, zależy mi, byś zrozumiał, że nie mamy zamiaru robić tego wyłącznie dla własnego dobra. - W głosie Challinora dźwieczało teraz przekonanie o własnej uczciwości. - Ludziom na Aventinie potrzebna jest silna, sprawna władza, a takiej w tej chwili nie mają. To, co zamierzamy zrobić, jest wiec tylko naszym obowiązkiem wobec ludzi, wobec obywateli Dominium, który musimy wypełnić, żeby ocalić ich przed katastrofą.

- Jeżeli twój przyjaciel nie zejdzie mi w tej chwili z drogi, będę musiał sam usunąć go stamtąd siłą - zagroził MacDonald.

Challinor westchnął.

- Simmon, odsuń się. MacDonald, czy przynajmniej nie zastanowiłbyś się nad tym, co mówiłem?

- O tak. Zastanowię się bez wątpienia.

Nie spuszczając wzroku z L'esta, MacDonald ruszył w kierunku wyjścia.

Bardzo powoli, obserwując przez cały czas nadal siedzących Patrusky'ego i Szintrę, Jonny wstał i poszedł za nim.

- Gdybyś chciał z nami zostać, Moreau - zawołał za nim Challinor - moglibyśmy odwieźć cię później do domu.

- Nie, dziękuję - odparł Jonny, spoglądając na niego przez ramię. - Mam trochę pracy, którą powinienem jeszcze dzisiaj skończyć.

- W porządku. Ale pomyśl o tym, co powiedziałem, dobrze?

Słowa były przyjazne, ale ton, jakim zostały wypowiedziane, sprawił, że Jonny'emu zjeżyły się na głowie wszystkie włosy. Przyspieszył kroku, starając się stłumić przeszywające go zimne dreszcze.

 

 

Wracali do Ariel w zupełnym milczeniu. Jonny, spodziewając się, że MacDonald będzie chciał wyładować swoją wściekłość, oczekiwał jazdy na złamanie karku po pełnej dziur i nie utwardzonej drodze. Ku jego zdumieniu jednak MacDonald prowadził samochód tak spokojnie, że niemal flegmatycznie. A jednak w odbijającym się od drogi świetle reflektorów było widać napięcie, malujące się na jego twarzy. Jonny uznał więc, że najlepiej będzie milczeć.

Kiedy MacDonald zatrzymał samochód po drugiej stronie drogi, w oknach domu Eldjarnów paliło się wciąż światło. Przed domem stał zaparkowany inny wóz, ten sam, którym ojciec Chrys pojechał wcześniej do Rankinu. Zapewne więc wrócił zbyt późno, aby odprowadzić go do garażu, który znajdował się w osadzie.

Jak poprzednio, drzwi otworzyła Chrys.

- Wejdźcie - zaprosiła, usuwając się na bok. - Jesteście wcześniej, niż się spodziewałam. Spotkanie trwało tak krotko?

- Zbyt długo - burknął MacDonald.

W oczach Chrys pojawiło się zrozumienie.

- Aha. Co się stało? Czyżby Challinor znowu chciał, żebyście wystąpili do władz o kolejne Kobry? MacDonald zaprzeczył ruchem głowy.

- Nic tak zabawnego - powiedział. - Tym razem chce dokonać zamachu stanu. Chrys zatrzymała się w pół kroku.

- Chce dokonać c z e g o? - zapytała.

- Słyszałaś. Chce pozbawić gubernatora generalnego władzy i ustanowić system małych księstw rządzonych

przez wszystkie Kobry, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin