Siergiej Sniegow - W Jadrze Galaktyki.rtf

(492 KB) Pobierz
W JĄDRZE GALAKTYKI

 

W JĄDRZE GALAKTYKI

Siergiej Sniegow

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przełożył Tadeusz Gosk

 



Dysharmonia gwiezdna


1.

 

Tego dnia, doskonale to pamiętam, lunął niezapowiedziany deszcz. Widocznie instalacje Zarządu Osi Ziemskiej uległy jakiejś drobnej awarii, bo święto Wielkiej Burzy Letniej miało się odbyć dopiero za tydzień. A tymczasem strugi ulewy łomotały o szyby, zaś na bulwarze woda sięgała zaskoczonym prze­chodniom po kostki. Popędziłem na werandę osiemdziesiętego pietra i z rozkoszą wystawiłem twarz na niezaprogramowany deszcz, łowiąc ustami grube krople. Oczywiście natychmiast przemokłem do su­chej nitki i kiedy Mary mnie zawołała, nie odezwałem się. Wiedziałem, że się na mnie gniewa. Nigdy zresztą wybiegając na deszcz nie zakładałem płaszcza, co nieodmiennie wywoływało jej niezadowole­nie. Mary nie rezygnowała:

- Eli! Eli! Zejdź na dół! Romero chce z tobą mówić.

Skwapliwie wróciłem do mieszkania. Pośrodku pokoju stał Paweł. Oczywiście nie on sam z krwi i ciała, lecz tylko jego przestrzenny wizerunek, ale technika łączności osięgnęła już taką doskonałość, że stereofantom, przynajmniej dla mnie, niczym na oko nie różni się od żywego człowieka.

- Drogi admirale! Mam złe wiadomości!

Już od co najmniej dwudziestu lat nie jestem admirałem, ale Romero nadal się tak do mnie zwraca.

- Wreszcie rozszyfrowaliśmy okoliczności, w jakich uległy zagładzie wyprawy naszych przyjaciół Allana i Leonida. Musze pana z najwyższym ubolewaniem poinformować, iż pierwotna hipoteza o przypadkowej awarii zastała definitywnie obalona. Nie potwierdziło się również przypuszczenie, że Leonid i Allan popełnili jakieś błędy lub przedsięwzięli nieprzemyślane działania. Wszystkie ich rozka­zy zostały dokładnie przeanalizowane i pośmiertnie zaaprobowane przez Wielką Maszynę Akademicką, która stwierdziła, iż działania naszych biednych przyjaciół były najlepsze z możliwych w tych straszli­wych warunkach, w jakich się znaleźli.

- Chce pan powiedzieć... - zacząłem, ale Paweł nie pozwolił mi dokończyć. Był tak zdenerwowany, że zapomniał o swoich znakomitych manierach.

- Tak, właśnie to, admirale! Chociaż Allan i Leonid niczego się nie domyślali, toczono przeciw nim działania bojowe! Meldowali o naturalnych kieskach żywiołowych, my zaś w trakcie analizy wykryliś­my celowe wrogie działania. Opisywali niecodzienne zjawiska przyrodnicze, które w gruncie rzeczy były okrutnymi ciosami podstępnego przeciwnika, konsekwentnie wznoszącego przeszkody na ich dro­dze. Nie było groźnych żywiołów, drogi admirale, tylko bezpardonowa wojna! Nasza pierwsza wypra­wa do jądra Galaktyki zginęła na gwiezdnym polu bitwy, a nie w wyniku igraszki żywiołów - taka jest smutna prawda o losach eskadr Allana i Leonida.

Romero zawsze wyrażał się kwieciście. Od kiedy został wybrany do Wielkiej Rady i mianowany głównym historiografem Związku Międzygwiezdnego ta jego zabawna cecha przybrała jeszcze na sile. Być może ludzie w starożytności rozmawiali tylko w ten sposób, ale mnie osobiście jego nazbyt wyszukany styl czasami mocno irytuje, zwłaszcza kiedy posługuje się, nim do omawiania jakichś zwykłych, po­wszednich spraw. Teraz jednak ów styl był zupełnie na miejscu. O zagładzie pierwszej wyprawy do jądra Galaktyki nie można było mówić inaczej. Zapytałem:

- Kiedy odbędzie się pogrzeb poległych?

- Za tydzień. Admirale, jest pan pierwszą osobą, którą poinformowano o okolicznościach zagłady wyprawy galaktycznej. Naturalnie domyśla się pan, dlaczego Rada zwróciła się najpierw do pana!

- Przeciwnie, nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego tak się. stało!

- Wielka Rada pragnie zasięgnąć pańskiej opinii. - Romero powiedział to z takim naciskiem, jakby powierzał mi tajemnicą równie ważną jak prawda o zagładzie wyprawy. - Prosimy, aby zechciał pan zastanowić się nad tym, co panu powiedziałem.

- Zastanowię się - powiedziałem i wizerunek Romera rozpłynął się w powietrzu.

Narzuciłem płaszcz i wróciłem do wiszącego ogrodu na osiemdziesiętym piętrze.

Wkrótce zjawiła się tam również Mary. Objąłem ją ramieniem i przytuliłem. Jasny ranek zamienił się w mroczny wieczór, nie było widać ani chmur, ani drzew na bulwarze, ani nawet krzewów na weran­dzie sześćdziesiętego pietra. Na świecie był tylko deszcz, połyskliwy, rozgłośny, śpiewny i rozbuchany, że zatęskniłem za skrzydłami, abym mógł sam na sam zmierzyć się w powietrzu ze strumieniami tej triumfującej wody. Lot awionetką jednak nie daje tej pełni wrażeń.

- Wiem, o czym myślisz - powiedziała Mary.

- Tak - odparłem. - Dokładnie trzydzieści lat temu również w czasie święta Burzy Letniej leciałem wśród strumieni wody, ty zaś zarzuciłaś mi, że zachowuje się zbyt lekkomyślnie w powietrzu. Zesta­rzeliśmy się, Mary. Teraz już bym nie zdołał utrzymać się w jądrze wyładowań elektrycznych.

Czasami wręcz przeraża mnie fakt, iż Mary o wiele lepiej ode mnie samego potrafi zanalizować moje własne odczucia i nastroje. Uśmiechnęła się ze smutkiem.

- Myślałeś o czymś zupełnie innym ~ powiedziała. - Żalujesz, że nie było cię w tym zakątku Wszech­świata, w którym zginęli nasi przyjaciele. Wydaje ci się, że gdybyś tam był, wyprawa wróciłaby bez takich strat,

... Dyktuje ten tekst w kokonie bytu pozaczasowego. Co to znaczy wytłumaczę później. Przede mną w przezroczystym pojemniku zawieszonym w polu siłowym spoczywają nieruchomo zwłoki, obrzydliwe i niezniszczalne, zwłoki zdrajcy, który zepchnął nas w otchłań bez wyjścia. Na trójwymiarowych ekra­nach widnieją pejzaże niewyobrażalnego, nieprawdopodobnego świata, piekło katastrofalnego gwiezd­nego wiru. Wiem ponad wszelką wątpliwość, że ten potworny świat jest mi obcy, nieludzki, wrogi nie tylko wszystkiemu co żywe lecz również wszystkiemu co rozumne. I już nie wierze, że mój udział w wyprawie może zapobiec stratom. Odpowiadam za naszą wyprawę i świadomie prowadzę ją drogą, na które] końcu najprawdopodobniej czyha zguba. Taka jest prawda. Jeśli te notatki jakimś cudem dotrą na Ziemie, niechaj ludzie dowiedzą się: wyraźnie widzę groźną prawdę i całkowicie uświadamiam sobie własną winę. Nic nie może mnie usprawiedliwić! To nie jest krzyk rozpaczy, tylko zimna konkluzja.

A owego dnia na pięknej zielonej Ziemi, na Ziemi teraz niewyobrażalnie dalekiej, wśród radosnego plusku ulewy odpowiedziałem żonie ze smutkiem:

- Pragnę bardzo wielu rzeczy, Mary! Pragnienia zwiększają inercje, bezwładność istnienia - naj­pierw ciągną do przodu, a potem hamują uwiąd. W młodości i starości człowiek pragnie więcej niż może osięgnąć. Niestety, jestem za stary na moje marzenia... Teraz pozostaje nam tylko jedno, moja droga, po prostu spokojnie i w pokorze usychać. Tylko to: spokojnie usychać!

 


2.

 

Na kosmodromie, gdzie lądował gwiazdolot z Perseusza, nie byłem, na uroczystości żałobne w sali Wielkiej Rady nie poszedłem, stereoekrany w moim pokoju wyłączyłem. Mary zrelacjonowała mi potem ze Izami w oczach przebieg obu uroczystości. Wysłuchałem jej w milczeniu i poszedłem do sie­bie.

Gdybym tak zachował się w pierwszych latach naszej znajomości, żona zarzuciłaby mi brak serca, ale teraz doskonale mnie rozumiała. Na Ziemi od dawna już nie ma żadnych chorób, nawet słowo „lekarz" zniknęło ze słownika, ale stanu, w jaki popadłem po zapoznaniu się z przebiegiem wyprawy Allana i Leonida, nie można było nazwać inaczej, jak tylko chorobą. „To niełatwo jest przeżyć" - powiedział Romero, wręczając mi kasetę z zapisem wszystkich wydarzeń poczynając od startu wyprawy z Trzeciej Planety w Układzie Perseusza i kończąc na powrocie do bazy statków z martwymi załogami. Miał racje, tego-nie dało się łatwo przeżyć, to trzeba było wre.cz ciężko odchorować.

Prawdopodobnie nie poszedłbym także na uroczysty pogrzeb ofiar, gdybym nie dowiedział się, że na Ziemie, przyleciała Olga. Z pewnością nie wybaczyłaby mi, gdybym nie oddał ostatniej posługi jej mężo­wi. Należało też zobaczyć się ze starymi przyjaciółmi - Orlanem i Gigiem, Osimą i Gracjuszem, Karna-ginem i Trubem, którzy przybyli wraz z Olgą na jej „Orionie", aby uczestniczyć w uroczystym złożeniu prochów w Panteonie. Mimo wszystko jednak długo nie mogłem się zdecydować na wyjście z domu. Bałem się, że nie zniosę ceremonii żałobnych. Romero uprzedził mnie, że powinienem wygłosić mowę, a cóż ja mogłem powiedzieć poza tym, że polegli byli mężnymi pionierami Kosmosu i że bardzo ich kochałem?

W Sali Ceremonii Żałobnych Panteonu zebrali się krewni i przyjaciele poległych. Olga rozpłakała się i oparła głowę na mym ramieniu, a ja ze współczuciem gładziłem jej siwe włosy. Olga najdłużej z nas wszystkich opierała się. niszczącemu wpływowi czasu, ale nieszczęście kompletnie ją załamało. Z tru­dem, żeby tylko coś powiedzieć, wymamrotałem:

- Olu, mogłabyś wybrać jakiś inny kolor włosów, to przecież takie proste.

Nadal wszystko brała dosłownie. Teraz też potraktowała moje słowa poważnie i uśmiechnęła się z takim smutkiem, że omal się nie rozpłakałem.

- Leonidowi podobałam się. taka, jaka jestem, a poza nim nie ma się dla kogo upiększać.

Wraz z Olgą przyszła na pogrzeb Irena, jej córka. Nie widziałem Ireny co najmniej piętnaście lat i zapamiętałem ją z tamtych czasów jako rozkapryszoną, nieładną dziewczynkę., podobną jak dwie kro­ple wody do Leonida i z jego charakterem. Dawniej często się dziwiłem, że Irena tak mało wzięła od matki jej rozsądku, spokoju, jej umiejętności przenikania do sedna każdej tajemnicy i niezłomnej woli ukrytej pod pozorami miękkości, dobrego wychowania i nieudawanej życzliwości dla wszystkich. A w Panteonie ujrzałem kobietę - smukłą i smagłą, porywczą, mówiącą szybko i zdecydowanie, o energicz­nych ruchach i takich ogromnych czarnych oczach, że trudno było od nich oderwać wzrok. Irena wyda­la mi się jeszcze bardziej podobna do Leonida niż dawniej, przy czym nie było to podobieństwo czysto zewnętrzne. Dzisiaj, kiedy trudno już cokolwiek naprawie, widzę jak bardzo myliłem się co do charak­teru Ireny. W długim łańcuchu przyczyn, które doprowadziły do dzisiejszego nieszczęścia, również i ta moja pomyłka odegrała swoją role.

Objąłem dziewczynę przyjaźnie i powiedziałem:

- Bardzo kochałem twojego ojca, moja droga.

Odsunęła się ode mnie gwałtownym gestem i odpowiedziała z wrogością, która mnie zdumiała:

- Ja też kochałam swojego ojca, ale już nie jestem dzieckiem, Eli.

Powinienem był zastanowić się nad sensem jej słów, a zwłaszcza tonu i wówczas wiele spraw poto­czyłoby się inaczej. Ale akurat wtedy podeszli do nas Lusin i Trub, więc nie miałem już czasu na ana­lizowanie jej zachowania się- Lusm ze łzami w oczach uścisnął mi rękę, a stary anioł mocno objął mnie czarnymi skrzydłami. Leki na nieśmiertelność, tak energicznie propagowane przez Galaktów, równie mało pomagają moim przyjaciołom, jak i mnie. Lusin wyglądał znakomicie, bo w jego szczupłym ciele więcej było ścięgien i kości niż mięsa, a tacy ludzie długo się nie starzeją. A Trub bardzo się posunął. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że można tak pięknie się zestarzeć, tak, proszę mi wybaczyć ten zbyt może kwiecisty zwrot, cudownie zwiędnąć. Ze wzruszeniem mówię o tym cudownym więdnięciu i z bólem w sercu przypominam sobie poległego Truba takim, jakim ujrzałem go na żałobnej ceremonii -ogromnego, czarnoskrzydłego, z bujną, całkowicie posiwiałą czupryną i gęstymi, też zupełnie siwymi bokobrodami...

- Nieszczęście! - powiedział głucho Lusin.

- Cóż to za szczęście, Eli!

- Dokoła byli wrogowie! - ryknął Trub. - Allan i Leonid analizowali naukowo zagadkowe zjawiska przyrodnicze, kiedy trzeba było walczyć! Ty byś walczył, Eli, jestem tego pewien! Szkoda, że mnie tam nie było! Ja też bym potrafił skorzystać z doświadczeń wyniesionych z bitew na Trzeciej Planecie!

Zbliżył się do nas Gracjusz z Orlanem. Kiedy pojawiają się obaj na planetach zamieszkałych przez ludzi, wówczas chodzą tylko razem. Jest w tym jakaś wzruszająca w swej naiwności demonstracja. Galakt i Niszczyciel zdają się przekonywać każdego, że okrutna nienawiść od wielu milionów lat dzie­ląca ich narody teraz zamieniła się w przyjaźń. Po dawnemu nazwałem Orlana Niszczycielem, chociaż teraz nadano im miano „Demiurgów", z którego są niezmiernie dumni, bowiem oznacza ono coś w rodzaju mechanika lub budowniczego, w każdym razie twórcy, nie zaś niszczyciela. Nowa nazwa dość dokładnie oddaje role byłych Niszczycieli w naszym Związku Gwiezdnym, ale nie sądzę., aby ostenta­cyjnie demonstrowana przyjaźń łatwo przychodziła Orlanowi i Gracjuszowi, zwłaszcza temu ostatnie­mu. Astropsvcholodzy utrzymują, że podobnie jak ludziom nie da się zaszczepić zamiłowania do brzyd­kich zapachów i brzydkich postępków, tak samo Galaktów nie można skłonić do tolerowania sztucz­nych narządów i tkanek, a Demiurdzy zmienili tylko nazwę, nie zaś strukturę ciaia, w którym pełno jest sztucznych tkanek i narządów.

- Witaj Eli, mój stary przyjacielu i preceptorze! - rzekł uroczystym tonem Galakt, ludzkim zwyczajem wyciągając do mnie rękę. Moje drobne palce zniknęły w jego gigantycznej dłoni jak w ogromnej musz­li.

Wymamrotałem jakąś stosowną odpowiedź. Nie przyszło mi to łatwo, bo kwiecistością swojej mowy Galaktowie nawet Romera potrafią zapędzić w kozi róg. Orlan ograniczył się do tego, że powitalnie rozpromienił swą niebieskawą twarz, uniósł wysoko głowę i z głośnym trzaskiem wbił ją w ramiona. Weszliśmy razem na sale.

Po zakończeniu ceremonii, której nie będę tu opisywał, by nie przywoływać raz jeszcze bolesnych dla mnie wspomnień, zamierzałem jak najszybciej udać się do domu, ale zatrzymał mnie Romero, który podszedł do mnie w towarzystwie Olega. Romero powiedział:

- Drogi admirale, mam obowiązek poinformować pana, iż Wielka Rada postanowiła zorganizować, drugą wyprawę do jądra Galaktyki i na stanowisko dowódcy eskadry gwiazdolotów powołała kapitana Olega Szerstiuka, naszego wspólnego przyjaciela.

Oleg, nie dopuszczając mnie do głosu, pospiesznie dodał:

- Zgodziłem się objąć dowództwo jedynie pod warunkiem, że pan, Eli, również weźmie udział w wyprawie!

Powinienem równie kategorycznie odmówić, jak już to wielokrotnie czyniłem w odpowiedzi na czy­nione mi propozycje dowodzenia wyprawami gwiezdnymi lub brania w nich czynnego udziału. Po wyzwoleniu Perseusza, po tragicznej śmierci Astra na Trzeciej Planecie, Mary i ja straciliśmy zapał do dalekich podróży. Wróciliśmy na zieloną pramatkę Ziemie, aby nigdy już jej nie opuszczać. Tak posta­nowiliśmy dwadzieścia lat temu i do tej pory nigdy nie sprzeniewierzyliśmy się temu postanowieniu.

Teraz jednak nieoczekiwanie dla siebie samego odparłem:

- Zgadzam się. Przyjdźcie do mnie wieczorem. Naradzimy się.

 


3.

 

Mary chciała wracać do domu pieszo. Dzień był pochmurny, po niebie pedziły ciemne obłoki. Na Bulwarze Okrężnym wiatr unosił opadłe liście. Z rozkoszą wdychałem zimne, jesienne już powie­trze, powoli przychodząc do siebie po przeżytym wstrząsie. Mary powiedziała cicho:

- Jakaż piękna jest nasza stara Ziemia! Czy ujrzymy ją jeszcze kiedykolwiek, czy też na zawsze zagu­bimy się w gwiezdnych przestworzach?

- Możesz zostać w domu - zaproponowałem ostrożnie.

- Naturalnie! - odrzekła z lekką ironią. - Ale czy ty zdołasz beze mnie polecieć?

- Nie, Mary, nie potrafię - wyznałem uczciwie. - Być bez ciebie, to niemal być bez siebie samego. Taki już moi los, że w pojedynkę jestem tylko połową całości. A to nie jest najprzyjemniejsze uczucie...

- Mógłbyś przynajmniej dzisiaj obyć się bez wątpliwych dowcipów - skarciła mnie żona. Przez dłuższą chwile, szliśmy w milczeniu, a ja zerkałem na nią z niepokojem. Od tylu już lat jesteśmy razem i mimo wszystko nadal lękam się. zmiennych nastrojów Mary. Aby przerwać wreszcie milczenie, zapytałem ją, co sądzi o przyczynach katastrofy wyprawy Allana.

W każdym razie zdecydowanie nie zgadzam się. z teorią, którą lansuje Paweł - odparta lekceważąco. - Mężczyźni zawsze szukają w każdej zagadce czyjejś złej woli. Tyle w was wojowniczości, że gotowi jesteście uwierzyć, że to sama natura toczy z wami ciągłą walkę i marzy tylko o tym, aby rzucie was na kolana. Przypisywanie naturze własnych wad jest łatwe, bo niesłychanie wygodne, ale z pewnością nie najsłuszniejsze!

- Za wojowniczość mężczyzn ponoszą winę kobiety, bo to one właśnie wydają nas takimi na świat -postarałem się obrócić sprawę w żart. - Mówiąc jednak poważnie, nie obaliłaś żadnego z argumentów Romera.

- Nie musze, niczego obalać - odparta zwykłym swym ostrym tonem - bo znalazłam w raporcie jedynie opis niezrozumiałych faktów i nieudolne próby ich interpretacji.

Jej słowa wywarły na mnie większe wrażenie niż owego dnia skłonny byłem to przyznać.

Wieczorem nasz salonik wypełnił się po brzegi. Olga, Romero, Orlan i Lusin zajęli fotele, zaś Trub i Gracjusz z trudem usadowili się. na kanapach: aniołowi przeszkadzały skrzydła, zaś trzymetrowy Galakt bał się. ruszyć z miejsca, żeby nie uderzyć głową w sufit. Romero swoim kwiecistym stylem opisał wrażenie, jakie na Wielkiej Radzie wywarł raport o przyczynach zagłady pierwszej wyprawy do jądra Galaktyki. Oświadczył również, że kolejna wyprawa ma na celu wykrycie nieznanego przeciwnika czy przeciwników i zbadanie możliwości pokojowego współżycia z nimi. Dlatego też Wielka Rada przezna­czyła wszystkie swe zasoby na wyposażenie drugiej wyprawy galaktycznej.

- Czekam teraz na pańskie pytania i zastrzeżenia, admirale - zakończył Paweł.

Zastrzeżenie miałem tylko jedno: pierwsza wyprawa nie zdołała odnaleźć Ramirów, na poszukiwanie których wyruszyła. Drapieżne planety ścigające nasze statki zostały przez Allana nazwane żywymi istotami, ale niezbite dowody na to, że istotnie są to istoty żywe, a nie igraszka martwej natury, nie istnieją. Rejon „słońc pyłowych", na peryferiach którego zginęła wyprawa, jest zdaniem Allana siedli­skiem rozwiniętej cywilizacji, ale żadnego jej przedstawiciela nie spotkano, zatem istnienie owej cywi­lizacji pozostaje jedynie hipotezą. Próby przedarcia się do jądra napotkały na aktywne przeszkody, ale co z tego wynika? Przeciwdziałanie mogło mieć naturę czysto fizyczną, choć na razie nam nieznaną, bo przecież nikt nie odważy się. twierdzić, że znamy już wszystkie prawa rządzące Wszechświatem.

Chciał mi odpowiedzieć Paweł, ale ja zwróciłem się do Olega:

- Dowodzisz drugą eskadrą. Co sądzisz o moich wątpliwościach?

- Że rozstrzygnąć je można - odparł powściągliwie - tylko w jeden jedyny sposób: należy znów pole­cieć w kierunku jądra Galaktyki i na miejscu sprawdzić, co przeszkadza w przedarciu się do jej wnę­trza.

- Twoja odpowiedź w pełni mnie zadowala - powiedziałem, patrząc z przyjemnością na syna Andre, który odziedziczył po ojcu nie tylko odwagę i charakter, lecz także urodę. - A teraz powiedzcie mi, na jakim etapie są przygotowania do wyprawy.

Romero wyjaśnił, że prace przygotowawcze prowadzone są na wszystkim nam znanej Trzeciej Pla­necie Perseusza i że kieruje nimi Andre wraz z demiurgiem Bilonem. Na gwiazdolotach poza anihilato-rami Tanajewa instaluje się również broń biologiczną Galaktów oraz mechanizmy zmieniające rozmia­ry statków wraz z całą ich zawartością. Najważniejszymi jednak nowymi instalacjami są urządzenia szybko zmieniające metrykę przestrzeni wokół gwiazdolotu. Każdy statek dzięki temu upodobni się do małej Trzeciej Planety, zdolnej do wytwarzania wokół siebie dowolnego zakrzywienia przestrzeni. Gdy­by eskadra Allana była wyposażona w mechanizm ślimaka grawitacyjnego, mogłaby uniknąć wielu nieszczęść. Konstrukcje generatorów metryki opracowuje grupa kierowana przez Ellona.

- Ellon... Nic o nim nie słyszałem. Znam go, Orlanie?

- To ja zaproponowałem jego kandydaturę - oświadczył z dumą Orlan.

- W Perseuszu nie ma innego Demiurga, który dorównywałby mu pod względem zdolności konstruk­torskich. Zauważyłem, że Gracjusz z zatroskaniem pokręcił głową.

- Pozostaje jeszcze jedna kwestia - ciągnąłem. - W jakim charakterze, zdaniem Wielkiej Rady, mam uczestniczyć w wyprawie? Czyli, że użyje starożytnych terminów, jakie stanowisko mi się proponu­je?

- Będzie pan duszą i sumieniem wyprawy, Eli - powiedział Oleg.

- Trudno wyobrazić sobie dobrze zorganizowaną wyprawę, w której dusza i sumienie byłaby oder­wana od pozostałych jej uczestników. Mówiłem poważnie, ale moje słowa wywołały śmiech. Gdy ucichł, Romero powiedział:

- Skoro zależy panu na terminach określających tak zwane stanowisko, to nazwijmy je kierownic­twem naukowym. Używano niegdyś i takiego określenia, drogi admirale.

- Pan też zamierza uczestniczyć w wyprawie?

- Sądzę, że Wielka Rada pozwoli mi opuścić na pewien czas Ziemie. Po zakończeniu narady przysiadłem się do Galakta:

- Kiedy Orlan chwalił Ellona, westchnąłeś, Gracjuszu. Dlaczego? Czyżbyś się nie zgadzał z jego oce­ną?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin