Pohl Frederik - Opowiadania.doc

(927 KB) Pobierz
FREDERIK POHL

Frederik Pohl

 

 

Opowiadania


23 słowa

    Siedzę na brzegu czegoś, co uchodzi za łóżko. Jest zrobione z luźno przeplecionych taśm stalowych i nie ma materaca, tylko dodatkowy koc szarozielonego koloru. Nie jest to wygodne, ale oczywiście ci tutaj spodziewają się, że będzie mi jeszcze mniej wygodnie. Mają bowiem nadziej, że zostanę zabrany z aresztu w komisariacie do wiezienia okręgowego, a następnie do kostnicy. Och, oczywiście najpierw będzie proces, ale to tylko formalność. Nie tylko zostałem schwytany z dymiącym pistoletem w dłoni nad charczącym przedśmiertnie przez dziury w gardle Connaughtem, ale również przyznałem się do tego. Ja bowiem - z pełną świadomością czynu i działając z premedytacją oraz szczególnym nasileniem złej woli, jak to nazywają - zastrzeliłem Laurence'a Connaughta.

    Morderców się uśmierca. Mają mnie więc uśmiercić. Szczególnie zaś dlatego, że Laurence Connaught ocalił mi życie.

    No cóż, są okoliczności łagodzące. Nie spodziewam się, by przekonały one przysięgłych.

    Connaught i ja byliśmy przez całe lata bliskimi przyjaciółmi. W czasie wojny straciliśmy kontakt, w kilka lat po wojnie spotkaliśmy się znowu w Waszyngtonie. Dorastaliśmy więc osobno. On stał się człowiekiem pełniącym misję. Pracował nad czymś bardzo ciężko; nie chciał rozmawiać o swej pracy, a w jego życiu nie istniało nic innego, co pomogłoby nam się porozumieć. A ja - cóż, ja też miałem własne życie. Nie związane z badaniami naukowymi. Zawaliłem studia medyczne, on zaś je kontynuował. Nie wstydzi się tego, bo nie ma w tym nic, czego mógłbym się wstydzić. Po prostu nie byłem w stanie znieść krojenia trupów. Nie lubiłem tego, nie chciałem, a gdy mnie zmuszano, robiłem to źle. Dałem wiec spokój studiom.

    Nie miałem więc tytułów naukowych, ale nie są one potrzebne na posadzie strażnika w Senacie.

    Nie wydaje się to wam olśniewającą karierą? Oczywiście nie, ale lubiłem tę robotę. Gdy strażnicy są blisko, senatorowie są przyjaźni i odprężeni, można też dowiedzieć się niezwykłych rzeczy o tym, co dzieje się za kulisami władzy. A poza tym strażnik w Senacie może okazywać względy: dziennikarzom, którzy wdzięczni są za wskazanie interesującej nowinki; urzędnikom administracji, którzy czasem umieją zawiązać całą intrygę opierając się na jednej niedbale rzuconej i powtórzonej im uwadze; czy komukolwiek, kto podczas gorącej debaty chciałby znaleźć się na galerii dla gości.

    Larry Connaught też należał do tej kategorii. Spotkałem go któregoś dnia przypadkowo na ulicy, rozmawialiśmy przez chwilę, on zaś zapytał; czy mógłbym go wprowadzić na zbliżającą się debaty o polityce zagranicznej. Owszem, mogłem. Zadzwoniłem do niego nazajutrz z wiadomością, że mam dla niego przepustkę. No i przyszedł. Właśnie wpatrywał się żarliwie swoimi małymi, mokrymi oczkami we wstającego, by zabrać głos, Sekretarza, gdy niespodzianie rozległ się wrzask i garść środkowoamerykańskich fanatyków wyciągnęła broń, starając się zmienić amerykańską polityki zagraniczną za pomocą prochu strzelniczego.

    Sądzę, że pamiętacie tę historię. Było ich tylko trzech. Dwóch z pistoletami, jeden miał granat ręczny. Rewolwerowcom udało się zranić dwóch senatorów i strażnika. Byłem tam właśnie i rozmawiałem z Connaughtem; zauważyłem człowieczka z granatem ręcznym i rzuciłem się na niego. Zwaliłem go z nóg, ale granat poleciał. Z wyciągniętą zawleczką. To były sekundy. Skoczyłem po granat, ale Larry Connaught mnie wyprzedził.

    Artykuły w dziennikach zrobiły bohaterów z nas obu. Było prawdziwym cudem - napisały - iż Larry, który przykrył granat własnym ciałem, zdołał wyszarpnąć go spod siebie i odrzucić w miejsce, w którym wybuchł nie czyniąc nikomu szkody.

    Bo wybuchł, lecz odłamki nie zraniły nikogo. Dzienniki podały, że Larry wskutek wybuchu stracił przytomność. Rzeczywiście stracił. Trwało to sześć godzin, a, gdy odzyskał zmysły, był odurzony jeszcze przez cały dzień.

    Dlatego odwiedziłem go następnego wieczoru

    Ucieszył się na mój widok.

    - Niewiele brakowało, Dick - powiedział. - Przypomniało mi to bitwę na Tarawie.

    - Nie byłem tam - odpowiedziałem. - Chyba ocaliłeś mi życie, Larry.

    - Ech, tam, Dick. No wiesz, po prostu skoczyłem. Szczęśliwie, mam wrażenie.

    - Gazety mówią, że byłeś wspaniały - odpowiedziałem. - Mówią też, że zrobiłeś to tak szybko, że nikt nie dostrzegł, co właściwie zaszło.

    Zrobił lekceważący gest, ale jego mokre oczka miały wyraz czujności.

    - Sądzę, że w gruncie rzeczy nikt tego tak dokładnie nie obserwował.

    Westchnąłem.

    - J a obserwowałem.

    Przez chwilę przyglądał mi się bez słowa. Powiedziałem:

    - Znajdowałem się miedzy tobą i granatem. Nie przeskoczyłeś koło mnie, nade mną, ani przeze mnie. Ale znalazłeś się nad granatem. - Larry zaczął kręcić głową przecząco. - P o n a d t o Larry, upadłeś na granat. Wybuchł pod tobą. Wiem o tym, bo w tym momencie prawie leżałem na tobie, eksplozja zaś wyrzuciła cię w powietrze. Czy miałeś na sobie kamizelkę przeciwkulową?

    Odchrząknął.

    - No cóż, w gruncie...

    - Daj spokój, Larry - przerwałem.

    Zdjął okulary i zaczął przecierać swe wodniste oczy.

    - Czy nie czytałeś gazet? Granat wybuchł o jard dalej mruknął.

    - Larry - odpowiedziałem łagodnie - ja tam byłem.

    Larry Connaught wyglądał, jakby mu się zrobiło niedobrze. Opadł na oparcie fotela, gapiąc się na mnie. Był małym człowieczkiem, ale nigdy nie wyglądał na tak małego, jak w tym wielkim fotelu. Patrzył na mnie, jakbym był Nemezis we własnej osobie.

    I w końcu się zaśmiał. Zaskoczył mnie; zdawał się niemal uszczęśliwiony.

    - Cóż u diabła, Dick - powiedział. - Wcześniej czy później muszę komuś o tym powiedzieć. Czemu nie tobie?

    Nie mogę wam przekazać wszystkiego, co powiedział. Opowiem większą część. Ale nie to, co najważniejsze.

    T e g o nie powiem nigdy i n i k o m u .

    - Powinienem był się spodziewać, że zapamiętasz powiedział i uśmiechnął się do mnie z żałosną serdecznością. - Te nasze dyskusje w kafeteriach, co? Całe noce przegadane na wszystkie tematy. Ale ty nie zapomniałeś.

    - Powiedziałeś wtedy, że umysł ludzki posiada zdolność psychokinezy - odrzekłem: - Powiedziałeś, że wystarcza siła umysłu, by człowiek mógł przenieść swe ciało w dowolne miejsce i w jednej chwili, bez pomocy maszyn i nie kiwnąwszy nawet palcem. Powiedziałeś, że dla umysłu ludzkiego nie ma nic niemożliwego.

    Powtarzając to czułem się jak kompletny idiota, bo te pomysły były śmiechu warte. Wyobraźcie sobie człowieka, który może p o m y ś 1 e ć siebie z jednego miejsca w drugie! Ale... byłem przecież na tej galerii. Oblizałem wargi i spojrzałem na Larry'ego Connaughta, czekając na potwierdzenie.

    - Ależ byłem wtedy schlany - powiedział Larry. Zaśmiał się. - Wyobraź sobie!

    Sądzę, że okazałem zdziwienie, bo Larry poklepał mnie po ramieniu i odzyskując powagę powiedział:

    - Oczywiście, Dick. Nie masz racji, ale równocześnie ją masz. Sam umysł nie może dokonać niczego podobnego - to był po prostu głupi, szczeniacki pomysł. A 1 e - ciągnął dalej, a jego oczy zaczęły błyszczeć podnieceniem, słowa zaś stały się szybsze i głośniejsze - a 1 e istnieją - no cóż - techniki wiążące umysł z siłami fizycznymi, zwykłymi siłami fizycznymi, których używamy na co dzień i które mogą zrobić wszystko. Wszystko! Wszystko, co wymarzyłem i jeszcze to, czego dotychczas nie odkryłem. Przelecieć przez ocean? W sekundę, Dick! Izolować wybuchającą bombę? Oczywiście, łatwo! Widziałeś, jak to zrobiłem. Och, to oczywiście wymaga pracy. Wymaga dopływu energii - nie da się uciec od praw natury. Znokautowało mnie to na cały dzień. Ale zadanie było trudne; o wiele łatwiej na przykład spowodować, by pocisk rozminął się z celem. A jeszcze łatwiej wydobyć nabój z komory ładunkowej i przenieść do kieszeni, by w ogóle nie mógł zostać wystrzelony. Masz ochoto na angielskie klejnoty koronne? Możesz je mieć, Dick!

    - Czy możesz przewidywać przyszłość? - zapytałem. - Nie. - Zmarszczył brwi. - Dick, to było głupie pytanie. To nie są przesą...

    - A jak z czytaniem cudzych myśli? Twarz mu się rozjaśniła.

    - O, pamiętasz coś z tego, co mówiłem przed laty. Nie, Dick, tego też nie mogę zrobić. Może kiedyś, jeśli będę nad tym pracował... Cóż, obecnie nie umiem. Ale jednak potrafię robić nie gorsze rzeczy. Mogą podsłuchiwać wszystko co się dzieje, mogę widzieć wszystko co chce ujrzeć, gdziekolwiek na Ziemi. Albo poza nią, Dick! To jest trudne, ale robiłem to. Mars! Widziałem go, wygląda jak kamienne usypisko.

    Odchrząknąłem.

    - Pokaż mi coś z tego, co potrafisz - poprosiłem.

    Uśmiechnął się. Larry był zadowolony z siebie i nie miałem mu tego za złe. Przez całe lata, od dnia gdy wpadł na pierwszy trop, krył się z tą sprawą. Przez dziesięć lat prób i eksperymentów był niemal zawsze na błędnej drodze, ale ciągle coraz bliżej... M u s i a ł o tym opowiedzieć. Myślę, że był naprawdę zadowolony z tego, że ktoś się na koniec domyślił.

    - Pokazać ci coś? - powiedział. - Czemu nie, zastanówmy się, Dick. - Rozejrzał się po pokoju i mrugnął do mnie. - Widzisz to okno?

    Spojrzałem. Okno otworzyło się z trzaskiem drewnianych ram. I zamknęło.

    - Radio - powiedział Lamy. Pstryknięcie i jego mały odbiornik sam się włączył. - Uwaga. - Radio znikło i znów się pojawiło. - Było na szczycie Mount Everestu powiedział Larry lekko dysząc. Wtyczka na przewodzie radioodbiornika uniosła się i wyciągnęła w stronę gniazdka, ale po chwili opadła na podłogę. - Nie - powiedział Larry drżącym głosem - pokaże ci coś naprawdę trudnego. Patrz na radio, Dick. Uruchomię je bez podłączania do sieci! Same elektrony...

    Wpatrywał się intensywnie w odbiorniczek. Ujrzałem, jak skala się zapala, przygasa i rozpala stałym blaskiem; głośnik zaczął chrypieć. Stanąłem dokładnie za Larrym, dokładnie nad nim.

    Posłużyłem się telefonem, który stał na stole obok. Ryzykowałem potężnie i wiedziałem o tym. Udało się. Trafiłem go dokładnie za uchem. Zwinął się, nie wydawszy głosu. Uderzyłem go jeszcze dwa razy, metodycznie, aż byłem pewien, że się nie ocknie przynajmniej przez godzinę. Odwróciłem go, a telefon postawiłem na miejscu. Zrewidowałem całe jego mieszkanie. Znalazłem w biurku wszystkie jego notatki. Wszystkie informacje. Tajemnicę robienia tego, co robił. Wziąłem za telefon i zadzwoniłem do policji waszyngtońskiej. Gdy usłyszałem syrenę za oknem, wyjąłem służbowy pistolet i przestrzeliłem Larry'emu gardło. Zanim zdążyli go dotknąć, był już trupem.

    Bo, widzicie, ja znałem Laurence'a Connaughta. Byliśmy przyjaciółmi i zaufałbym mu własne życie. Ale tu szło o coś więcej, niż tylko życie.

    Dwadzieścia trzy słowa nauczyły mnie robić to, co robił Laurence Connaught. Każdy, kto umie czytać, może to zrobić. Zbrodniarze, zdrajcy, szaleńcy-formuła będzie służyła każdemu.

    Laurence Connaught był uczciwym człowiekiem, myślę nawet, że był idealistą. Ale co będzie z człowiekiem, który stanie się Bogiem? Wyobraź sobie, że powiedziano ci dwadzieścia trzy słowa, które pozwolą ci sięgnąć do każdego skarbca bankowego, zajrzeć do każdego zamkniętego pokoju, przejść przez każdą ścianę? Wyobraź sobie, że strzał pistoletowy nie mole cię zabić? Wyobraź sobie, że możesz stanąć pod spadającą bombą atomową i w mgnieniu oka przenieść się o tysiąc mil dalej?

    Mówi się, że władza demoralizuje, a władza absolutna demoralizuje absolutnie. A nie istnieje bardziej absolutna władza niż ta, którą dają dwadzieścia trzy słowa, mogące wyswobodzić z każdego wiezienia i dać wszystko, czego się zapragnie. Larry był moim przyjacielem. Ale zabiłem go z zimną krwią, wiedząc, co robię. Dlatego, że on nie mógł być strażnikiem sekretu, który zrobiłby z niego króla świata...

    Ale ja mogę.

Przełożył Jerzy Wilczyński


Czekając na olimpijczyków

"Dzień dwóch odrzutek"

   Gdybym pisał to jako powieść, zatytułowałbym rozdział o ostatnim dniu w Londynie na przykład "Dzień dwóch odrzutek". A dzień to był paskudny, koniec grudnia, tuż-tuż przed świętami. Było zimno, mokro i w ogóle parszywie (mówiłem, że to Londyn, nie?), ale wszystkich ogarnęło jakieś podniecenie wynikłe z oczekiwania: właśnie ogłoszono, że Olimpijczycy przybędą nie później niż w sierpniu przyszłego roku i każdy już się napalał. Nie mogłem znaleźć wolnej taksówki i spóźniłem się na lunch z Lidią. Jak było w Manahattanie? - zapytałem siadając w boksie obok niej, tuż po szybkim pocałunku na powitanie.

   - Niczego sobie - odpowiedziała nalewając mi drinka. Lidia też była pisarką... w każdym razie oni nazywają siebie pisarzami, ci, którzy łażą za sławnymi ludźmi i zapisują o nich wszystkie plotki i żarty, a potem wydają to wszystko w książkach ku rozweseleniu prostaczków. Przecież to nie jest prawdziwe p i s a n i e, nie ma w tym nic twórczego, ale zysk daje niezły, a i zbieranie danych (tak mi mówi Lidia) to sama przyjemność. Lidia poświęcała dużo czasu na kursowanie za osobistościami, co wcale się dobrze nie przysłużyło naszemu romansowi. Odczekała, aż skończę pierwszego drinka, po czym zapytała:

   - Skończyłeś już swoją książkę?

   - Nie nazywaj tego "moją książką" - odparłem. - Ona ma tytuł: Ośla Olimpiada. Po południu idę do Marcusa w tej sprawie.

   - Nie nazwałabym tego wstrząsającym tytułem - zauważyła. Lidia zawsze chętnie przekazuje mi swoją opinię o czymś, co jej się nie podoba. - Nie sądzisz, że już za późno na pisanie jeszcze jednego romansu naukowego o Olimpijczykach? - Potem uśmiechnęła się słodko i dodała: - Mam ci coś do powiedzenia, Jul. Ale najpierw się napij.

   I już wiedziałem, co mnie czeka, a była to pierwsza odrzutka.

   Na własne oczy obserwowałem cały proces. Jeszcze przed ostatnią wyprawą "badawczą" Lidii za ocean zacząłem podejrzewać, że jej początkowo płomienne uczucie cokolwiek ochłodło, nie byłem więc zaskoczony, kiedy teraz, bez żadnych dalszych wstępów oświadczyła mi: - Mam kogoś, Jul.

   - Rozumiem - powiedziałem. Naprawdę to rozumiałem; nalałem sobie trzeciego drinka, podczas gdy ona opowiedziała mi o wszystkim.

   - To dawny pilot kosmiczny, Juliuszu. Był na Marsie, na Księżycu, wszędzie, i w ogóle jest uroczy. Nie uwierzysz, ale jest też mistrzem w zapasach. Oczywiście ma żonę, jak się to często zdarza, ale porozmawia z nią o rozwodzie, gdy tylko dzieci trochę podrosną.

   Spojrzała na mnie wyzywająco, wyraźnie chcąc, żebym wyzwał ją od idiotek. Ja w ogóle nie miałem zamiaru się odzywać, ale na wypadek, gdybym miał, dodała: - Nic mi nie mów, co myślisz.

   - Nic nie myślałem - zaprotestowałem.

   Westchnęła. - Dobrze to zniosłeś - rzekła, a brzmiało to tak, jakbym sprawił jej zawód. - Posłuchaj, Juliuszu, wcale tego nie ukartowałam. Możesz być pewien, że zachowam dla ciebie wiele sympatii. Chciałabym, żebyśmy pozostali przyjaciółmi... Mniej więcej wtedy przestałem jej słuchać.

   Mówiła coś jeszcze w tym samym duchu, ale jeśli mnie coś w tym zaskoczyło, to tylko szczegóły. W sumie świadomość końca naszego romansu przyjąłem nader spokojnie. Zawsze wiedziałem, że Lidia ma słabość do mocnych ludzi. Co gorsza, nigdy nie darzyła szacunkiem tego, co ja piszę. Tak jak wielu innych gardziła romansami naukowymi opisującymi przyszłość i przygody na innych planetach, czego więc mogłem się na dalszą metę spodziewać?

   Pożegnałem więc ją pocałunkiem i uśmiechem (i jeden, i drugi był niezbyt szczery) i ruszyłem w stronę biur mojego wydawcy. Tu spotkała mnie druga odrzutka. Ta zabolała mnie naprawdę.

   Redakcja Marka znajdowała się w starym Londynie, nad rzeką. To stara firma, w starym budynku, a i ludzie w niej zatrudnieni też mają swoje lata. Kiedy firmie potrzebni są urzędnicy czy redaktorzy, zazwyczaj zatrudnia byłych nauczycieli, których uczniowie czy studenci już wyrośli i już ich nie potrzebują. Firma ich przyucza do nowego zawodu. Oczywiście dotyczy to tylko niższych stanowisk; wyżsi, tak jak sam Mark, to swobodni pracownicy szczebla kierowniczego, na stałej pensji, z prawem do nie kończących się, zakrapianych winem obiadków z autorami, które zazwyczaj kończą się dobrze po południu.

   Musiałem czekać na niego całą godzinę; wyraźnie był to dzień właśnie takiego obiadku. Nie złościłem się. Byłem święcie przekonany, że nasze spotkanie okaże się krótkie, miłe i finansowo korzystne. Dobrze wiedziałem, że Ośla Olimpiada to jeden z moich najlepszych romansów naukowych. Nawet tytuł obmyśliłem sprytnie. Książka była z klasycznym podtekstem, aluzją do Złotego osła Lucjusza Apulejusza sprzed gdzieś dwóch tysięcy lat; klasyczne wątki splotłem w komiczną, przygodową opowieść o przyjściu prawdziwych Olimpijczyków. Z góry umiem stwierdzić, czy rzecz się spodoba, a w tym wypadku. wiedziałem, że czytelnicy wprost się na nią rzucą.

   Kiedy w końcu dotarłem do Marcusa, ten miał oczy szkliste, jak zwykle po obiadku. Na biurku zobaczyłem mój maszynopis.

   Zobaczyłem też przypięty do niego kwit z czerwoną obwódką i był to pierwszy zwiastun złych wieści. Kwil był orzeczeniem cenzora, a czerwona obwódka oznaczała obstat.

   Mark nie trzymał mnie długo w napięciu. - Nie możemy wydać - odezwał się kładąc dłoń na maszynopisie. - Cenzorzy odrzucili.

   - Nie mieli prawa! - zawrzasnąłem, przez co siedząca za biurkiem w kącie stara sekretarka Marcusa obrzuciła mnie niemiłym spojrzeniem.

   - Ale to zrobili - odparł Mark. - Powiem ci, co tu jest napisane: "...jego charakter może urazić członków delegacji Konsorcjum Galaktycznego, których potocznie nazywa się Olimpijczykami..." i jeszcze "...w ten sposób zagraża bezpieczeństwu i spokojowi w Imperium..." i jeszcze wiele różnych rzeczy, które w sumie oznaczają "nie". Nie ma nawet propozycji zmian; po prostu całkowite veto. To teraz makulatura, Jul. Zapomnij o tym.

   - Ale w s z y s c y piszą o Olimpijczykach! - zaskowyczałem.

   - Wszyscy p i s a 1 i - poprawił mnie. - Obecnie, gdy już są blisko, cenzorzy wolą nie ryzykować. - Rozwalił się w fotelu i pocierał oczy; wyraźnie żałował, że nie poszedł się zdrzemnąć, zamiast łamać mi serce. Potem dodał zmęczonym głosem: Więc co masz zamiar zrobić, Jul? Napiszesz nam coś zamiast tego? Rozumiesz, to musi być szybko; sekretariat nie lubi, jak się przeciąga datę wykonania umowy ponad trzydzieści dni. I ma to być coś dobrego. Nie ma mowy, żebyś zamydlił mi oczy jakąś starocią z dna twojej szuflady - i tak zresztą już to wszystko widziałem.

   - Jak, na piekła, mam napisać całą nową książkę w trzydzieści dni? - zawołałem.

   Wzruszył ramionami; wyglądał na coraz bardziej śpiącego i coraz mniej zainteresowanego moimi problemami. - Jak nie możesz, to nie możesz. Pozostaje ci tylko zwrócić zaliczkę - powiedział do mnie.

   Szybko się uspokoiłem. - No, nie - zacząłem mówić - nie ma takiej potrzeby. Co prawda nie wiem, czy skończę w trzydzieści dni...

   - A ja wiem - przerwał mi. Wzruszyłem ramionami. Masz już pomysł. na nową? - zapytał.

   - Mark - powiedziałem cierpliwie - zawsze mam pomysły na nowe książki. Taki właśnie jest zawodowy pisarz. To maszyna do produkcji domysłów. Zawsze mam więcej pomysłów, niż mógłbym wykorzystać...

   - No więc? - upierał się przy swoim.

   Poddałem się, bo jeśli moja odpowiedź brzmiałaby "tak", on zaraz by chciał wiedzieć, co to za pomysł. - Nie całkiem przyznałem.

   - W takim razie - stwierdził - lepiej od razu idź tam, skąd bierzesz pomysły, bo obojętnie, czy na dostarczenie książki, czy na zwrot zaliczki, masz tylko trzydzieści dni.

   I macie tu wydawcę.

   Wszyscy są tacy sami. Na początku bardzo mili i wylewni, w czasie owych długich alkoholowych obiadków i optymistycznych rozmów o milionowych nakładach wciskają ci umowy do podpisu. A potem robią się paskudni. Chcą, żeby im jeszcze dostarczyć gotowy materiał. Kiedy go nie dostaną albo kiedy cenzorzy położą obstat, to już nie ma żadnych miłych rozmówek tylko rozważania o tym, jak to będzie, gdy edyle wtrącą cię do ciemnicy za długi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin