Noon Jeff - Pylki.rtf

(820 KB) Pobierz

Jeff Noon

 

 

 

Pyłki

 

(Przekład: Jacek Manicki)


 

 

 

 

Dla Julie

 


John Barleycorn

 

 

Kiedyś z zachodu gości trzech przyszło

Na szczęścia licząc łut,

I tych trzech gości wnet uradziło:

John Barleycorn kaput.

Pługiem i broną go katowali,

Ogromny był ich trud,

I tych trzech gości w końcu orzekło:

John Barleycorn już trup.

Przeleżał w ziemi czas dosyć długi,

Aż przyszły dżdżyste dni,

I mały sir John znów podniósł łepek,

W gęby się zaśmiał trzy.

Wściekli za ostre kosy porwali,

By z nóg go zaraz ściąć,

Potem z widłami wraz nań natarli,

By odwet na nim wziąć.

W końcu młócić go jęli

I bili ile sił,

Lecz ból największy młynarz mu zadał,

Co zmielił go na pył.

I mały sir John w kufelku piwa

I w szklaneczce whisky,

Tam mały sir John na koniec dowiódł,

Że jest najtęższym z nich.

 

(anonim)


 

 

 

 

Kichnięcie:

7 maja

Niedziela 6.19 rano

Aaaaaapśśśśśśśsik


Wyjątek z „Wojen lusterkowych” R.B. Tshimosy

 

Niewielu dziś wątpi, że jednym z najważniejszych dokonań ubiegłego wieku było opracowanie metody rejestracji marzeń sennych na nośniku wielokrotnego odtwarzania - taśmie biomagnetycznej powleczonej cieczą o nazwie Fantasm. To wyzwolenie psyche w jej najbardziej zaawansowanej postaci nazwano Wurtem. Poprzez bramy Wurta ludzie mogli odwiedzać do woli własne marzenia senne albo, co niosło za sobą większe ryzyko, czyjeś sny.

Przyjmuje się powszechnie, że to „przejście pomiędzy rzeczywistością a snem” pierwsza otworzyła antropomorfolog ,,Panna Hobart”, ale faktyczne pochodzenie Wurta i metody przedostawania się tam istot ludzkich (za pośrednictwem „piórek snu” wsuwanych w usta) pozostanie na zawsze owiane mgiełką tajemnicy.

Ów frustrujący brak wiedzy na ten temat wynika w znacznej mierze z samej natury Wurta, ponieważ „świat marzeń sennych” bardzo szybko zaczął żyć własnym życiem. Ludzie z Ziemi, poza nielicznymi wyjątkami, z początku nie zdawali sobie sprawy z tego aspektu odkrycia. To właśnie ów „autokreatywny” atrybut świata Wurta doprowadził w końcu do szeregu bitew, które nazywamy teraz „Wojnami lusterkowymi”. W niniejszej książce spróbujemy prześledzić chłodnym okiem te straszne wojny pomiędzy snem a jawą, konflikt, w którym, zanim w końcu wyłoniony został zwycięzca, obie strony poniosły niepowetowane straty.

Wszystkie wielkie teorie prowadzenia wojen sprowadzają się w zasadzie do manifestacji zaborczości. I tak istoty ze snu, rosnąc w siłę, zaczęły patrzeć z góry na tych, którzy o nich śnili, i nazywać ich pogardliwie „bajarzami” z planety Ziemia. Doszło do tego, że istoty ze snu postrzegają obecnie swe urojone królestwo jako odrębny świat i nazywają go Planetą Wurt. „Wurtualni” dążą do niezawisłości.

W barierze, która oddziela sen od rzeczywistości, istniał jeden szczególnie słaby punkt umiejscowiony w psychicznej aurze spowijającej Manchester, tonące w strugach deszczu miasto w południowo-zachodniej Singlii (którą w tamtych prymitywnych czasach nazywano Anglią). To w tym legendarnym mieście miał miejsce incydent nazywany obecnie Zapyleniem. Uważa się powszechnie, że była to jedna z pierwszych potyczek w Wojnach lusterkowych...

 


Poniedziałek 1 maja

 

Ojciec powiedział mi kiedyś, że żyć będę tyle lat, ile ziarenek piasku zdołam pomieścić w garści. W konsekwencji dożyłam tak sędziwego wieku, że teraz, kiedy moje wyniszczone przez czas ciało złożyła niemoc, pozostał mi tylko głos - to Widmo, to pragnienie opowiadania.

Nazywam się Jones. Proste nazwisko nie pasujące do imienia, które na chrzcie nadał mi ojciec - Sybilla. Sybilla Jones. Urodziłam się z przekleństwem Upośledzenia, co oznacza, że nie byłam zdolna do snucia marzeń sennych. Wyobraźcie sobie życie bez snów w czasach, kiedy cały świat uzależniony był od piórek Wurta, tego wspólnego snu. Stan Upośledzenia to wada genetyczna; na dolegliwość tę cierpieć będzie zawsze sześć procent populacji. Ci, którzy śnili, nazywali nas Dodo, bezpiórymi ptakami. W młodości często wyobrażałam sobie tę Dodo-cząstkę siebie: raz jako rzekę ciemnej, sterylnej cieczy płynącą mymi żyłami, kiedy indziej jako czarnego, wygłodniałego żuka mieszkającego w brzuchu i żerującego na moich wykluwających się snach.

Było to moje przekleństwo. Bramy Krainy Czarów były przede mną zamknięte.

Wybawienie stanowił dar Widma, który umożliwiał mi dostęp do myśli innych osób. Byłam telepatką, potrafiłam czytać w umysłach, ale życie swoje przeżywałam w jednej odsłonie. Sto pięćdziesiąt dwa lata przeżyłam w tym stanie, a piasek wciśnie się wszędzie. Zapcha każdy otwór. Złożona mapa mózgu z czasem staje się ogrodem ruchomych piasków.

Nie zawsze tak było.

Kiedyś byłam młoda i piękna, bez przerwy spragniona - czy to krwi, czy miłości, czy alkoholu - to bez znaczenia. Ujmijmy to tak: rekompensowałam sobie brak snów. Gorliwie poddawałam się burzy hormonów, dobrowolnie składałam siebie w ofierze biologii. Ale, niestety, piasek przypomniał sobie o mnie wcześniej niż o większości i zestarzałam się przedwcześnie - z tego powodu opuścił mnie mąż, opuściła córka - i w końcu pozostała mi tylko pasja egzekwowania jakiejś bliżej nieokreślonej sprawiedliwości. Zostałam Widmogliną w Policji miasta Manchester, użyczając swoich telepatycznych zdolności w dochodzeniach, jakie prowadzili. I w tamtym okresie wszystko wydawało mi się porządnie i zgrabnie poukładane; moje życie stało się długą krucjatą przeciwko zbrodni i występkowi, a gdzieś pod powierzchnią ryczała rzeka alkoholu, tytoniowego dymu i samotności. Dobrze się czułam w tym przeciwstawnym układzie.

Wkrótce jednak to wszystko miało pójść w rozsypkę.

Chcę ci opowiedzieć tę historię, moja córko, historię z okruchów zebranych w Manchesterze: kwiatów i psów, i snów, i strzaskanych map miłości. Chyba już pora. Twoja matka, ta kobieta z piasku, którą się stałam, niedługo umrze. Słuchaj pilnie, proszę. Oto moje dzieje, twoje dzieje; dzieje mojego Widma, twojego Widma; oto moje życie dryfującego powietrza, moja książka, moja księga Sybilli...

 

***

 

Kojot jest najlepszym kierowcą czarnej taksówki wszechczasów. Przewiózł więcej osób dalej, szybciej, do dziwniejszych miejsc, w osobliwszych porach, rzadziej wdając się w awantury, rzadziej zachlapując sobie gównem przednią szybę, rzadziej błądząc, rzadziej dokładając do kursu, biorąc udział w mniejszej liczbie wypadków, zbierając mniej skarg, częściej jeżdżąc na skróty i zakazanymi drogami, i inkasując więcej ran, które o tym wszystkim świadczą, niż jakikolwiek inny kierowca potrafi sobie wyobrazić.

Jest za dwie minuty czwarta nad ranem, l maja, a świat wokół niego to jeden wielki trzepot; czarne ptaki o smolistych skrzydłach, czarne pola i zasłonięty księżyc. Do tego zanosi się na deszcz. Na ulewę. Nic to; Kojot jest wytrawnym psem kierowcą i ślini się teraz na samą myśl o jakimś tłustym kąsku, jakimś złotym kursie, jakimś soczystym zastrzyku gotówki.

Tłusty kąsek i gotówka; bliźniacze marzenia, sposób na spłacenie długów.

Bóg świadkiem, że Kojot ma tych ostatnich co nie miara. Wisi bankowi, wisi sądowi, wisi małej dziewczynce, która mieszka przy tej samej co on ulicy. Uznaje ją za swoją córeczkę, słodkie stworzonko, z którym widuje się od czasu do czasu i którego matka - była żona Kojota - wciąż suszy mu głowę o alimenty. Kojot nie ma nic przeciwko ich płaceniu, nawet lubi je płacić; rzecz w tym, że mu się ostatnio nie przelewa.

Każdy, wszędzie - wszyscy chcieliby pieniędzy.

Kojot też. Nie za wiele. Tak w sam raz. W sam raz, by starczyło na spłacenie długów i zostało jeszcze troszkę dla niego. Ma pomysł. Umyślił sobie, że któregoś pięknego dnia przeniesie się do słonecznego Sielankowa. Założy tam małą firmę taksówkarską, będzie siedział w kantorze, patrzył, jak do jego systemu wpływa strumyk forsy ze zrealizowanych kursów. Dla odmiany chce pożyć jak panisko. Po raz pierwszy od lat Kojot znowu zaczął myśleć o przyszłości. Gdyby tak tylko dało się zebrać mały kapitalik, powygrzebywać te zakopane kości. Ślubował sobie, że już nigdy nie wróci do Czeluści, ale to rzadka okazja na podłapanie dobrego kursu.

Teraz Kojot czeka na ten tłusty, soczysty kurs, który zamówiono u niego przed dwoma dniami, podając porę i miejsce z dokładnością do ostatniej cyfry po przecinku; kurs, za który opłatę zainkasuje w punkcie docelowym. Wie, że większość zawodowych kierowców żąda zapłaty z góry, ale Kojot jest staroświecki. Dlatego jeździ czarną taksówką. Ma nawet zainstalowany i sprawny taksometr. Naturalnie, odpowiednio podrasowany według własnego pomysłu, ale było nie było taksometr - nikt już ich nie używa. Kojot jest unikalny i dumny z tego. Z tym że ta unikalność skazuje po jakimś czasie na samotność.

Z deski rozdzielczej mruga do niego cyfrowy zegar. Jest 4.02 nad ranem. Klient się spóźnia. Nad gruntową drogą przez moczary, na poboczu której parkuje, gromadzą się brzemienne chmury, wyglądają jak zapowiedź wilgotnego snu, a pasażera wciąż ani widu, ani słychu. Kojot zaczyna się niepokoić. Nie z powodu tego wiszącego w powietrzu deszczu; Kojot jeździł już w huraganach. Nie z powodu tych ciemności dookoła. Nawet lubi ciemności. Większość kursów, jakie teraz bierze, jest wysoce nielegalna, a co za tym idzie, im ciemniej, tym lepiej. Chodzi o to, że wielkimi krokami zbliża się świt i jeśli pasażer wkrótce się nie zjawi, to Kojotowi nie pozostanie nic innego, jak zrezygnować z kursu. Czas jest największym wrogiem Kojota. Czas to coś, w czym żyje światło dzienne, a z nim gliniarze; siedzą nabździani i zajadli, tylko czekają aż jakiś pies-Odszczepieniec, taki jak Kojot, złamie przepisy. Kojot łamał już przepisy - całe jego życie to łamanie przepisów, taką ma życiową misję - ale jak przyłapano go na tym pewnego pięknego dnia, to do tej pory płaci raty mandatu. Chce spłacić ten mandat - ta jego ludzka połowa chce. Jednak wolałby uniknąć powtórki. Sęk w tym, że po prostu nie potrafi skończyć z łamaniem przepisów. Ten dalmatyńczyk, który w nim tkwi, nie potrafi.

Kojot jest stworzeniem pół-na-pół.

Hartuje niedopałek papierosa marki Napalm w popielniczce wmontowanej w deskę rozdzielczą, wyciąga ze schowka nową paczkę, wysiada z taksówki, rozrywa pazurami hermetyczną foliową koszulkę, przypala sobie następnego szluga, opiera się o swoją gablotę i obserwuje przez chwilę taniec chmur. W zalegającym mroku moczary zdają się poruszać. Kojot czuje się nieswojo; jest jedynym człekopsem w promieniu wielu mil, a wokół niego, na przykrytych nocą polach, zbierają się Zombi. Wie, że moczary Czeluści należą do tych półmartwych potworów, ale tak to już jest z wielkimi kursami. Czy najlepszy pies kierowca zaprzepaści taką okazję? Ciarki przebiegają mu po grzbiecie i nagle czuje, że te martwe pola to za wiele jak dla niego; pragnie ludzkiego towarzystwa, chce słyszeć jakieś głosy. Sięga do wnętrza gabloty, przekręca kluczyk w stacyjce, włącza radio. Ma je, jak zwykle, nastrojone na stację FM Pies National. Te ugłaskane skamlania wydawane przez Psidżejów i płyty, które puszczają, te cukierkowate piosenki w wykonaniu człekosuń nie współgrają z jego obecnym nastrojem. Jemu chodzi o coś bardziej ludzkiego, coś, co przemówi do ludzkiej połowy jego duszy. Wsuwa się po pas przez otwarte okno i przestraja radio na stację Radio YaYa. Cichnące tony starej piosenki przechodzą w głos głęboki, powolny i suchy, jak ziemia, na której stoi teraz Kojot...

„Przypomnieliśmy sobie kawałek »John Barleycorn Must Die« grupy The Traffic, wspaniały, folk-rockowy pean na cześć odradzającego się ducha Matki Ziemi z roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego. To był rok, i ta genialna partia fletu - chyba się ze mną zgodzicie, wiara? Słuchacie swojego wiernego Gumbo, który rozpoczyna ten nowy dzionek, l maja, dzień płodności, życzeniem, by poczciwy John Barleycorn (Jan Jęczmień, w slangu - whisky) dalej nam wschodził. Niech tylko trzyma swoje pylące paluchy z dala od tego starego hipisowskiego nochala. Mamy cztery po czwartej i na dziś zapowiadane jest średnie stężenie pyłków, utrzymujące się na stałym poziomie czterdziestu dziewięciu ziarenek na metr sześcienny. To pierwszy dzień sezonu kichaczkowego, a więc Gumbo YaYa życzy wszystkim swoim słuchaczom suchej i drożnej pary nozdrzy. W tej godzinie Wanita-Wanita z oficjalnym serwisem informacyjnym plus wszystko to, co Władze chcą przed wami zataić. Przecież za to kochacie swojego Gumbo. A teraz gorący twist z sześćdziesiątego szóstego, Jimi Hendrbc Experience i »Are You Experienced«. Poszalej dla mnie po gryfie, Jimi... YaYa!”.

Może być. Ostre dźwięki wydobywane z gitary sprawiają, że Kojotowi chce się wyć. Gumbo YaYa jest Didżejem piratem i puszcza wybór klasyki z lat sześćdziesiątych przeplatany tajnymi informacjami podprowadzonymi z policyjnych banków danych. Wszystko to nadawane jest z jakiegoś nieznanego miejsca w Manchesterze. Gumbo YaYa to zdeklarowany anarchista, za nic mający wszelką władzę, i Kojot wietrzy w nim bratnią duszę. Kojot zostawia grające radio i włącza reflektory taksówki. Wycinają w powietrzu dwa zdychające, żółte kanały, wyłuskując z ciemności ogromny, ale uschnięty dąb. Kojot zaciąga się głęboko papierosem, czyta reklamę na nowo otwartej paczce: PALENIE TYTONIU PRZYDAJE CI KLASY - KONSULTANT DO SPRAW WIZERUNKU JEGO KRÓLEWSKIEJ MOŚCI. Zdobywa się na przelotny uśmieszek, by utrzymać na wodzy strach, i znowu spogląda na chmury.

Kojot kocha deszcz. Kojarzy mu się z ulicami Manchesteru. I kocha swoje napalmy. Ale najbardziej kocha swoją czarną taksówkę.

Teraz nie da się już wyżyć z tych taksówek, nie da się, od kiedy na scenie pojawiły się Xtaryfy. Xtaryfy! Te superszybkie pojazdy nafaszerowane komputerami-bajerami, całe opancerzone, w żółto-czarnych barwach. Zaprojektowane przez księgowych, prowadzone przez przygłupów. Xtaryfy są teraz niepodzielnymi Rycerzami Jezdni i krąży o nich tysiąc plotek. Kojot wierzy w większość z tych plotek. Na przykład w to, że kierowcom Xtaryf odsysa się całe dotychczasowe doświadczenie życiowe, a w zamian wszczepia robo-implanty i wprogramowuje bezbłędną znajomość ulic. I w to, że nad całym systemem kontrole sprawuje jakiś tajemniczy taryfo-stwór nazywający siebie Columbusem. I w to, że te Xtaryfy mają z przodu, tuż przy reflektorach, zamontowane działka. I w to, iż ich kierowcy mają jakiś dar przewidywania i wiedzą, że klient będzie potrzebował taksówki, zanim temu przyjdzie do głowy, by ją wezwać. Ilekroć ktoś zamawiał teraz taksówkę, miał zagwarantowane, że w ciągu minuty podjedzie Xtaryfa.

A nie Kojot. On jest prawdziwym antykiem. Boże, jak on nienawidzi tych Xtaryfiarzy.

Wdeptuje peta w ziemię. Natychmiast przypala sobie następnego papierosa, bo w tym momencie przypomina mu się Boda. Boda jest kierowcą Xtaryfy. Kojot spotykają od przypadku do przypadku w całodobowych kafejkach. Rozmawiają. Kojot zmuszony jest odszczekać swoją opinię o Xtaryfiarzach - Boda w jego oczach lśni. Jest czystej wody diamentem, klejnotem, jakiego zawsze szukał. Kojota zachwyciła jej osobowość, zwłaszcza po tym, jak mu zaśpiewała, gdy kiedyś siedzieli w nocnym barze. Jej przydymiony głos powodował, że zjeżyła mu się sierść na grzbiecie. Przegadali wtedy calutką noc - kiedy wychodzili z baru, gasły już uliczne latarnie - i Kojot odnosił wrażenie, że ta Xtaryfiara trafia wprost do jego umysłu, że mówi do niego bez pomocy słów, że nie ukryje się przed nią żaden z jego sekretów. Przyszło mu do głowy, że może to jedna z tych osławionych Widmodziewczyn, ale wolał nie pytać. Czyż psy i Widmodziewczyny nie są zaprzysiężonymi wrogami? Czyż Xtaryfiarze nie żyją w zamkniętym kręgu Xtaryfowego Roju? Dlaczego więc ta olśniewająca istota z nim rozmawia? I dlaczego ślady Widma muskają umysł Kojota? Xtaryfiarze usunięto by z pewnością tego rodzaju uboczne emocje, a on, kiedy rozmawiali, widział w jej oczach strach, jakby postępowała wbrew jakiemuś wewnętrznemu, ukrytemu kodowi. Tak więc Kojot wolał trzymać w tym względzie kufę na kłódkę i raczyć ją opowiadaniem o swoich przygodach na czarnej taksówce. Boda była zachwycona; obiecała, że odstąpi mu czasem jakiś kurs zbyt nielegalny dla Xtaryf. Xtaryfy nie mogły operować poza granicami miasta.

I dlatego właśnie Kojot sterczy teraz na tym wygwizdowie i czeka w szarzejących ciemnościach na klienta. Zadzwonił pod numer, który podała mu Boda. Ponury głos w słuchawce poinstruował go: Dojedziesz do Latającej Świni, miniesz ją, skręcisz w lewo w drugą z kolei gruntową drogę. Przejedziesz nią trzysta jardów aż do uschniętego drzewa. Bądź tam o czwartej nad ranem. Czekaj piętnaście minut. Jeśli nikt się nie zjawi, odjedź. Zapamiętałeś?

Zapamiętał. No i zapuszcza tu teraz korzenie, a wielkimi krokami, w pomarańczowej minisukience zbliża się brzask. Dlaczego Boda była dla niego taka dobra? Kojot nie ma na to odpowiedzi. Od wieków nie zaznał dobroci. Dlaczego akurat teraz? Jak miał okazać swoją wdzięczność? Podziękował jej tylko pocałunkiem i pojechał we wskazane miejsce. Ale ten pocałunek coś w nim rozniecił, skojarzył mu dawno minione, stare dobre czasy i czasy, które dopiero nadejdą, z licznikiem mil swojej czarnej taksówki; z drogami, którymi już jeździł, i tymi, którymi dopiero pojedzie.

Jakiś szmer po prawej, poza zasięgiem reflektorów. Obraca głowę, patrzy, ale nic nie widzi, tylko wyschnięte trawy falują ospale pośród nocy niczym obrzmiałe jęzory. Bierze głęboki wdech, tak jakby chciał wciągnąć cały ten krajobraz w nozdrza Odróżnia ozonowy bas deszczowych chmur i jakąś wysoką, sopranową nutę, której nie rozpoznaje. Ale to nic groźnego, nic ludzkiego ani półludzkiego. Jeszcze nie.

Opiera się o drzwiczki od strony kierowcy i ze szlugiem w kąciku warg słucha Gumbo YaYa zapowiadającego następne nagranie, obserwuje coraz cięższe chmury i myśli o swojej córeczce, i o kierowcy Bodzie, i o uciekającym czasie, i o tym, jak dla niego i całej reszty wszystko się kończy, i o swoich robiących wielką kasę tak zwanych przyjaciołach. Chyba że dojdzie do skutku ten pierdzielony kurs!

Wypala napalma do samego filtra, odrzuca go. Pet jarzy się przez chwilę, oświetlając maleńki skrawek ziemi. Ziemia jest tu o krok od śmierci, od kiedy spadła Zła Krew. Poważne gazety nazywały ją Thanatosem. Te mniej poważne Kuternogą, Ramolem albo Wapniakiem. Jezu! Czy to ważne, jak to nazwali? Świat poza obrębem miast jest teraz pustynią snów. W tej odległości od miasta pada mniej więcej raz na sześć miesięcy i krążą opinie, że w tych strefach porobiły się w świecie jakieś dziury. Zdajcie się na Kojota, on podejmie się przejechać przez to wszystko pogrążonymi w ciemnościach drogami, może nawet z podejrzanymi pasażerami na pokładzie. Znaczy się, jeśli ci w ogóle się pojawią. Jest już 4.10, a ich wciąż nie widać. Czasami Kojot podejrzewa, że Manchester jest ostatnim miejscem na ziemi, i dlatego tęskni teraz za jego mokrymi od deszczu ulicami. Przeklina fakt, że tu przyjechał; może czeka na próżno, może Boda go podpuściła? Może nie ma i nie było żadnego kursu? Jedyna forma transportu poruszająca się legalnie po Czeluści to wielkie, potworne ciężarówki korporacji Vaz International kursujące między miastami. W drodze na umówione miejsce mijał się dziś z jedną taką: z potężnym molochem naszpikowanym artylerią i reflektorami, z ryczącym stalowym zwiastunem śmierci, który, prąc poprzez noc, omal nie skasował Kojota razem z jego czarną taksówką. Tej drogi nie było nawet na oficjalnych mapach. Oczywiście, Kojot nie korzysta z oficjalnych map. On ma cały świat w głowie. Niczym pies obsikujący słupy ulicznych latarni zaznacza swoje terytorium, gdziekolwiek się znajdzie.

Kojot to chodząca mapa.

Wystawia pysk pod wiatr, węszy przez chwilę, czuje zapachy burzy, potem zerka na zegarek.

4.12.

Słońce pobudza do różowego migotania krawędzie jego świata. Nadciąga szybko dzień i jeśli Kojot w ciągu najbliższej godziny nie dotrze do miejsca przeznaczenia, to świt może go zastać pośród Czeluściolandii, wiozącego za darmola Zombi i innych odmieńców. Kiepska sprawa. Czy oni nie wiedzą, że czas to śmierć? Jeśli się z nim nie liczyć...

Coś wrzasnęło w oddali: straszliwy skowyt, wysoki i drażniący jak paproch w oku.

Kojot zapala któregoś z rzędu napalma, wciąga dym głęboko w płuca i spogląda na moczary, wypatrując pasożytów. Jedni nazywają je Zombi, inni Duchami, jeszcze inni Półżywymi. Jak większość stworów współczesnego świata mają wiele nazw. I żyją w Czeluści, ale nie z własnego wyboru. Surowe przepisy zabraniają im wstępu do miasteczek i miast. Ich siedliskiem stały się wiec te wysuszone połacie smaganej wiatrem skały i ziemi. Ale ciągnie ich do ludzi i rzadko który przejeżdżający tędy samochód ma realną szansę wrócić ze swoim nielegalnym ładunkiem do domu. Kojot specjalnie się tym nie przejmuje. Ma w sobie sporo z psa, a pies, jeśli ma dobry dzień, jest w stanie poradzić sobie z Zombi. Lepiej jednak trzymać oczy i nozdrza otwarte.

Znowu spogląda na zegarek. 4.15. Słońce wschodzi już na całego, biegnie skrajem nocy. Może pora machnąć łapą na kurs? Przecież powiedzieli, że ma tu czekać do 4.15, a potem się zwijać, nie? No i zaczyna kropić. Takie już szczęście Kojota. Pada dwa razy do roku, i on, a jakże, moknie. A nie jest to deszcz taki jak w Manchesterze, to istny potop gęstej cieczy; zanosi się na to, że lunie jak z cebra. Znowu krzyk z ciemności. Tu kończy się tolerancja młodego człekopsa na te mrożące krew w żyłach nocne wrzaski. Kojot sięga łapą do klamki, pociąga...

Ale chwila... nastaw ucha, węsz. Właśnie teraz, na samej krawędzi nowego dnia... wyczuwa woń kwiatów.

Kwiaty?! W tym rejonie świata? Na moczarach? To bez sensu. Nic nie ma prawa wyrosnąć na tej stoczonej przez drobnoustroje, wyjałowionej glebie. Na te ziemie spadła Zła Krew.

Zaraz, co tak pachnie?

Petunia. Jaśmin. Rozmaryn. Pierwiosnek. I jeszcze parę innych przemieszanych ze sobą zapachów - jego zazwyczaj niezawodny zmysł węchu nie potrafi wyodrębnić poszczególnych składników. Kręci go w nosie. Kojot każdego roku, bez wyjątku, cierpi na katar sienny. Czyżby szły dla niego ciężkie czasy?

Na dębie szeleszczą liście. Coś ciemnego wsuwa się w pole widzenia Kojota. Cholera, przecież na tym drzewie nie było ani jednego listka. Kojot dałby sobie za to łapę uciąć. To co tak szeleści?

Z mgły wyłania się dwoje ludzi. Mężczyzna z dzieckiem. Mężczyzna taszczy wielki wór. Nie zalatuje od nich smrodem Zombi - to pierwsze spostrzeżenie Kojota. Pachną oboje ogrodem, rozbuchaną, ociekającą deszczem gęstwiną.

Dziecko ma na sobie bardzo długą kurtkę z kapturem nasuniętym na głowę. Kaptur jest ściągnięty mocno tasiemką; w mroku pod nim błyszczą tylko jasnoszmaragdowe oczy.

Kojot wie, że dziecko to dziewczynka, mniej więcej dziesięcio-, jedenastoletnia, u progu okresu dojrzewania Wie to po zapachu, zapachu młodej dziewczyny. Jest słodki i intensywny, odcina się zdecydowanie od kwaśnego, cierpkiego odoru deszczu. Strugi wody zlepiają Kojotowi sierść w mokrą zbitą masę. Kojot odnosi niepokojące wrażenie, że to ci ludzie przynoszą ze sobą deszcz. Woń kwiatów jest już bardzo silna. Wwierca się w nozdrza. Kojot kicha. Wgniata peta nogą w rozmiękłą breję, w którą zdążyła się już zmienić nawierzchnia gruntowej drogi, otwiera drzwiczki, wsuwa się za kierownicę, wyłącza starego dobrego Gumbo.

Kojot wie, gdzie jego miejsce.

Dziewczynka zajmuje miejsce z tyłu, sadowi się wygodnie na obciągniętej dermą kanapie. Mężczyzna łomocze pięścią w bagażnik, chce, żeby Kojot go otworzył. Kojot pociąga za dźwigienkę zwalniającą zatrzask kufra i czuje, jak taksówka przysiada z cichym sieknięciem pod ciężarem wora. Mężczyzna podchodzi do drzwiczek od strony Kojota. Twarz ma jak z sadzy.

- Odwieziesz ją - mówi. Jego głos przypomina Kojotowi kląskanie błocka udeptywanego w deszczowy dzień. - Wiesz dokąd?

Kojot nawet nie kiwa głową, jest zbyt zajęty wcieraniem sobie w nozdrza KichajStopera. Drugą, nie usmarowaną ręką włącza taksometr, łamie chorągiewkę. Tak w slangu dawnych taksiarzy określało się nastawienie wstępnej opłaty za kurs. Opuszczona zielona chorągiewka oznaczała niegdyś, że taksówka jest zajęta. Chorągiewki dawno już wyszły z użycia, ale Kojot nadal tak nazywa tę czynność; taki już z niego gość. Wyświetlacz taksometru rozjarza się zielenią: 3.80. Standardowa taryfa, jeden pasażer. Kojot wdusza przycisk opłaty dodatkowej za wór-bagaż. Dochodzi 0.60 za obciążenie. Teraz naciska guzik z literką C jak Czeluść, taksometr wyświetla bite 400.20, tyle wynosi opłata za wzięcie pasażera poza granicami miasta. Jeżdżenie przez Czeluść jest bardzo niebezpieczne i Kojot nie ma wątpliwości, że stawka wcale nie jest wygórowana.

- Manchester, Alexandra Park - mówi mężczyzna. - Zrozumiałeś? Kojot nie raczy odpowiedzieć.

Czarna taksówka to prawdziwa ślicznotka; posłuchajcie tylko gangu tego starego silnika! Kojot czuje, jak spływa na niego moc. Wiedza. Tak nazywają to kierowcy - Wiedza o wszystkich ulicach: gdzie ich szukać, na ile są niebezpieczne, co czai się tam we wszystkich mrocznych zakamarkach. Kojot już to sobie przyswaja.

Rusza. Czarne koła buksują, wyrzucają w powietrze chmury błota. Mężczyzna wisi dalej u drzwiczek, nie zdążył się puścić klamki. Jeszcze sobie krzywdę jakąś zrobi.

A kit mu w ślip.

4.22.

Dzień już wstał, za chwile zrobi się widno; teraz jeszcze trudniej będzie się prześlizgnąć przez posterunki Straży Miejskiej, gdzie przetrząsa się wszystkie powracające z trasy pojazdy w poszukiwaniu Zombi. Kojot będzie musiał ruszyć mózgownicą, może skorzysta z ukrytego przejścia przez Podgrodzie. Niewielu znalazłoby się mieszkańców miasta wiedzących tyle co Kojot o drogach prowadzących do Czeluści i z powrotem. Swego czasu brał przed kursem jakieś piórko Wurta; ławiej mu się na nim prowadziło. Ale szybko zauważył, że zaczyna się rozsypywać. Teraz Kojot jeździ jak go Pan Bóg stworzył, nie napiórkowany. Reflektory taksówki wyłuskują z mroku martwe drzewa i wypalone wraki samochodów. Kojot prowadzi jak istny Zombi, zdając się całkowicie na wiedzę o rzeczywistości i jej Widmie.

Zombi to przekleństwo każdego kierowcy. Kojot nasłuchał się w całodobowych kafejkach opowieści o samochodach odnajdywanych w jakichś zasyfionych rowach albo gdzieś w ciemnych zaułkach Manchesteru ze zwłokami kierowców siedzących w fotelach, zaciskających wciąż martwe dłonie na kierownicach. Różnie mówiono o stanie tych zwłok. Że powyrywano im wszystkie zęby. Że ich obcięte głowy leżały na przodzie maski niczym emblemat u rolls-royce'a „Spirit of Ecstasy”. Że ich genitalia wyławiano z baków. Kojot sam nie wie, w co wierzyć. On tylko chce, może i potrafi przewozić ludzi spod jednego adresu pod inny, czy to manchesterski, czy czeluściowy. I jest teraz w swoim żywiole, to jego ulubiona gra: realizować jakiś osobliwy kurs do Manchesteru, pędzić ku wąskiej szparze, która prowadzi na jakąś zapomnianą wiejską dróżkę, wiodącą z kolei z powrotem do normalności. Może tym razem jego marzenie się ziści i za następnym zakrętem czekać będzie Sielankowo. Byle tylko dojechać cało na miejsce.

4.41.

Zegar z deski rozdzielczej świeci jasną zielenią. Ta zieleń przypomina mu oczy pasażerki. Takie czyste. Obraca lekko głowę i pyta przez odrutowaną przegrodę:

- W jakiej...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin