Hambly Barbara - Zimowe krainy 02 - Smoczy cień.rtf

(1710 KB) Pobierz

Barbara Hambly

SMOCZY CIEŃ


 


Księga pierwsza ŚWIETLISTE OSTROWY

Rozdział pierwszy

Nazywali go Zgubą Smoków.

Zabójcą smoków.

A przynajmniej jednego smoka. Przy tym, jak się później oka­zało, nieszczególnie dużego.

Lord John Aversin, Ten Zimowych Krain, oparł się wygodnie o wielokrotnie naprawiane dębowe krzesło stanowiące ozdobę bi­blioteki, podczas gdy tupot stóp posłańca cichł w dole schodów, i spojrzał na Jenny Waynest, skuloną na okiennym parapecie z ko­tem śpiącym na kolanach.

              Psiakrew — powiedział.

Pierwszy zauważalny podmuch nocnego wiatru — ciepły i lepki, jak to bywało latem w Zimowych Krainach — przyniósł ze sobą gryzącą woń płonącego drewna i zachwiał płomieniami świec wśród stert książek.

              Długi na sto stóp — mruknęła Jenny.
John potrząsnął głową.

              Kurde, z dołu każdy smok wygląda na sto stóp. — Poprawił
tkwiące na długim nosie okrągłe okulary. — Jak i oglądany z miej­
sca, w którym w najbliższej przyszłości należy się spodziewać
jego wizyty. Wątpię, żeby przekraczał pięćdziesiątkę. Ten, które­
go zabiliśmy w Okręgu Dalekiego Zachodu, nie miał nawet trzy­
dziestu... — Skinął głową w stronę martwego kominka i wiszącej

7


nad nim czarnej, zjeżonej kolcami głowicy ogona złotego smoka. — A Morkeleb Czarny mierzył czterdzieści dwie stopy, chociaż myślałem, że zdzieli mnie po głowie, kiedy spytałem, czy mogę dokonać pomiaru... — Wspomnienie wywołało uśmiech na jego twarzy, lecz pod okularami Jenny dostrzegała lęk w jego oczach. Niemalże od niechcenia dorzucił:

              Będziemy musieli na niego zapolować.
Jenny pogłaskała kota.

        Owszem —jej głos był ledwie słyszalny. Kot zamruczał i przeciągnął się przymilnie na jej kolanach.

        Swoją drogą to zabawne. — John podniósł się i prze­ciągnął, czując sztywność karku. — Zebrałem wszystkie dawne opowieści o zgubach smoków, jakie tylko wpadły mi w ręce — stare ballady i legendy — i dopasowałem je w miarę możności do list królów. — Wskazał na pobojowisko pokrywające biurko, podłogę i wszystkie półki nisko sklepionego gabinetu: oprawione razem pliki notatek, pergaminy skopiowane z zawilgoconych ksiąg odnalezionych w ruinach na południe od Wrynde. Czyny dawnych bohaterów Curillusa, Stwory i dziwy Gorgonmira. Nowa kopia fragmentu starożytnej Liever Draiken przysłana przez re­genta Bel, miłośnika zarówno dawnych manuskryptów, jak i opo­wieści o zgubach smoków. Jeszcze nie przepisane notatki — sporządzone w pośpiechu przed dwoma laty — z pieśnią o zabija­niu smoków śpiewaną przez żołnierza z garnizonu w Cair Corflyn, przemieszane z woskowymi tabliczkami, świecami, kałamarzami, skrobaczkami, igłami, pumeksem, nożycami do przycinania kno­tów i rozebranymi zegarami. Przez czternaście lat wspólnego ży­cia Jenny niemal co rok słyszała, jak John solennie obiecuje zapro­wadzenie porządku w tym bałaganie, i wiedziała, że podobnych przyrzeczeń nie należy brać zbyt dosłownie.

Wykradzione okruchy dawnej mądrości zgromadzone przez człowieka, którego ciekawość była jak studnia bez dna; namuły użytecznej, interesującej, a niekiedy jedynie zabawnej wiedzy, po-

8


wracające do nich w nieprzewidziany sposób dzięki zbiegowi oko­liczności i kaprysowi szalonego Władcy Czasu.

        Niektórzy spośród Zgub Smoków zabili tylko jednego i ko­niec, to wystarczyło na balladę — rozmyślał głośno John. — Inni mająna koncie dwa albo trzy, a dwóch z nich, na tyle, na ile jestem w stanie to uporządkować, od następnego oddziela nie więcej niż dziesięć lat. Potem zdarzają się całe dekady, pięćdziesiąt, sześć­dziesiąt, siedemdziesiąt lat, kiedy smoki zajmują się swoimi sprawami, cokolwiek by to mogło być, i nikt nikogo nie zabija. W moim przypadku to już trzeci. Dlaczego ten zaszczyt przypadł w udziale właśnie mi?

        Osadnicy powracają na północ. — Jenny odłożyła Chu-dzielca na bok i stanęła za Johnem, obejmując go ramionami w pa­sie. Pod kubrakiem z grubej, czerwonej wełny i wielokrotnie łataną lnianą koszulą wyczuła żebra okryte twardym pancerzem mięśni, ciepło jego ciała. — Smok zaatakował stado należące do garnizonu w Skep Dhu. Pewnie odkąd królowie odeszli na połu­dnie, nigdy nie było tu tak wiele bydła. To mogło go przywabić.

        Kurde — powtórzył, kładąc dłoń na jej mocno splecionych palcach. Dziwnie wprawną dłoń jak na wojownika, poplamioną atramentem i w dwóch miejscach pokrytą pęcherzami — pamiątką po eksperymencie chemicznym, który skończył się niezupełnie zgodnie z planem — lecz dużą, podobnie jak ramię, sękatą wyro­bionymi w ustawicznym boju mięśniami. Z profilu wyglądał na naukowca. W jego rudawych włosach, opadających luźno na ra­miona, blask świec wyławiał pierwsze pasemka siwizny.

Miał dwadzieścia cztery lata, gdy wyruszał na Złocistego Smo­ka Wyr, połamane żebra wciąż jeszcze odzywały się przenikli­wym bólem w boku przy każdej zmianie pogody. Jenny zmacała palcami wybrzuszenie największej blizny, pozostałości po starciu z Morkelebem Czarnym w spopielonej Głębi pod Ścianą Nast. „Życie jest takie kruche", pomyślała. „Bezcenne i krótkie zara­zem".

9


        Ile smoków udało się zabić najlepszym ze smokobójców? — zapytała, a John odwrócił lekko głowę, by uśmiechnąć się do niej przez ramię.

        Trzy. To był Alkmar Pomazaniec Boży. Trzeci smok zabił jego.

W ciągu godziny oddzielającej ich od wschodu księżyca John i Jenny zebrali wszystko, czego potrzebowali do zabicia smoka ze Skep Dhu, a co zgromadzone było w Hołd. Zbroję Johna, rów­nie zniszczoną i lichą jak skórzany, nabijany żelazem kaftan, w którym patrolował swe ziemie. Dwa topory, jeden krótki, jedno­ręczny, dobry do walki konnej, drugi dłuższy i cięższy, dwuręczną broń do dobijania śmiertelnie rażonego stworzenia na ziemi. Osiem ciężkich harpunów przypominających ościenie na grubego zwierza, tylko dłuższych, o zębatych ostrzach pokrytych zaklęcia­mi niosącymi zgubę i śmierć.

Przybrany brat Johna, Muffle, sierżant miejscowej milicji i kowal wioski Alyn, wykuł pośpiesznie dwa z nich, kiedy smok z Wyr spadł na stada Wielkiego Kufla przed czternastu laty, pozostałe zaś wykonano kilka tygodni później. Jenny pokryła je wszystkie zaklęciami śmierci. W owym czasie jej magia, przekazana przez starego Caerdinna, niegdysiejszego nauczycie­la z Alyn Hołd, była słaba, dobra dla wioskowej czarownicy. O smokach nie wiedziała wtedy nic poza szczątkowymi infor­macjami zawartymi w książkach Johna. Zabicie złotego smoka wiele ją nauczyło o naturze tych gadów, tak więc gdy książę Ga-reth z Magloshaldon, późniejszy regent Belmarie, przybył do Johna z błagalną prośbą o pomoc w walce ze smokiem ze Ściany Nast, mogła utkać skuteczniejsze czary. Jej moc wciąż jeszcze była wtedy niewielka.

Teraz zasiadła na drewnianej podstawie teleskopu, który John i Muffle zbudowali na szczycie wieży. Osiem harpunów rozłożyła przed sobą na deskach. Z dołu dobiegały głosy Johna i Muffle'a,

10


mozolących się z kotłami i drewnem, odległe niczym śpiew pta­ków, lecz znacznie mniej uduchowione. Słyszała też głos, wesoły dyszkant, Adrica —jej młodszego syna, krępego, rudego ośmio-latka, w każdym calu nieodrodnego potomka potężnego, niedź-wiedziowatego ojca, Johna. „Powinien już być w łóżku!" Nie miała cienia wątpliwości, że trzyletnia Mag, milcząca niczym ba­gienna zjawa, nie odstępowała go na krok.

Przez moment czuła złość na kuzynkę Johna, Dilly, która miała opiekować się dziećmi, lecz zaraz wypuściła to uczucie razem z oddechem. „Nie zostaniesz magiem", powiedział jej kiedyś Caerdinn, Jeśli twoje myśli krążyć będą ustawicznie wokół ko­lacji, dziecka, niepewności, czy starczy ci powietrza na kolejny oddech, gdy ten obecny uleci już z twych płuc. Kluczem do magii jest magia. Musisz zawsze o tym pamiętać".

I chociaż odkryła, że kluczem do magii jest coś zupełnie inne­go, pod wieloma względami staruszek miał rację. Jej myśl zato­czyła koło, na wzór kręgu mocy, jaki narysowała wokół siebie i harpunów, i tak jak moc spływająca ku niej srebrnymi nićmi z gwiazd, jej myśl przybrała materialną formę.

Okrucieństwo. Bezduszność. Pozbawienie życia. Znużone po­witanie ostatecznej ciemności.

Zaklęcia śmierci. A pod nimi złocisty, palący ogień smoczej magii.

Już od czterech lat smoczy blask płonął w jej żyłach.

„Morkeleb", pomyślała, „wybacz mi.

A może wybaczanie nie było sprawą smoków?"

Morkeleb Czarny. Smok ze Ściany Nast.

Przywoływała magię z gwiazd, z powietrza, z samego jądra ognia, jaki zrodził się do życia, gdy mocą Morkeleba przemienio­na została w smoka. Choć odzyskała ludzką postać, odrzucając nieśmiertelność gwiezdnych gadów, część jej natury, najgłębsze jądro jej serca, pozostało smocze, i teraz pojmowała moc na smo­czy sposób. Jako że refleksja i troska nie były sprawą smoków,

11


splatając zaklęcia śmierci, nie traciła czasu na rozmyślanie o Mor-kelebie, który ją kochał.

Kochał ją tak bardzo, że przywrócił jej ludzką postać.

Kochał ją tak bardzo, że zwrócił ją Johnowi.

Lecz gdy zaklęcia śmierci zostały już stworzone i wplecione w harpuny, usiadła na chwiejnej platformie nad Hołd, oplatając ra­mionami kolana, i wsłuchała się w odległe głosy męża i syna, wspominając smukły, ciemny kształt w mroku, srebrzyste, nieod-gadnione oczy.

„Morkeleb".

              Matko?

W otworze wśród dachówek stropu zamigotało światło gwiazd, lecz nie zdołało rozproszyć zalegających w dole ciemności. Mając żyły wypełnione magią, Jenny bez trudu dostrzegła swojego star­szego syna, lana, chudego dwunastolatka, który odziedziczył po niej kruczoczarne włosy i błękitne oczy, osadzone w ptasiej twa­rzy Johna. Chłopiec wyszedł na opadający stromo dach i odwrócił się w stronę schodów, więc powiedziała szybko:

              Nie, zaczekaj tam. — Znużenie wywołane formowaniem
zaklęć śmierci wsączało się jej w kości. — Tylko je pozbieram
i odeślę, skąd przyszły.

Wiedziała, że lan ją zrozumie. Jego moc zaczęła się objawiać dopiero w tym roku; jeszcze niewielka, jak przystało na nastolat­ka — umiejętność przywoływania ognia i odnajdywania zgu­bionych przedmiotów, niekiedy dostrzegania odległych miejsc wśród płomieni, łan przysiadł na krawędzi świetlika i przyglądał się zafascynowany, jak jego matka wyciąga migotanie z kręgów, zbierając je w dłonie niczym chłodną pajęczynę. Wszelka magia zasadzała się na Ograniczeniach, tak nauczał ją Caerdinn. Zanim jeszcze zaczęła układać kręgi mocy, nie wspominając nawet o za­klęciach śmierci, oczyściła platformę deszczówką i hizopem, na każdej grubo heblowanej desce położyła Słowa uniemożli­wiające mrocznym czarom zagnieżdżenie się w tym miejscu.

12


Aby ograniczyć zasięg niegodziwej wściekłości, jaką wyzwalała w tym zamkniętym miejscu, również potrzebne były czary, tak by nie ogarnęła okolicy, nie przyniosła zniszczenia i zguby wszystkim mieszkańcom Hołd, wioski, zagród przytulonych do murów. Jak skąpiec zbierający w dwa palce okruchy złota wiel­kości główki od szpilki, Jenny zgarniała w dłonie wszystkie echa i odgłosy zaklęć śmierci, nazywała je, neutralizowała i odsyłała w gwiezdny blask.

        Mogę pomóc?

        Nie, nie tym razem. Ale widzisz, co robię? — Pokiwał głową. Kiedy tak pracowała, poczuła, jak budzi się w niej —jak zwykle w najmniej odpowiednich chwilach — irytująca fala go­rąca, przypominająca, że nadchodzi najważniejsza zmiana w ży­ciu każdej kobiety. Cierpliwie, ze znużeniem przywołała kolejne czary, drobne, srebrzyste zaklęcia krwi i czasu, by ją zdusić. — Przy klątwach musisz być dokładny do najdrobniejszych szcze­gółów, całkowicie czysty, zwłaszcza jeśli pracujesz na dużej wy­sokości.

Spojrzenie lana powędrowało w stronę teleskopu Johna, zamo­cowanego po drugiej stronie platformy; wyraźnie domyślił się, co chciała przez to powiedzieć. Oboje wiedzieli, że nie trzeba było wiele, by balustrada się załamała, by John się potknął. Odprysk klątwy, zabłąkany cień złej woli wystarczyłyby, aby John, łan czy ktoś inny zapomniał zamknąć klapę, aby zasuwa nie domknęła się do końca, tak by Adric, Mag czy jedno z coraz liczniejszego po­tomstwa kuzynki Rowanberry mogli wejść na górę...

A mimo to platforma była najbezpieczniejszym miejscem w ca­łym Hołd do podobnych praktyk.

Znosząc wraz z łanem harpuny krętymi schodami, Jenny wspo­minała, na czym polegało bycie smokiem. Istotą o diamentowym sercu i bezgranicznej mocy. Istotą, która magii nie uprawiała — lepiej lub gorzej — lecz magią była: wolą i magią, krwią i kością, połączonymi w jedno.

13


Nie martwiącą się o takie drobiazgi, jak spadające z platformy dziecko.

W blasku wschodzącego księżyca John, Jenny i łan wyjechali z Alyn Hołd do kamiennego domu na Oszronionym Wzgórzu, gdzie Jenny przez wfele lat mieszkała samotnie. Dawniej był to dom Caerdinna, a Jenny od trzynastego roku życia, kiedy rozwijać się zaczęły pąki jej dziecięcej mocy, byłajego uczennicą. W domu tym był pojedynczy, olbrzymi pokój ze strychem, szafki na książ­ki, stół z bejcowanej sosny, potężne palenisko i wielkie łoże. Do tego domu przybył dwudziestodwuletni John, prosząc o pomoc w walce zjedna z band, które nękały Zimowe Krainy, zanim jesz­cze król znów przysłał swoje armie, by ich broniły. Jenny pamię­tała, że jeden z przywódców bandy wyzwał go na pojedynek — może nawet był to zabójca jego ojca — a John usłyszał gdzieś, że żadne żelazo nie ima się człowieka, który spędził noc z czarow­nicą.

Ale pamiętała go jeszcze z dzieciństwa. Jego matka była pierw­szą nauczycielką Jenny w sprawach mocy, branką, lodową wiedź­mą. W swoim czasie skandal wywołany jej zaślubinami z lordem Averem był najgłośniej komentowaną nowiną w całych Zimo­wych Krainach. Gdy jej syn miał cztery lata, a Jenny siedem, Ka-hiera Krucze Skrzydło zniknęła, wróciła do Lodowych Jeźdźców, pozostawiając Jenny w rękach Caerdinna, nienawidzącego wszyst­kich Lodowych Jeźdźców, a zwłaszcza Kahiery. Odtąd aż do chwili jego przybycia na Oszronione Wzgórze widziała syna Ka­hiery może kilkanaście razy.

Jadąc teraz w góry, ujrzała w wyobraźni tamtego Johna — pewnego siebie, dziwacznie się zachowującego, agresywnego, po­strach dziewic z pięciu wiosek... I gniewnego. Najlepiej pamiętała właśnie ten gniew i przelotną słodycz jego uśmiechu.

— Trzeba naprawić strzechę — zauważył, podnosząc się w strzemionach Młota Bojowego, by wyciągnąć źdźbło słomy z nawisu. — Według Katalogów Dotysa wieśniacy ze Srebrnych

14


Wysp splatali słomę w sztywne dachówki, które przybijali potem kołkami do krokwi; musiały być dosyć ciężkie. Cowan — główny stajenny Hołd — twierdzi, że to niemożliwe, ale zamierzam spró­bować latem, jeśli uda mi się dojść do tego, jak splatali tę słomę. Oczywiście o ile w sianokosy wciąż jeszcze będziemy wśród ży­wych. — Pogryzając źdźbło, zeskoczył z konia, obwiązał lejce wokół bramy i wszedł do wnętrza w ślad za Jenny i łanem. — Cho­lera — dodał, pociągając nosem. — Jak to jest, Jen, że mimo wszystkich czarów, jakie nakładasz na to miejsce, by wędrowcy go nie widzieli, myszy nie mają najmniejszych problemów z do­staniem się do środka?

Jenny posłała mu szybkie spojrzenie w ciepłym, niebieskim blasku przywołanego przez siebie magicznego światła i pochyliła się, by wyciągnąć spod łóżka skrzynkę z ziołami, ciemiernikiem, żółtym jaśminem i jaskrawoczerwonymi kapeluszami muchomo­rów, starannie zapakowanymi w zapieczętowanych woskiem sło­jach. Słoje i skrzynka, podobnie jak ściany budynku, opisane były zaklęciami, mającymi zniechęcić ewentualnych intruzów, lecz i tak pod łóżkiem leżały dwie martwe myszy.

Jenny przesunęła brązowymi czubkami palców po skrzynce, unieszkodliwiając założone tam czary strażnicze. Tykwy kalabasy z południa kryły w swym wnętrzu głowy żmij wodnych i zasuszo­ne meduzy. Spod stropu zwisały nieznane liście nanizane na za­czarowaną nić, a zamknięte woskiem pergaminowe pakiety mie­ściły zabójcze sole i piaski, łan rzucił się na kilka ksiąg stojących na półkach po drugiej stronie pomieszczenia; John chwycił Jenny wpół, podstawił jej nogę i pchnął na stary, zdeformowany materac, uśmiechając się łobuzersko, podczas gdy ona rzuciła szybki czar, mający ukryć przed łanem niestosowne zachowanie jego rodzi­ców...

       Zachowuj się! — Wyślizgnęła się z uchwytu Johna, chi­chocząc niczym wieśniaczka.

       Zbyt długo tu nie przychodziliśmy. — Pozwolił jej wstać,

15


ale nadal zamykał ją w ramionach, zaciskając dłonie na chropowa­tym słupku za jej plecami. Choć sam był średniego wzrostu, prze­wyższał ją o ponad stopę; magiczne światło migotało srebrzyście w szkle jego okularów i w jego spojrzeniu.

        A czyja to wina? — zapytała cicho, choć łan wciąż za­przątnięty był swoimi poszukiwaniami. — To nie ja przez całą wiosnę produkowałam te wszystkie smrody, odpadki i eksplozje towarzyszące badaniom...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin