Perdue Lewis - Genom śmierci.pdf

(1124 KB) Pobierz
194217263 UNPDF
Lewis Perdue
GENOM ŚMIERCI
Tytuł oryginału: Slatewiper
Pamięci Raymonda Verdesa
(12 stycznia 1930 - 24 czerwca 2002),
podpułkownika Francuskiej Legii Cudzoziemskiej,
człowieka wielkiego talentu i uczciwości,
w którym wojna nie zabiła hartu ducha.
Spoczywaj w pokoju.
Pamięci jego współpracownika i towarzysza broni,
doktora Wolfganga Schroedera, który zajmuje szczególne
miejsce w naszych sercach.
Niech Bóg ma Cię w swojej opiece.
PODZIĘKOWANIA
Jako pisarz mam naprawdę dużo szczęścia.
Miałem szczęście, że moja agentka, Natasza Kern, wierzyła
w tę książkę od samego początku, od roku 1995, kiedy nikomu
się nie jeszcze nie śniło, że terroryści mogą zdobyć broń gene-
tyczną.
Mam także wielkie szczęście, że moim wydawcą jest. nad-
zwyczajna Natalia Aponte, która pod warstwą powieści sensa-
cyjnej dostrzegła w mojej książce opowieść o ludziach i podzia-
łach rasowych. To ona przekonywała mnie, że powinienem pi-
sać o znaczeniu ludzkiej wspólnoty i potrzebie zwalczenia po-
działów, zamiast koncentrować się na mrożących krew w żyłach
scenach i wartkiej akcji.
Natalia jest moim mistrzem w niedoścignionym zespole
Tor/Forge, w którym na słowa wdzięczności zasługują też Tom
Doherty, mój wieloletni współpracownik oraz Paul Stevens, du-
sza całego zespołu. Dziękuję również pracownikom działu mar-
ketingu i sprzedaży, którzy dołożyli wszelkich starań, by moje
książki dotarły do jak najszerszego kręgu czytelników.
Kolejnym powodem do radości jest dla mnie fakt, że mam
wiernych czytelników, którzy piszą do mnie i komentują moje
powieści, które czytali jeszcze w latach osiemdziesiątych.
Mam szczęście, że znam Mary Evelyn Arnold, która poza
tym, że jest nieocenioną przyjaciółką mojej rodziny, jest także
bezlitosną korektorką, redaktorką i konsultantką merytoryczną,
bez której nieraz musiałbym rumienić się ze wstydu.
Na koniec muszę oddać honor mojej żonie Megan, która jak
dobra muza czuwa nad wszystkim, co piszę. Rzeczywiście, za-
nim ją poznałem, nie napisałem niczego godnego uwagi.
Rozdział 1
Skłębione tajfunowe chmury sunęły po wrześniowym nie-
bie nad Tokio. Pod nimi, w niemodnej północnej prefekturze
Toshima, pracownicy Szpitala Ogólnego Otsuka uwijali się w
południowym półmroku, żeby zdążyć sprzątnąć z chodników
trupy i konających, zanim luną gwałtowne potoki deszczu.
Najciężej chorzy całymi setkami leżeli pokotem na ziemi, w
duszących, cuchnących oparach, które wydobywały się z ropie-
jących wrzodów na skórze i krwawej biegunki. Niektórzy mil-
czeli, inni wydawali wysokie jęki, na ile pozwalały opuszczają-
ce ich siły. Gnijące kikuty rąk, nóg i palców przyciągały muchy,
ukazywały nagie kości. Ciało na szkieletach zmarłych wydawa-
ło się topnieć w oczach.
Ludzie we wczesnym stadium choroby, którą gazety
okrzyknęły koreańskim trądem, siedzieli w zabrudzonych
spodniach i koszulach, z głowami zwieszonymi między ko-
lanami, jęcząc i pokaslując. Tu i ówdzie zebrały się całe rodzi-
ny, tworząc w tłumie jakby mikrokosmosy ze swoimi umarłymi,
konającymi i rannymi, którzy jeszcze mogli chodzić. Matki i oj-
cowie tulili do siebie dzieci w próżnym wysiłku uchronienia ich
przed potwornością, która atakowała od wewnątrz.
Chorzy leżeli na chodnikach, trawnikach i podjazdach dla
karetek, wypełniali szczelnie puste przestrzenie parkingu, nie
wyłączając nawet miejsc między pojazdami. Ci, którzy mieli
najwięcej szczęścia, tłoczyli się w korytarzach izby przyjęć,
gdzie medycy z Wojskowych Sił Samoobrony dokonywali bez-
owocnych rutynowych czynności, pompując w chorych antybio-
tyki i dożylne kroplówki.
Na obrzeżach terenów szpitalnych, żołnierze Sił Samo-
obrony w jednorazowych kombinezonach, maskach i gumo-
wych rękawiczkach, nieprzerwanie pracowali wśród stosów ciał.
Żywych kładli na nosze i przenosili do wojskowych wozów
transportowych. Galaretowate szczątki trupów zbierano szufla-
mi i umieszczano we wszelkiego rodzaju prowizorycznych po-
jemnikach: w beczkach, metalowych wannach, kubłach, skrzyn-
kach na lód, transporterach do napojów, nawet w dziecięcych
dmuchanych basenikach.
Pośród całej tej jatki krążyli trzej mężczyźni: siwowłosy Ja-
pończyk około siedemdziesięciu lat, w białym lekarskim kitlu,
oraz dwaj biali w bluzach i dżinsach, znacznie górujący nad nim
wzrostem. Obaj taszczyli duże worki z marynarskiego płótna.
Wszyscy trzej nosili gumowe rękawiczki i maski chirurgiczne,
spoza których wyglądały tylko oczy.
Dwaj biali co i raz przecierali oczy łzawiące od ostrej, żrą-
cej mgiełki unoszącej się nad całym terenem szpitala. Wokół
nich poruszali się żołnierze Samoobrony, rozpylając roztwór de-
zynfekujący z noszonych na plecach aplika-torów, jakich zwy-
kle używa się do spryskiwania trawników środkami chemiczny-
mi.
Trzej mężczyźni szli zygzakiem, wykonując nagłe zwroty.
Po kilku krokach w jedną stronę zatrzymywali się, bo człowiek
w białym kitlu wybiegał przed pozostałych dwóch, odwracał się
do nich twarzą i blokował im drogę, Wymieniali jakieś słowa,
po czym jeden z białych startował w innym kierunku, Japończyk
doganiał go i wszystko powtarzało się od nowa.
- Naprawdę kontrolujemy sytuację - mówił Japończyk w
białym fartuchu, znów zagradzając drogę swoim towarzyszom.
Doktor Yoshichika Iwamoto był dyrektorem administracyjnym
Zgłoś jeśli naruszono regulamin