Lee Tanith - Krwawa opera 03 - Zwycięstwo mroku.rtf

(1106 KB) Pobierz

Tanith Lee

 

 

 

Zwycięstwo mroku

 

Tom III Krwawej opery

Darkness, I

Przekład Monika Zieleniewski Irena Dawid–Olczyk


Jacques’owi Postowi i Maartenowi Asscherowi

Z podziękowaniem za wspaniałe dary Holandii

 

O, moje serce, nie świadcz przeciw mnie.

Magiczna inskrypcja na Skarabeuszu


Rozdział 1

 

Dziecię na grobowcu… Niewielki kamienny kopczyk, a na nim szczupła postać dziewczynki spowitej w klasyczne szaty. Zastygła, pozbawiona wyrazu twarz przywodzi na myśl posągi z Wysp Wielkanocnych, które znał z fotografii. Bóg wie, dlaczego. Nie ma tu ani nazwiska, ani daty.

Grób znajdował się tuż za ogrodzeniem z drutu kolczastego, na końcu lotniska polowego. Można go było zobaczyć z daleka, gdyż górował nad równiną ciągnącą się do odległych wzgórz, smaganych zimnym, suchym wiatrem.

Czasami jakiś pilot zostawiał kwiatek u stóp kamiennego dziecka; niektórzy nazywali posąg Santa Blanca. Misje, na które wyruszano z tego lotniska były nieoficjalne i zapewne często niezgodne z prawem. Mimo to nie rozumiał, dlaczego miałby składać daninę dziecku. Nigdy nie zostawił nawet kwiatka.

Miquel Chodil odszedł.

Słońce jaśniało na niebie za wyblakłą, niską warstwą chmur. Biała sylwetka dwusilnikowego samolotu rysowała się zbyt ciężko na płycie lotniska, jakby maszyna nie mogła się wznieść. Ale to już były tajemnice mechaniki lotu. Zeszłej nocy nad miastem wzeszedł czerwony księżyc. Ludzie sprzed wieków odczytaliby to zapewne jako zapowiedź śmierci. Lecz czyjej? Ta noc musiała przynieść komuś kres.

Skończyli załadunek. Chodil wszedł na pokład i szybko omiótł wnętrze wzrokiem.

Zawsze było podobnie.

Skrzynie kryły najprawdopodobniej książki, pojemniki z olejem i naftą, różne puszki z artykułami potrzebnymi w bazie. W głębi, w ażurowych opakowaniach mieniły się złote pomarańcze, ciemnoróżowe brzoskwinie i żółte świece bananów. Otulono sianem zielonkawą peruwiańską brandy.

Chodil sprawdził zamocowanie ładunku i zadowolony przeszedł na przód, do kabiny.

Na pasie startowym pojawił się strażnik. Stał z kałasznikowem przewieszonym przez ramię, gapiąc się na samolot. Chodil czekał. Strażnik rozejrzał się nagle, odszedł, tak jakby wyczuł jakieś zagrożenie.

Chodil sprawdził pracę silników maszyny.

Żwawa i prężna, wydobywała z siebie znajome wibracje. Może była zbyt chętna.

— Spokój — powiedział.

Gdy kołował po pasie, jej kołyszący się ruch przypominał krok konia pod jeźdźcem. Wiedział lepiej niż samolot, kiedy ten spróbuje przechylić się na bok, a wtedy prostował jego bieg. W porę poderwał ją w górę, a maszyna wyrównała tor i idealnie wpasowała się w szeroką, błękitną przestrzeń nieba.

Pięćdziesiąt minut i będzie musiał znów posadzić maszynę na ziemi, na pierwsze tankowanie. A później nadejdzie pora na drugi przystanek, gdzie Rosjanie poczęstują go wódką, a on będzie udawał, że pije. Upokorzyłby ich, odmawiając udziału w zabawie. Oto dwie nie zaznaczone na mapach wyspy; jedna bielsza od drugiej. Ich brzegi są zaśmiecone kośćmi błękitnych waleni, stworzeń zbyt dużych dla Miąuela, by je pokochał i współczuł im.

Lecąc na południe pilot wygrzebał z zakamarków pamięci swój końcowy cel. Odbywał już tę podróż ze dwadzieścia razy.

Błękitne, przejrzyste jak kryształ niebo stapiało się z równie olśniewającym morzem, a białe, kłębiaste obłoki jakby osiadały na dryfujących lodowych skałach — na świątyniach i zamkach, które tworzyły się na wodzie. Śmierć była właśnie bielą, a wewnętrzne jądro tego zimnego, białego serca zatrzymywało zegar zagubionych stworzeń, które wędrowały gdzieś, na jego peryferiach.

Chodil skrzywił się. Zaśpiewał samolotowi i opowiedział mu o kobiecie, którą miał w mieście. Lubił, gdy samolot był trochę zazdrosny. Jeszcze trzy godziny drogi.


Rozdział 2

 

Kiedy śnieg zaczął padać, znajdowała się na końcu procesji. Trzymała się z tyłu, niepewna. Pomimo wspaniałości odbierała całą ceremonię jako rodzaj oszustwa, idiotyzmu. Irytowała ją, lecz nie trwożyła. To, co widziała przed sobą, było zupełnie absurdalne. Otaczali ją starożytni Egipcjanie. Kobiety były owinięte ciasno w szaty z białej, przezroczystej tkaniny; niektóre z nich odsłoniły krągłe piersi. Mężczyźni opasani na biodrach skórą lub lnianym płótnem, nosili złote kołnierze w kształcie kryzy rozjaśnione granatami i turkusami, znane z fresków i ilustracji. Wizerunku dopełniały czarne peruki i kreski na powiekach, upodobniające ludzkie oczy do rysich. Bez dwóch zdań, każdy widział, kim byli.

To tu, to tam poruszał się leniwie wachlarz ze strusich piór. Ktoś pchał wózek z supermarketu wypchany złotymi naczyniami liturgicznymi i kawałkami wonnego wosku. Wspinali się w kierunku wielkiej piramidy, która wyglądała jakby usypano ją ze starych książek. Niektóre były po prostu wyświechtanymi, tanimi wydaniami w papierowych okładkach.

 

* * *

 

Kobiety zawodziły żałośnie. To był pogrzeb. Kto umarł? We śnie pomyślała: och, to Ruth.

I jak na sygnał niebo, ciemne o zmierzchu, otworzyło się i zaczął padać śnieg.

Egipcjanie zatrzymali się; wyglądali jakby stopniowo zamarzali. Teraz Rachaela, może nie z własnej woli, zaczęła posuwać się naprzód wśród nieruchomych szeregów kobiet i mężczyzn. Zbliżyła się do miejsca, gdzie stał kapłan. Przez ramię mistrza ceremonii spływała lamparcia skóra, a jego twarz okrywała czarna maska, przedstawiająca pysk szakala, z charakterystycznymi szpiczastymi uszami.

 

* * *

 

Adamus… Oczywiście, we własnej osobie powrócił z zaświatów, żeby doglądać pogrzebu.

Trumna z mumią stała na drewnianych kozłach z boku piramidy. Była cała ze złota, bogatsza nawet od trumny słynnego chłopięcego władcy, Tutanchamona. Wieko zdobił wizerunek dziewczyny o długich, czarnych warkoczach. Tak, to bez wątpienia była Ruth.

Zaczęli opuszczać sarkofag w głąb. Powinna coś czuć, prawda? Potem trumna zniknęła, a ona nadal stała, nie czując absolutnie nic, nawet zimna padającego śniegu. Wszyscy odeszli, zapadła noc. Przestało padać.

Ponad piramidą, na ciemnym niebie płonęła pojedyncza gwiazda. Jak diament. I wtedy „Ka” Ruth wyślizgnęło się z grobowca. Rachaela wiedziała co to jest „Ka” z Porannej gwiazdy Haggarda, którą przeczytała jej zmarła córka. Czymże było więc „Ka”? Raczej ciałem astralnym niż duchem. Czymś, co wysnuwało się z ciała i układało w kształt postaci.

Ciało astralne Ruth było bardzo piękne w czarnej szacie ze srebrnym haftem pod szyją. Smoliste włosy spływały obfitą falą aż na plecy zjawy, a jej twarz pokrywał doskonały makijaż; bladoczerwone wargi błyszczały, w oczach lśnił płomień.

— Witaj, Ruth! — przemówiła do niej Rachaela.

— Witaj, mamo!

A potem „Ka” zbliżyło się do Rachaeli i wyciągnęło dłoń. Na koniuszkach palców pojawił się delikatny, nieruchomy płomyczek. Matka chciała się cofnąć, ale nie była w stanie. Oto Ruth Podpalaczka. Postać stała tak blisko, że Rachaela wyczuwała nawet zapach perfum, który płynął od „Ka”; Lancôme? — Usłyszała szelest sukni.

Ruth wzmocniła płomień na swoich palcach, jakby podkręciła gaz. Rachaela uświadomiła sobie wtedy, że otworzyła szeroko usta, jak niegdyś w dzieciństwie, gdy siedziała na fotelu dentystycznym.

Tak. Siedziała znów na staroświeckim fotelu dentystycznym, pokrytym czarną ceratą, któremu brakowało z tyłu oparcia.

— Oho — powiedziało wspomnienie pozbawione twarzy. — Widzę, że zrobiłaś tu spore spustoszenie. Domyślam się, że przesadziłaś z cukierkami. To może być trochę nieprzyjemne, ale słyszałem, że jesteś bardzo dzielną dziewczynką, prawda?

I wtedy Rachaela zorientowała się, jeszcze zanim dentysta zaatakował ją warczącym żądłem, że to Ruth włożyła jej płomień do ust.

— Teraz tylko przełknij ten mały płomień i możesz wypłukać usta — powiedział dentysta.

Rachaela połknęła ogień… i obudziła się z głową wciśniętą w poduszkę. Była sama… Odwróciła się powoli, sztywno, rozprostowując mięśnie; obok niej leżała Althene pogrążona we śnie.

Kim jesteś? — spytała w myślach Rachaela.

Nawet pogrążona w nieświadomości, z twarzą oczyszczoną z kosmetyków i włosami zmierzwionymi od snu, Althene nadal była w stu procentach sobą.

Cóż, skoro jesteś dość głupia, by być tu ze mną, obudzę cię, żeby opowiedzieć o swych kłopotach, pomyślała Rachaela. Śniłam o swojej śmierci i zamordowanej córce, demonie morderstwa.

Bardzo ostrożnie i czule, choć bez przyjemności, Rachaela zawinęła brzeg prześcieradła na Althene, zsuwając się na skraj łóżka.

Był ciepły, nieco duszny letni wieczór. Przez otwarte drzwi dochodził zapach śliw i rzeki.

Bezszelestnie wyszła z sypialni i skierowała się do łazienki. Obmyta białym blaskiem księżyca, wpadającym przez matową szybę, obserwowała swe odbicie w lustrze, jak cień. Kobieta jak u Klimta: młoda, o wysokich piersiach, z wypukłym, ciężarnym brzuchem.

Prawie ósmy miesiąc. Nie, powinna być rozsądna. Ciąża nie jest szczególnie duża. Tak jak za poprzednim razem, gdy oszukała pół Londynu, udając, że tylko nieznacznie przybyła na wadze.

Poprzednim razem było z Ruth.

Ale Ruth urodziła się, wyrosła i stała się kobietą w wieku jedenastu lat. A co straszniejsze, stała się również morderczynią — a potem dla odmiany… pięknością wzbudzającą miłość. Tak było, dopóki nie złamała reguł gry ustanowionych przez kochanka; dopóki nie zabiła znów. Ruth, dama z nożem, sprowadzająca ogień. A kiedy Malach, białowłosy wojownik–kapłan, wyparł się jej — tam, w drugim domu z witrażami w oknach — jakże ona wtedy krzyczała!

Myśleli, że uciekła z Camillem, choć ten nie był jej życzliwy a nawet okazał się wrogi. Nigdy nie pomógłby Ruth. Zresztą, Ruth już wtedy nie można było pomóc.

Co to był za wieczór, kiedy zadzwonił telefon? Wtorek? Środa? Rachaela, na pół pogrążona we śnie, usłyszała jak Althene mówi bardzo cicho. A potem stanęła w drzwiach, jak widmo — posłaniec śmierci.

— Co się stało?

— Nic. Śpij dalej.

— Chcę wiedzieć.

— Cóż, skoro się obudziłaś… będę musiała ci powiedzieć.

I Althene westchnęła. Potem postąpiła krok naprzód, a Rachaela usiadła na łóżku.

— Nie wiem, jak się będziesz czuła — powiedziała Althene. — Erie zadzwonił do nas.

— Chodzi o Ruth — stwierdziła Rachaela.

— Tak. Ale i nie.

— Ona nie żyje.

— Na to wygląda.

Para, uprawiająca jazdę na rowerze, znalazła ją w lasku. Ktoś pchnął ją nożem w lewą piers, prosto w serce. Zanim odkryto ciało, piękność Ruth została zniweczona na zawsze. Stała się szybko pokarmem dla robaków.

— Była martwa, kiedy ją opuścił — stwierdziła Rachaela. — Już w tamtej chwili umarła. Czy sądzisz, że jego też powiadomią?

— Przypuszczam, że zostanie poinformowany.

Rachaela położyła się z powrotem. W ciemnościach wpatrywała się w sufit; Althene odeszła. A co ja czuję? — zastanawiała się.

Ale wtedy, tak samo jak teraz, w dwa tygodnie po telefonie Erica, numer wykręcił z pewnością Michael. Rachaela mogła przypomnieć sobie tylko jedno — potworny krzyk Ruth, gdy Malach ją opuścił. Czy krzyczała tak samo, kiedy wchodził w nią nóż? Czy to Camillo trzymał go w ręce?

— Do diabła — powiedziała Rachaela w ciemność łazienki. — Pieprzę to. Precz. Precz z moich myśli.

Jednak taki był powód snów o demonie. Ruth była przyczyną. I telefon. A także pulsujące w niej nowe życie, od którego nie zdołała się uwolnić.

— Mogę ci znaleźć lekarza — zaproponowała Althene — jeżeli nie chcesz utrzymać tej ciąży. A przecież wiem, że nie chcesz.

Tylko, że Rachaela nie chciała ingerencji, jeszcze nie. Aborcja i związane z nią choroba, cierpienie. Jeśli nawet jej sytuacja była luksusowa, a zamieszanie wokół całej sprawy niewielkie, Rachaela wolała schować głowę w piasek. Chciała tylko być z Althene i udawać, że nic się nie dzieje w jej łonie.

Nadeszła rześka, chłodna, wilgotna wiosna. Czas wypełniały spacery nad rzeką, obiady w ustronnych, małych restauracyjkach, miłość w błękitnej sypialni. Nic, co wzbudzałoby jakiekolwiek obawy. Toczyły się leniwe, wspólne godziny: malowanie, czytanie Althene, zabawy w makijaż, strojenie się — tak jak na początku ich zażyłości. Na gorących grzankach topniało masło, a w powietrzu rozchodził się zapach wonnej herbaty. Matka była jednocześnie kochankiem i grała rolę męża. Trwał czas zaklęty w szklanym zamku; gdyby tylko można było go zatrzymać…

I w jakiś sposób tak się działo. Wystarczyło Rachaeli tylko spojrzeć na siebie; mocne, blade jak księżyc ciało dwudziestosześcioletniej kobiety, gdy tymczasem ona dawno przekroczyła czterdziestkę. Scarabeidzi rządzą jej czasem.

Althene nie powiedziała jej:

— To jest moje dziecko i potomek Scarabeidów. Musisz je urodzić. Tak łatwo było pozwolić sprawom potoczyć się samym, jak gdyby dziecko nie było realne. A teraz było już za późno.

Lekarz, kiedy go w końcu sprowadzono, był uprzejmy, delikatny i zachęcający. Nie kwestionował obecności Althene. Teraz były panią Day i panią Simon. Lecz troskliwa Althene, choć trudno ją o to winić, stanowiła przyczynę całej sytuacji. Była ojcem brzemienia kochanki.

Nie chcę tego, myślała Rachaela. Dlaczego miałabym to utrzymać? Spojrzała w dół. Brzuch. Kto w nim siedział?

Jeden z kotów, Jacob z czarną mordką, wszedł do łazienki. Tylko koty miały pozwolenie na hałasowanie w nocy. Rachaela podniosła go do góry. Przez chwilę przebierał miękkimi łapkami o schowanych pazurkach na poręcznym występie ciężarnego brzucha. Potem skoczył jej na ramię i zanurzył się we włosach.

Mogła dowiedzieć się, jaka jest płeć jej dziecka, jednak oparła się pokusie. Nie chciała go. Podobnie nie chciała wziąć odpowiedzialności za zabicie poczętego. Żałowała, że było, więc udawała, że nie istnieje. Dokładnie tak samo jak za poprzednim razem.

 

* * *

 

— Wydaje mi się, że ktoś obserwuje mieszkanie.

— Kto? — Althene przeszła przez oranżerię i stanęła obok niej na południowym balkonie.

Z dołu wyglądały jak dwie młode kobiety. Jedna w ciąży.

— Ktoś był pod murem ogrodu. Wcześniej już się to zdarzało. Zeszłej nocy słyszałam hałas.

— To pewnie jeden z kotów — stwierdziła Althene.

— Juliet faktycznie nie było w domu. Wczoraj jednak widziałam przechodzącego mężczyznę. Stanął tam, nad rzeką i patrzył w górę.

Althene nie powiedziała nic.

— Scarabeidzi zawsze chętnie obserwują — powiedziała Rachaela. — Mam na myśli moich Scarabeidów, tych z rodziny.

— Mogliby.

— Spodziewam się dziecka. Zapewne dowiedzieli się o tym w podobny sposób, jak dowiadują się o wszystkim. A my odcięłyśmy się od nich.

— Przypuszczam, że przywykli do tego.

— Nie powinnam mieć dziecka.

— Tak mówiłaś. Ale masz.

— Jestem tchórzem i… samolubem; dlatego się go nie pozbyłam. Teraz za to zapłacę, bo nie obchodzi mnie to dziecko.

— Nie znasz go jeszcze.

— Znałam Ruth.

— Tak — powiedziała Althene pochylając się, żeby wygładzić ziemię pod pelargonią. To Althene podlewała rośliny; Rachaela wciąż o tym zapominała.

— Ruth mi się śniła — powiedziała młodsza kobieta.

— Opowiedz.

— Właściwie nie ma o czym opowiadać. To byli Egipcjanie. Ruth interesowała się starożytnym Egiptem. Bóg jeden wie, może oni wszyscy wracają co jakiś czas w tak odległe czasy? Mam wrażenie, że bywają zawstydzeni swoim wiekiem. Skoro wiem, że mogą mieć po trzysta lat, to dlaczego nie po trzy tysiące? Starzeją się, a potem młodnieją. Miranda tak robiła. Zresztą, nie znam ich i… nie znam ciebie.

— Robię wszystko, co w mojej mocy, by to zmienić — powiedziała Althene. — Opowiadam ci bardzo dużo o sobie.

— Tak, twoja matka i dom w Amsterdamie. Ale opowieści o twoim dzieciństwie brzmią już gorzej, całkiem nieprawdopodobnie. Raz jest rok 1920, a za moment o wiele wcześniej. Czy to twoja technika?

— Czasami czuję się bardzo staro, Rachaelo. Czasami młodo. Zaczęłam czuć się znów rześko, gdy zobaczyłam cię po raz pierwszy, patrzącą na mnie z okna. Poczułam, jakbym się obudziła.

— I postanowiłaś mnie zdobyć.

— Udało mi się. Taka byłam bystra.

— Wciąż cię nie znam.

— Jak śmiesz — powiedziała słodko Althene — uważać, że mogłabyś mnie poznać tak szybko. Zajmie ci to wiele dziesiątków lat, żeby choć zacząć.

— Czy rzeczywiście mamy je przed sobą? Wiele, wiele dziesiątków lat?

— Z pewnością mamy schłodzone wino w lodówce.

Rachaela wzięła konewkę i zamachnęła się nią, czyniąc propozycję czerwonym pelargoniom. Za rzeką secesyjny budynek wyrzucił w niebo miękki pióropusz dymu.

— Czy nie piję za dużo jak na kobietę w stanie błogosławionym?

— Odrobina wina zawsze dobrze robi. A poza tym jesteś Scarabeidem. Możesz pić to co chcesz.

— Jestem Scarabeidem tylko w połowie.

— To wystarczy.

Wzdłuż płaskich nadbrzeżnych bagien wolno spacerował mężczyzna. Głowę miał odwróconą w kierunku okien ich mieszkania. Za jego plecami po lewej stronie zachodziło słońce, odbijając metalowe zmarszczki na rzece czerwonej jak ogień.

Ruth… dziecko ognia.

Althene powróciła z dwoma smukłymi, zielonymi kieliszkami napełnionymi białym winem. Gdy usiadła, słońce przyozdobiło jej twarz miedzią Inków, a krągłość piersi wyglądała bardzo naturalnie pod bursztynową jedwabną koszulą.

Rachaela poczuła ciepłe, żywiczne pulsowanie pożądania. Nie wiedziała już, czego pragnęła: Althene–kobiety czy jej ukrytej męskości? A może nie dbała już o to? W ciemności mogła odwrócić się i przesunąć dłonią po wąskich biodrach ukrytych pod jedwabiem nocnego stroju, potem odnaleźć śpiące stworzenie i ożywić to, co kryło się we wnętrzu uperfumowanej kobiecości. „To” podniosłoby głowę; wtedy piękna kobieta spoczęłaby u boku Rachaeli, dla wygody spęczniałego brzucha i przeszyłaby jej kobiecość złotą szpilą.

— Napij się. Czy pójdziemy do restauracji za mostem? Przyrządzają tam coś bardzo oryginalnego, całego kurczaka pieczonego z winogronami.

Althene nieomylnie wyczuwała ochotę Rachaeli na niewielkie atrakcje poza domem. Wiedziała też, że potem jej zmęczona kochanka będzie już pragnąć — jak mała dziewczynka — tylko grzanek i herbaty w upalny wieczór.

Mężczyzna ze ścieżki nad bagnami zniknął. Chmura dymu wisiała nad horyzontem podświetlona brunatnym odcieniem. Czy fakt, że czuła się obserwowana, był objawem paranoi? Może obserwowała ją także chmura? Może ptaki miały lornetkę?

 

·     * *

 

Kiedy była w ósmym miesiącu, przeprowadziły się. Jak zwykle, okazało się to bardzo proste. Przybyło trzech uprzejmych pakowaczy, by zająć się książkami, ubraniami i całą resztą. Mieszkanie umeblowano na przybycie Rachaeli, a niższe piętra pozostały nie używane. Rośliny włożono do korytek z terakoty i napełniono wodą, jak uszkodzone galeony. Koty wyły, drapiąc swoje koszyki. Juliet miauczała władczo bijąc łapami.

Rachaela czuła się winna. Opuściły mieszkanie z jej powodu, być może nieuzasadnionego, wywołanego rozchwianiem biologicznym. Juliet najprawdopodobniej znów połączyła się z Jacobem i była w ciąży. Miała także prawo do specjalnych względów. Ale koty polubiły dom na wzgórzu.

Samo wzgórze było niedorzecznie strome. Nikt, kto nie był absolutnie zdeterminowany, nie chciałby się na nie wspinać. Hen w dole, nieme, jakby porzucone autobusy mijały ulice miasta. Wysoka ściana strzegła domu, a powyżej znajdował się równie pionowy ogród. Topole olbrzymich rozmiarów wyrastały z trawnika opanowanego przez stokrotki. Kamienne baseniki dla ptaków umieszczono przed drzwiami.

Biały, dwukondygnacyjny dom o płaskim dachu miał żaluzje płowe jak lwia skóra i drewniane drzwi. Nie zainstalowano w nich zamków. Na tablicy z boku połyskiwał natomiast rząd guzików; by wejść do środka należało wystukać właściwy szyfr — jak przy otwieraniu sejfu. Okna zaopatrzono w szyby kuloodporne, jak przypadkiem wygadała się Althene.

 

* * *

 

Wnętrze zdobiły witraże czerwone, lodowatozielone i złociste. W wysokim oknie górującym nad szerokimi schodami widniały dwie wspaniałe kobiety. Ceres i Persefona? Matka i córka? Dwie boginie? Starsza i wyższa z postaci miała włosy jak snop pszenicy, a młodsza niosła naręcze purpurowych maków. W centralnym pomieszczeniu domu, salonie, u góry okna pysznił się średniowieczny zodiak; znaki ogniste w różu, powietrzne w błękicie, ziemskie w szafranowej żółci, a wodne w zieleni.

Althene przyprowadziła Rachaelę do domu dopiero w dniu przeprowadzki. Intuicja? To było przeżycie podobne do poranku Bożego Narodzenia; zejście na dół i odnalezienie prezentów, które pojawiły się pod choinką jak spod ziemi. Przeprowadzka uruchomiła dziecięcą fantazję i przyjemność, której Rachaela doznawała tylko w dzieciństwie.

— Jest dla nas zbyt obszerny — stwierdziła.

— Zapełnimy go.

Z bagażu Althene wyłoniły się czaszki dawnych jeleni i globus z malachitu, bez żadnych rys. Książki. Grecka statuetka z brązu, przedstawiająca chłopca uwieńczonego girlandą zwycięstwa. Do piwnicy zakupiono wino, wstawiono pralkę współgrającą z wystrojem wnętrza i zmywarkę.

— Będziemy mieć kogoś do sprzątania — powiedziała Althene. — Przypuszczam, że parę.

— Czy to oni przygotowali dom na nasze przyjęcie?

— Nie, to Miranda.

— Ale w takim razie oni wiedzą, gdzie jesteśmy.

— Wcale nie.

Rachaela pochyliła głowę, poddała się.

Fakty pozostały faktami. Na wzgórzu czuła się bezpieczniej. Będzie spoglądać z okna na malutkie autobusy. Ciekawe, dokąd też mogą jechać?

Mebli było niewiele. Wybierze sieje później. Było coś niezwykłego w wielkich, pustych przestrzeniach pokoi, gdzie falowały tylko kunsztownie udrapowane zasłony w przytłumionych kolorach porannego błękitu i mlecznych szmaragdów. Gdzieś tam, oko zatrzymywało się na pojedynczym krześle, chińskim dywaniku niedbale rzuconym na wyfroterowaną podłogę czy szerokim łóżku, dryfującym po słonecznej pustce.

Jesień była łagodna, lecz krótka. Topole zżółkły, cis na podjeździe nabrał oliwkowoczarnej barwy. Rachaela wsłuchiwała się w siebie. Tym razem nie bolały jej plecy, odczuwała tylko pewną ociężałość.

Pozwalała Althene się rozpieszczać. Zaprawione korzeniami wina podawane do łóżka, codzienna grzanka z masłem i dżemem truskawkowym; to było jednak wszystko, czego oczekiwała. Puszyste omlety i filety z kurzych piersi, które przygotowywała dla niej przyjęta do pomocy kobieta, Rachaela jadała jedynie z obowiązku.

Elizabeth nie wywodziła się ze Scarabeidów. Była pulchną Szkotką o włosach ognistorudych i charakterystycznym akcencie. Zaraz po rozpoczęciu służby zainstalowała wielki odkurzacz w szafce koło schodów, a sprzątając obie łazienki czy ścieląc łóżka czasami śpiewała. W pokojach rozlegała się wtedy śliczna kołysanka: To ja mam dziecko! Już nie jestem dzieckiem!

Althene, tak jak zwykle, prała ręcznie jedwabną bieliznę Rachaeli i wieszała w tęczowych girlandach w drugiej łazience. Później prasowała delikatną materię małym żelazkiem. Ona przypatrywała się codziennemu rytuałowi zafascynowana. Jest moją matką, myślała. On jest moją matką. Roześmiała się.

— Myślisz, że jestem zabawna, prawda? — spytała Althene stojąc przy desce do prasowania w swych szarych, szytych na miarę dżinsach i pięknym swetrze we francuskie wzory.

Czy ona mnie kocha? — zastanawiała się Rachaela. Chyba tak, jakie to dziwne.

Światło topniało coraz bardziej, dni stawały się coraz krótsze.

Najęty mężczyzna, Reg, kosił trawnik. Sto stóp dalej stał inny imponujący dom, zwrócony ślepą ścianą w stronę ogrodu. Nikt nie mógł podejść więc na tyle blisko, by szpiegować.

— Juliet najwyraźniej spodziewa się potomstwa — powiedziała Althene, czule i wprawnie dotykając lśniącego brzucha kotki.

— My obie — odparła Rachaela.

Spojrzała w dół na Juliet, która zachowywała się jak zwykle. Leżała mrucząc na coraz ciaśniejszym podołku Rachaeli. A więc na krześle było ich więcej niż dwie. Co najmniej pięcioro. Ona i jej dziecko, kotka i jej potomstwo. Poczuła niespodziewany dreszcz radości. Zaskoczyło jato uczucie. Właśnie to powinna czuć kobieta w jej sytuacji. Ale do tego doznania Rachaelę zmuszono. Ta sekunda zaowocowała podwójnym smutkiem.

 

* * *

 

W niedzielny ranek można było usłyszeć dzwony z kościółka w miasteczku na dole. Rachaela stała w październikowym salonie, gdzie słońce przyjdzie dopiero późnym popołudniem. Dzień był jasny, okna lśniły dzięki piątkowej trosce Elizabeth.

Rachaela spojrzała w górę na zodiak. Panny w spódnicach, skorpiony z groźnymi ogonami, poważne byki, bliźniacze rybki — a dalej waga ze zrównoważonymi szalkami, błyskająca rdzawym mosiądzem na szafirowym tle.

Waga lśniła. Promienie słońca ślizgały się po zewnętrznej powierzchni szkła, a potem przeszywały witraż dając mu blask, jakby płonął.

Potem nadszedł paroksyzm bólu, który złamał ją wpół niespodziewanie. Rachaela w panice zacisnęła dłonie na oparciu k...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin