Juliusz Verne - Dwa lata wakacji.pdf

(991 KB) Pobierz
36278990 UNPDF
JULIUSZ VERNE
DWA LATA WAKACJI
Deux ans des vacances
Przekład: Izabela Rogozińska
Data wydania polskiego: 1991
36278990.001.png
Rozdział I
Sztorm – Uszkodzony szkuner – Czterej chłopcy na pokładzie „Sloughiiu” – Fok w
strzępach – Wnętrze jachtu – Jak chłopieć okrętowy o mało się nie udusił – Grzywacz na rufie
– Ląd wśród porannych mgieł – Rafy
Nocą 9 marca 1860 roku niski pułap chmur stykających się z falą ograniczał pole
widzenia do kilku sążni.
Po wzburzonych falach, których bryzgi rzucały wokół sinawe blaski, mknął lekki statek
pozbawiony niemal zupełnie żagli.
Był to jacht o wyporności stu ton, szkuner – takie bowiem miano nadaje się goeletom w
Anglii i w Ameryce.
Szkuner ów zwał się „Sloughi”, ale daremnie próbowałbyś odczytać tę nazwę na tablicy
umieszczonej pod kasztelem rufowym, którą zderzenie, a może gwałtowniejsza od innych fala
oderwała częściowo od kadłuba statku.
Była jedenasta wieczór. Na tej szerokości geograficznej noce marcowe są krótkie. Ale
czy niebezpieczeństwo zagrażające jachtowi zmniejszy się, gdy słońce oświetli bezmiar wód?
Czy bezlitosne fale przestaną się pastwić nad wątłym stateczkiem? Z pewnością tylko
uciszenie się wichury i uspokojenie rozległych odmętów mogłoby go ocalić od katastrofy –
jednej z najstraszniejszych – od zatonięcia na pełnym morzu, daleko od lądu, na którym
rozbitkowie zdołaliby może znaleźć ocalenie!
Na rufie „Sloughi” trzej chłopcy – jeden czternastoletni, dwaj inni trzynastoletni – i
dwunastoletni Murzynek, chłopiec okrętowy, stali przy kole sterowym. Starali się wspólnymi
siłami zapobiec nagłym zwrotom, które mogłyby rzucić statek w poprzek fali. Niełatwo było
temu sprostać, koło sterowe bowiem, obracając się niezależnie od woli chłopców, groziło im
zepchnięciem za falszburtę. A raz nawet przed północą tak olbrzymia góra wodna runęła z
boku na jacht, iż cudem tylko ster nie uległ strzaskaniu.
Chłopcy powaleni tym wstrząsem zerwali się jednak od razu.
– Briant, czy ster działa? – zapytał Gordon.
– Tak – odpowiedział Briant, który nie tracąc zimnej krwi stanął na powrót przy kole
sterowym.
Po czym, zwracając się do trzeciego kolegi, rzekł:
– Doniphan, trzymaj się mocno i nie traćmy odwagi!... Musimy uratować nie tylko siebie,
ale i tamtych.
Wymienili tych kilka słów po angielsku, jakkolwiek akcent Brianta zdradzał jego
francuskie pochodzenie. Po chwili zapytał Murzynka:
– Nie jesteś ranny, Moko?
– Nie, panie Briant – odpowiedział chłopiec. – Starajmy się utrzymać statek prosto,
inaczej pójdziemy na dno.
W tym momencie uchyliły się nagle drzwiczki włazu wiodącego do salonu. Dwie główki
dziecięce wyjrzały jednocześnie na pokład, a za nimi wychyliła się poczciwa psia morda i
rozległo się szczekanie.
– Briant! Briant! – zawołał dziewięcioletni chłopiec. – Co się tu dzieje?
– Nic wielkiego, Iverson! – odkrzyknął Briant. – Złaź w tej chwili i zabierz ze sobą
Dole’a... No, prędzej!
– Ale my się okropnie boimy – dorzucił drugi, jeszcze mniejszy chłopaczek.
– A tamci? – spytał Doniphan.
– Wszyscy się boimy – odparł Dole.
– Zejdźcie wszyscy! Rozumiesz?! – rozkazał Briant. – Zatrzaśnijcie drzwiczki, otulcie się
dobrze kocami, zamknijcie oczy, to przestaniecie się bać. Zresztą nie ma żadnego
niebezpieczeństwa!
– Uwaga! Nowa fala! – krzyknął Moko.
Gwałtowne uderzenie wstrząsnęło rufą jachtu. Na szczęście tym razem woda nie zalała
pokładu; gdyby wdarła się do wnętrza przez luk, żaglowiec, silnie obciążony, nie zdołałby się
już dźwignąć.
– Już was tu nie ma! – zawołał Gordon. – Złaźcie w tej chwili... Inaczej ja się z wami
porachuję!
– Idźcie już, idźcie, malcy! – dodał Briant pojednawczo.
Obie główki znikły, lecz w tej samej chwili ukazał się w luku jeszcze jeden chłopiec.
– Czy nie będziemy ci potrzebni, Briant? – zapytał.
– Nie, Baxter – odparł Briant. – Cross, Webb, Service, Wilcox i ty zostańcie z małymi.
Damy sobie tutaj radę we czterech.
Baxter zamknął drzwiczki od wewnątrz.
„Wszyscy się boimy” – powiedział Dole.
Czyż na tym szkunerze mknącym wśród huraganu były tylko dzieci? Tak, tylko dzieci!
Ileż ich było na pokładzie? Piętnaścioro razem z Gordonem, Briantem, Doniphanem i
chłopcem okrętowym. W jakich okolicznościach znaleźli się na statku? Niebawem się tego
dowiemy.
A więc nie było nikogo dorosłego na pokładzie? Kapitana, który kierowałby statkiem?
Marynarza, który pomógłby przy manewrowaniu? Sternika, który prowadziłby żaglowiec
wśród nawałnicy? Nie! Nie było nikogo!...
Toteż nikt na „Sloughi” nie potrafiłby określić położenia statku. Po jakich wodach
żeglowano? Po najrozleglejszym z oceanów! Po Pacyfiku szerokim na dwa tysiące mil,
rozpościerającym się od Australii i Nowej Zelandii aż po Amerykę Południową.
Cóż się tedy stało? Czy załoga szkunera zginęła w katastrofie? Czy porwali ją malajscy
piraci pozostawiwszy własnemu losowi małych pasażerów, z których najstarszy miał
zaledwie czternaście lat? Załoga stutonowego jachtu musi składać się przynajmniej z
kapitana, bosmana i pięciu lub sześciu marynarzy – taka ekipa jest niezbędna do
manewrowania tego rodzaju statkiem; a tymczasem był tam jedynie chłopiec okrętowy.
Wreszcie skąd płynął ów szkuner? Czy z okolic południowej Azji, czy z któregoś archipelagu
Oceanii, od jak dawna był w drodze i dokąd zmierzał? Gdyby „Sloughi” natknął się na tych
dalekich wodach na jakikolwiek statek, dzieci mogłyby odpowiedzieć jego kapitanowi na
takie właśnie pytania, które zadałby na pewno; ale na horyzoncie nie pojawił się żaden z tych
transatlantyków, których rejsy krzyżują się na morzach Oceanii, ani żaden z parowców czy
żaglowców handlowych, które Europa i Ameryka ślą setkami do portów Pacyfiku. A nawet
gdyby któryś z tych statków, tak potężnych dzięki swoim maszynom lub ożaglowaniu,
zabłąkał się w te strony, musiałby sam toczyć walkę z nawałnicą i nie zdołałby udzielić
pomocy jachtowi, którym morze rzucało jak łupiną?
Tymczasem Briant i jego towarzysze czuwali, by jacht nie położył się na burcie.
– Co robić?... – ozwał się Doniphan.
– Wszystko, co z pomocą bożą może przynieść nam ocalenie – odparł Briant.
Słowa te wyrzekł młody chłopiec, a przecież najodważniejszy mężczyzna niewielką
żywiłby w takim położeniu nadzieję!
Rzeczywiście, burza srożyła się coraz gwałtowniej. Dął, jak powiadają marynarze,
„piorun nie wicher”, a określenie to wydawało się tutaj tym trafniejsze, że nawałnica mogła
strzaskać jacht z piorunującą szybkością. Zresztą „Sloughi” był już na poły wrakiem: od
czterdziestu ośmiu godzin żeglował ze złamanym na wysokości czterech stóp od pokładu
grotmasztem, skutkiem czego niepodobna było rozpiąć żagla sztormowego, który ułatwiłby
sterowanie. Fokmaszt, jakkolwiek pozbawiony już bramstengi, spełniał jeszcze swoje
zadanie, ale należało się obawiać, że wicher zerwie wanty i maszt runie na pokład. Na dziobie
podarty kliwer łopotał wydając dźwięki, które można by porównać do huku broni palnej. Z
całego ożaglowania pozostał tylko fok, który lada chwila mógł się podrzeć w strzępy, bo
chłopcy nie mieli dość siły, aby go zrefować. Jeśliby to nastąpiło, nic nie utrzymałoby
szkunera w linii wiatru; grzywacze runęłyby na pokład od strony burty, jacht przewróciłby się
na bok i poszedł na dno, a wraz z nim młodzi pasażerowie zniknęliby w wodnej przepaści.
Aż do tej chwili żadna wyspa nie zarysowała się na horyzoncie, żaden ląd nie pojawił się
na wschodzie. Rzucenie statku na brzeg byłoby straszliwą ostatecznością, a jednak chłopcy
mniej by się tego lękali niż wściekłości bezkresnych odmętów. Jakiekolwiek wybrzeże,
choćby opasane pierścieniem raf, ławic i pieniących się fal, strzeżone przez wściekłą kipiel –
byłoby dla nich ocaleniem, stałym lądem, miast oceanu gotowego w każdej chwili rozerwać
się pod ich stopami.
Wypatrywali tedy jakiegokolwiek światła, na które mogliby wziąć kurs...
Ale żaden blask nie rozświetlał głębokich ciemności nocnych.
Nagle, około pierwszej nad ranem, straszliwy łoskot przedarł się przez wycie wichru.
– Strzaskało fokmaszt! – wykrzyknął Doniphan.
– Nie – odpowiedział Moko. – To żagiel wyrwał się z lików.
– Trzeba się go pozbyć – rzekł Briant. – Gordon, zostań – z Doniphanem przy sterze, a ty,
Moko, chodź ze mną!
Nie tylko Moko miał, jako chłopiec okrętowy, jakie takie pojęcie o nawigacji, ale i Briant
był z nią trochę obznajmiony. Podczas długiej podróży z Europy na wyspy Oceanii przez
Atlantyk i Pacyfik zapoznał się pobieżnie ze sztuką żeglarską. Tym należy tłumaczyć fakt, że
chłopcy, nie znający się zupełnie na tych sprawach, musieli zdać się na niego i Moko, gdy
szło o kierowanie szkunerem.
W jednej chwili Briant i Moko skoczyli na dziób statku. Aby wicher nie rzucił szkunera
w poprzek fal, należało za wszelką cenę pozbyć się foka, w którego dolnej części utworzyła
się kieszeń – wskutek tego jacht tak silnie się pochylił, iż zachodziła obawa, że położy się na
burtę. Gdyby tak się stało, nie zdołałby się już dźwignąć, chyba że zrąbano by fokmaszt u
samego dołu, zerwawszy przedtem metalowe wanty; jakże jednak chłopcy mogliby się z tym
uporać?
Briant i Moko dali w tej trudnej sytuacji przykład niezwykłej zręczności. Dążąc do tego,
by „Sloughi” szedł pełnym wiatrem, póki wicher nie ucichnie, postanowili zachować jak
najwięcej żagla; zdołali poluzować gafelfał i opuścić gafel na wysokości kilku stóp nad
pokładem. Strzęp foka odciętego nożem przywiązali brasami za dolne rogi do kołków, choć
fale ze dwadzieścia razy zmywały pokład, grożąc zagładą nieustraszonym chłopcom. Płynąc
pod niezmiernie skąpym ożaglowaniem szkuner mógł jednak trzymać się dawnego kursu.
Sam kadłub jachtu stanowił dostateczną płaszczyznę natarcia dla wichru, który nadawał
statkowi szybkość torpedowca. Ale najważniejszą sprawą było osiągnięcie szybkości
większej od szybkości fal – należało przed nimi uciekać, by spienione grzywacze nie zwalały
się na rufę.
Dokonawszy swego, Briant i Moko wrócili do przyjaciół, by zastąpić ich przy sterze.
W tej chwili znów otwarły się drzwiczki włazu. Ukazała się głowa chłopca. Był to Jakub,
brat Brianta, o trzy lata młodszy od niego.
– Czego chcesz, Kubusiu? – spytał Briant.
– Chodź! Chodź prędko! – zawołał Jakub. – Woda sięga aż do salonu!
– To niemożliwe! – krzyknął Briant.
I podskoczywszy do schodni, zbiegł szybko na dół.
Salon oświetlony był słabo, lampa huśtała się gwałtownie razem ze statkiem. W jej
migotliwym blasku dostrzec było można z dziesięcioro dzieci leżących na kanapach i kojach.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin