Zapomniane Miasto.pdf

(521 KB) Pobierz
727082012 UNPDF
Howard Philips Lovecraft
ZAPOMNIANE MIASTO
T£UMACZENIE: Robert P.Lipski
Kiedy tylko zbliżyłem się do zapomnianego miasta, czułem, że było przeklęte. Wędrowałem
przez sprażoną, przerażającą dolinę skąpaną w blasku księżyca i w pewnej chwili ujrzałem je,
sterczące niesamowicie ponad piaskami. Wyglądało tak jak części trupa, które mogłyby
wystawać ze źle wykopanego grobu. Strach przemawiał przez sterane czasem kamienie tej
sędziwej pozostałości potopu, tej prapramatki najstarszej z piramid i naraz niewidoczna aura
poraziła mnie, nakłaniając, bym wycofał się przed pradawnymi i złowrogimi sekretami, których
nie powinien ujrzeć żaden człowiek i jak dotąd nikt nie zdołał się na to poważyć.
Daleko pośród pustyni Arabii leżało zapomniane, pozbawione nazwy miasto, murszejące i
niewyraźne. Jego niskie mury są niemal w zupełności ukryte wśród nagromadzonych przez
niezliczone stulecia piasków. Musiało być tutaj, zanim położono kamień węgielny pod Memphis
i zanim wypalono cegły na budowę Babilonu. Nie ma tak starych legend, by zapamiętano w
nich jego nazwę lun choćby to, czy kiedykolwiek tętniło ono życiem. Szeptem mówi się o nim
przy ogniskach i w namiotach szejków koczowniczych plemion, aby wszystkie ludy, nie
wiadomo właściwie dlaczego, skrzętnie je omijały. To o tym właśnie miejscu Arab Alhazred,
szalony poeta, śnił pewnej nocy, zanim stworzył swój niewyjaśniony kuplet:
Nie umarło, co spoczywać w uśpieniu wieki całe może,
A czasu upływ w końcu i śmierć nawet zmoże.
Powinienem był wiedzieć, że Arab miał ważki powód, by unikać miasta bez nazwy, miasta, o
którym krążyły dziesiątki legend i którego nie widział żaden śmiertelnik, a jednak nie uląkłem
się ich i z mym wielbłądem wybrałem się na niedostępne, pustynne odludzie. Tylko ja je
widziałem i dlatego na żadnej twarzy nie ma tylu upiornych, zrodzonych ze strachu
zmarszczek jak na mojej i nikt inny nie drży równie gwałtownie, gdy nocą wiatr uderza w
szyby okien. Gdy dotarłem do miasta pogrążonego w ciszy i spokoju bezkresnego snu,
spojrzało na mnie lodowato w promieniach zimnego księżyca, na przekór dziennemu żarowi
pustyni. A gdy odpowiedziałem spojrzeniem, zapomniałem o mej radości z jego odnalezienia i
zatrzymawszy się, zsiadłem z wielbłąda, aby zaczekać do świtu. Czekałem wiele godzin, aż
niebo o świcie poszarzało, gwiazdy przybladły, a szarówka nabiegła różem ozdobionym
domieszką złota. Usłyszałem jęk i ujrzałem tuman piaskowej burzy omiatający prastare
kamienie, choć niebo było czyste, a przestwór pustyni spokojny jak okiem sięgnąć. Nagle nad
horyzontem w oddali pojawił się gorejący skrawek słońca, widoczny poprzez kłęby piaskowej
zawieruchy, która na szczęście już słabła, i przejęty odniosłem nagle wrażenie, jakby gdzieś z
odległej otchłani doszły mnie dźwięczne, metaliczne odgłosy, zdające się witać przybycie
ognistego dysku, tak jak witał go Memnon, stojąc nad brzegiem Nilu. Zadźwięczało mi w
uszach i wyobraźnia zaczęła podszeptywać najróżniejsze wizje, gdy poprowadziłem wolno
mego wielbłąda w stronę tego zakazanego miejsca, które spośród wszystkich śmiertelników ja
tylko zdołałem zobaczyć.
Krążyłem wśród resztek fundamentów domów i placów, nie znajdując ani jednego hieroglifu
czy inskrypcji mówiącej o ludziach - jeżeli to w ogóle byli ludzie - którzy wybudowali to miasto
i mieszkali w nim w zamierzchłej, zapomnianej przeszłości. Przeszłość tego miejsca srodze i
nieprzyjemnie dawała mi się we znaki i z utęsknieniem wypatrywałem jakiegoś śladu czy
urządzenia mogącego stanowić dowód, że miasto owo istotnie było wytworem rąk ludzkich.
Wśród ruin dostrzegłem pewne proporcje i wymiary, które bynajmniej nie przypadły mi do
gustu. Miałem ze sobą wiele narzędzi i zabrałem się za przekopywanie niektórych zasypanych
budowli, ale robota szła mi opornie i nie dokonałem żadnych znaczących odkryć.
Gdy powróciły noc oraz księżyc, poczułem lodowaty wiatr, przywodzący ze sobą nowe lęki,
toteż nie odważyłem się pozostać w mieście. Gdy wyszedłem poza pradawne mury, aby udać
się na spoczynek, z tyłu za mną pojawił się mały, świecący tuman burzy piaskowej omiatający
1
727082012.005.png 727082012.006.png
THE RUINS OF TYRHHIA
ZAGINIONE MIASTO
prastare kamienie, choć niebo było czyste, a przestwór pustyni spokojny jak okiem sięgnąć.
Nagle nad horyzontem w oddali pojawił się gorejący skrawek słońca, widoczny poprzez kłęby
piaskowej zawieruchy, która na szczęście już słabła, i przejęty odniosłem nagle wrażenie,
jakby gdzieś z odległej otchłani doszły mnie dźwięczne, metaliczne odgłosy, zdające się witać
przybycie ognistego dysku, tak jak witał go Memnon, stojąc nad brzegiem Nilu. Zadźwięczało
mi w uszach i wyobraźnia zaczęła podszeptywać najróżniejsze wizje, gdy poprowadziłem wolno
mego wielbłąda w stronę tego zakazanego miejsca, które spośród wszystkich śmiertelników ja
tylko zdołałem zobaczyć.
Krążyłem wśród resztek fundamentów domów i placów, nie znajdując ani jednego hieroglifu
czy inskrypcji mówiącej o ludziach - jeżeli to w ogóle byli ludzie - którzy wybudowali to miasto
i mieszkali w nim w zamierzchłej, zapomnianej przeszłości. Przeszłość tego miejsca srodze i
nieprzyjemnie dawała mi się we znaki i z utęsknieniem wypatrywałem jakiegoś śladu czy
urządzenia mogącego stanowić dowód, że miasto owo istotnie było wytworem rąk ludzkich.
Wśród ruin dostrzegłem pewne proporcje i wymiary, które bynajmniej nie przypadły mi do
gustu. Miałem ze sobą wiele narzędzi i zabrałem się za przekopywanie niektórych zasypanych
budowli, ale robota szła mi opornie i nie dokonałem żadnych znaczących odkryć.
Gdy powróciły noc oraz księżyc, poczułem lodowaty wiatr, przywodzący ze sobą nowe lęki,
toteż nie odważyłem się pozostać w mieście. Gdy wyszedłem poza pradawne mury, aby udać
się na spoczynek, z tyłu za mną pojawił się mały, świecący tuman burzy piaskowej omiatający
szare kamienie, choć księżyc świecił jasno i większość pustyni wydawała się spokojna.
Obudziłem się o świcie. W nocy dręczyły mnie koszmary, w uszach dźwięczało, jak od
jakiegoś metalicznego łoskotu. Ujrzałem słońce łypiące czerwono przez ostatnie podmuchy
niewielkiej burzy piaskowej wiszącej nad zapomnianym miastem bez nazwy i szczególną
uwagę zwróciłem na panujący dookoła spokój. Raz jeszcze udałem się w głąb posępnych ruin
kryjących się wśród piasków jak troll pod łóżkiem, ale i tym razem moje poszukiwania
pozostałości zapomnianej rasy spełzły na niczym. W południe zrobiłem przerwę na
odpoczynek, a następnie zająłem się badanie murów, ulic i zarysów niemal zupełnie
pogrążonych w piasku budynków. Stwierdziłem, że miasto musiało być rzeczywiście olbrzymie,
i zastanawiałem się nad źródłem jego wspaniałości. Wyobrażałem je sobie w pełnej krasie w
czasach tak odległych, że nie pamiętaliby go nawet Chaldejczycy, i pomyślałem o Sarnath
Przeklętym w krainie Mnar, kiedy ludzkość była jeszcze młoda, i o Ib wykutym w szarym
kamieniu, zanim na ziemi pojawił się w ogóle człowiek.
Nagle natknąłem się na miejsce, gdzie z piasku wyłaniała się, tworząc niski klif, lita skała.
Tu, z nieskrywaną radością ujrzałem coś, co pozwoliło mi mieć nadzieję na rychłe odkrycie
śladów poszukiwanego przeze mnie przedpotopowego ludu. Powierzchnia skały była topornie
obrobiona, stworzono z niej fasadę kilku małych, przysadzistych kamiennych domów lub
świątyń. Wnętrza mogły zawierać zachowane sekrety pradawnych czasów, zbyt odległych, by
można je sobie w ogóle wyobrazić, choć burze piaskowe dawno temu usunęły z kamienia
wszelkie rzeźbienia, które mogły się na nim znajdować.
Mroczne wejścia znajdujące się nieopodal, nisko umieszczone, wszystkie bez wyjątku były
zasypane piachem, ale za pomocą łopaty oczyściłem jedną z nich i wczołgałem się do środka,
zabierając ze sobą pochodnię, której blask miał ujawnić wszelkie znajdujące się wewnątrz
sekrety. Gdy wślizgnąłem się do środka, stwierdziłem, że jaskinia rzeczywiście była świątynią, i
ujrzałem wyraźne ślady pozostawione przez rasę, która żyła tu i odprawiała rytuały, zanim
jeszcze miejsce to stało się pustynią. Prymitywne ołtarze, kolumny i nisze, wszystkie osobliwie
niskie, nie były puste. Choć nie dostrzegłem żadnych rzeźb ani fresków, stało tu wiele
pojedynczych kamieni, obróconych tak, by nadać im symboliczne kształty. Ta cyzelowana
komnata rzeźb była dziwnie niska, trudno mi było bowiem wyprostować się, nawet na
klęczkach, pomieszczenie okazało się jednak tak wielkie, że blask mej pochodni nie był w
stanie oświetlić go całego.
W kilku kątach wstrząsnęły mną dziwne dreszcze, niektóre bowiem ołtarze i głazy
sugerowały zapomniane rytuały przeraźliwej, odrażającej i niewyjaśnionej natury.
2
727082012.007.png
THE RUINS OF TYRHHIA
ZAGINIONE MIASTO
Zastanawiałem się, jacy ludzie mogli wybudować i odwiedzać ową świątynię. Gdy ujrzałem już
wszystko, co znajdowało się w środku, ponownie wypełzłem na zewnątrz ogarnięty
gorączkowym pragnieniem ujrzenia tego, co skrywały inne świątynie.
Nadeszła noc, lecz pewne rzeczy, które ujrzałem, sprawiły, że ma ciekawość przemogła lęk i
nie uciekłem przed długimi, księżycowymi ciemnościami, mrożącymi mi krew w żyłach, gdy
pierwszy raz ujrzałem zapomniane miasto. W świetle zmierzchu oczyściłem kolejny otwór i z
nową pochodnią wpełzłem do środka, by odkryć dalsze kamienie o niejasnym dla mnie
znaczeniu i symbole, które wcale nie okazały się bardziej czytelne niż te oglądane w
poprzedniej świątyni. Pomieszczenie miało równie niski strop, ale nie było tak rozległe,
kończyło się wąskim przejściem otoczonym z dwóch stron niewyraźnymi, tajemniczymi
relikwiami. Nimi się właśnie zainteresowałem, gdy rozległ się poszum wiatru i parskanie mego
wielbłąda na zewnątrz. Przerwałem swe badania i wydostałem się na zewnątrz, by sprawdzić,
co tak przestraszyło to biedne zwierzę.
Księżyc świecił jasno nad prymitywnymi ruinami, skąpując swym blaskiem gęstą chmurę
piasku, którą zdawał się przywiewać silny, acz słabnący wiatr z jakiegoś miejsca na
powierzchni klifu, na wprost mnie. Wiedziałem, że to ten chłodny, piaszczysty wiatr spłoszył
mojego wielbłąda, i już miałem odprowadzić go w bezpieczniejsze miejsce, gdy uniósłszy
wzrok, stwierdziłem, że na szczycie klifu wcale nie było wiatru. To mnie zdumiało i potwornie
zaniepokoiło, ale natychmiast przypomniałem sobie gwałtowne, miejscowe burze piaskowe
zaobserwowane wcześniej o świcie i zmierzchu, i uznałem to za całkiem normalne zjawisko.
Musiało pochodzić z jakiejś szczeliny w skale, połączonej z jaskinią, i obserwując wzburzony
piach, usiłowałem dojrzeć jego źródło. Wkrótce odkryłem, iż brał swój początek z czarnego
otworu świątyni znajdującej się dość daleko na południe, niemal niewidocznej z miejsca, w
którym stałem. Mimo zacinającego piasku pomaszerowałem ku tej świątyni, która, gdy się
zbliżyłem, okazała się dużo większa od pozostałych, a jej wejście w mniejszym stopniu niż w
innych zasypane było zwałami zbitego piachu. Wślizgnąłbym się do środka, gdyby nie
przeraźliwa siła lodowatego wichru, który omal nie zgasił mej pochodni. Wiatr wypływał z
szaleńczą siła przez ciemne wejście, zawodząc jak opętany, po czym burząc piasek i
podrywając go w górę, całymi tumanami wdzierał się w głąb osobliwych ruin. Niebawem
wichura osłabła i piasek zaczął opadać, lecz wrażenie, że wśród widmowych kamieni coś się
czaiło, nie ustało i kiedy spojrzałem na księżyc, wydawało mi się, że jego tarcza faluje, jakbym
patrzył na jego odbicie we wzburzonej wiatrem powierzchni stawu. Bałem się bardziej, niż
mógłbym to wyjaśnić, lecz nie na tyle, by stłumić me pragnienie odkrycia nowych cudów, toteż
kiedy tylko wiatr ustał, wszedłem do ciemnego pomieszczenia, skąd się wydostawał.
Ta świątynia zgodnie z moimi przypuszczeniami była większa od odwiedzanych dotychczas i
musiała być zapewne naturalną jaskinią, jako że szalały w niej wiejące z jakichś odległych
miejsc wiatry. Mogłem stanąć tu całkiem wyprostowany, ale zauważyłem ,że kamienie i ołtarze
również tutaj były tak samo niskie jak w tamtych świątyniach. Na ścianach i suficie po raz
pierwszy spostrzegłem ślady sztuki artystycznej pradawnej rasy, osobliwie malowane zawijasy,
z których w wielu miejscach odpadła farba. Na dwóch ołtarzach dojrzałem z narastającym
podnieceniem labirynt cyzelowanych, meandrycznych płaskorzeźb. Uniósłszy pochodnię,
przekonałem się, że kształt sufitu również był zbyt regularny, aby mógł być dziełem natury, i
zastanawiałem się, kim byli prehistoryczni kamieniarze, którzy się tutaj kiedyś mozolili. Ich
zdolności inżynieryjne musiały być przeogromne.
Wtem jaśniejszy blask fantastycznego płomienia ukazał mi to, czego szukałem - otwór
wiodący do odleglejszych czeluści, skąd napływał ów srogi wiatr - i ogarnęła mnie słabość,
kiedy ujrzałem małe, wspaniale obrobione drzwiczki osadzone wprawnie w litej skale.
Wsunąłem do środka rękę z pochodnią i ujrzałem czarny tunel, którego sklepienie opadało
nisko wraz z obniżaniem się kondygnacji licznych wąskich, małych i bardzo stromych schodów.
Zawsze będę widział je w mych snach, bo udało mi się poznać ich znaczenie. Wtedy jeszcze
nie wiedziałem, czy mam je nazywać schodami czy jedynie oparciem dla stóp na opadającej
ostro w dół stromiźnie. W moim umyśle pojawił się natłok szaleńczych myśli, a słowa i
3
727082012.008.png 727082012.001.png
THE RUINS OF TYRHHIA
ZAGINIONE MIASTO
ostrzeżenia arabskich proroków zdawały się napływać przez pustynię z krain, które znamy, ku
zapomnianemu miastu bez nazwy, którego śmiertelnicy poznać się nie odważają. Mimo to
zawahałem się tylko przez chwilę, zanim wszedłem do środka i zacząłem schodzić ostrożnie po
stromych wąskich schodach. Jedynie w przeraźliwych koszmarnych wizjach wywołanych
gorączką lub narkotykiem można sobie wyobrazić zejście podobne do mojego. Wąskie
przejście ciągnęło się bez końca niemal pionowo w dół niczym gardziel jakiejś upiornej,
nawiedzonej studni, a pochodnia, którą trzymałem nad głową, nie była w stanie rozjaśnić
nieznanych czeluści, ku którym podążałem. Straciłem poczucie czasu i zapomniałem spojrzeć
na zegarek, choć z przerażeniem myślę o odległości, jaką musiałem pokonać. Po drodze
zwróciłem uwagę na nieznaczne wahania kierunku i pochyłe zejścia. W pewnej chwili dotarłem
nawet do długiego, niskiego, poziomego tunelu, gdzie musiałem się wcisnąć nogami do
przodu, trzymając zapaloną pochodnię w wyciągniętej ręce. Tunel nie był dość wysoki, aby
można w nim klęknąć. Potem znowu były strome schody i opuszczałem się coraz to niżej i
niżej, bez końca, gdy w pewnej chwili moja pochodnia zgasła. Wtedy jednak nie zwróciłem na
to uwagi, bo kiedy sobie to uświadomiłem, wciąż trzymałem rękę nad głową, jakby żagiew
nadal się paliła. Byłem dość niezrównoważony, z uwagi na mój instynkt i pragnienie
poszukiwania rzeczy dziwnych czy niezbadanych, które uczyniło ze mnie wędrowca, badacza
odległych prastarych i zakazanych miejsc.
Gdy tak stałem pośród ciemności, mój umysł rozbłysnął fragmentami zdobytych przeze
mnie informacji, otworzył się kuferek z zawartością wszystkiego co tajemne, diabelskie i
złowrogie. Przypomniałem sobie fragmenty tekstów szalonego Araba Alhazreda,
apokryficznych koszmarów Damasciusa i niesławnych cytatów delirycznego Image du Monde
Gauthiera de Metza. Powtórzyłem osobliwe urywki i szeptałem do siebie o Afroarabie i
demonach, które płynęły z nim w głąb Oxus, później zaś powtarzałem bez końca zdanie z
jednej z opowieści Lorda Dunsany'ego - o "nie rozbrzmiewającej echem czerni otchłani". Gdy
zejście stało się zdumiewająco strome, śpiewnie wyrecytowałem fragment z Tomasza Morusa,
aż lęk nie pozwolił mi powiedzieć nic więcej:
W otchłani gardziel zmroczną czerń
Jak wiedźmi kocioł wypełniony
Wywarem jadzim i zdradliwym
W księżyca blasku uwarzonym
Wejrzałem, aby się przekonać
Czy nogę na wykrocie stawię
I wtedym zoczył w głąb otchłani
A cóżem ujrzał, to wyjawię
Jak oko sięgnąć me zdołało
Postrzegłem lśniące gładzią ściany
Czarną jak miazmat co Domena
Śmierci na brzeg wypluwa ją skalany.
Czas przestał istnieć, kiedy moje stopy znów stanęły na twardszym, równym podłożu i
znalazłem się w miejscu o nieco wyższym sklepieniu niż w dwóch mniejszych świątyniach,
znajdujących się teraz gdzieś nieopisanie wysoko nad moją głową. Nie mogłem stanąć, lecz
swobodnie ukląkłem wyprostowany i po ciemku zacząłem brnąc na klęczkach to w tę, to w
drugą stronę. Niebawem zorientowałem się, że znalazłem się w wąskim przejściu, którego
ściany zdobiły drewniane przeszklone szafki. Ich widok w tym prastarym, odrażającym miejscu
zdziwił mnie niepomiernie, a po mych plecach przeszły zimne ciarki, gdy uświadomiłem sobie,
co mogło to oznaczać. Szafki stały po obu stronach korytarza w regularnej od siebie odległości,
podłużne i płaskie, ohydne, przypominające kształtem i wielkością trumny. Gdy spróbowałem
poruszyć kilka z nich, okazało się, iż były mocno przytwierdzone do podłoża.
Korytarz był, jak stwierdziłem, długi, toteż ruszyłem nim naprzód, a gdyby ktoś ujrzał mnie
4
727082012.002.png
THE RUINS OF TYRHHIA
ZAGINIONE MIASTO
wtedy sunącego chwiejnie pośród ciemności, widok ten z pewnością zmroziłby mu krew w
żyłach. Od czasu do czasu krążyłem od ściany do ściany, aby sprawdzić otoczenie i upewnić
się, że pod ścianami wciąż znajdowały się rzędy skrzyń. Człowiek jest przyzwyczajony do
myślenia wizualnego, toteż prawie zapomniałem o ciemności i wyobraziłem sobie bezkresny
korytarz z drewna i szkła, tak wyraziście, jakbym go ujrzał na własne oczy. I wtedy, w chwili
niemożliwej do opisania emocji, naprawdę go zobaczyłem.
Nie potrafię stwierdzić, kiedy moja wyobraźnia zlała się w jedno z widzialną rzeczywistością,
jednak przede mną pojawiła się w pewnej chwili narastająca stopniowo poświata i zacząłem
postrzegać słabe zarysy korytarza i skrzyń, ujawnianych mi przez osobliwą fosforescencję.
Przez krótką chwilę było dokładnie tak, jak wszystko sobie wyobraziłem, jako że poświata była
bardzo słaba. Kiedy jednak ruszyłem w kierunku światła, okazało się, jak wielce się omyliłem.
Ten korytarz nie był reliktem topornym jak świątynie w mieście powyżej, lecz pomnikiem
najwspanialszej i egzotycznej sztuki. Bogate, żywe i fantastycznie śmiałe płaskorzeźby i freski
tworzyły ciąg ściennych malowideł, których linii i barw opisać nie sposób. Skrzynie wykonane
były z dziwnie złocistego drewna z wiekami ze szkła, a wewnątrz znajdowały się
zmumifikowane truchła istot wykraczających w swej groteskowości poza wszelkie najśmielsze
wyobrażenia, jakie mogą narodzić się w naszych koszmarach.
Opisanie tych okropieństw jest niemożliwe.
Były to istoty gadzie, niekiedy spokrewnione zapewne dalece z krokodylem, innym znowu
razem z foką, przeważnie jednak nie przypominały żadnych stworzeń znanych biologom czy
paleontologom na całym świecie. Nie były większe od niskiego człowieka, a ich łapy w osobliwy
sposób przypominały delikatne ludzkie dłonie i stopy. Najdziwniejsze były jednak ich głowy, o
konturach łamiących wszelkie znane biologii zasady. Istot tych z niczym nie można było
porównać. W jednym trwającym mgnienie oka przebłysku przyszły mi na myśl skojarzenia z
kotem, buldogiem, mitologicznym satyrem oraz człowiekiem. Zróżnicowanie było ogromne.
Czyż sam Jowisz nie miał tak szerokiego i sterczącego czoła, niemniej jednak rogi, brak nosa i
szczęka jak u aligatora umiejscowiły te istoty poza wszelkimi ustalonymi w biologii
kategoriami. Przez chwilę zastanawiałem się nad realnością tych mumii, na wpół
podejrzewając, iż były to sztuczne bałwany, niebawem jednak stwierdziłem, że mogły one
istotnie należeć do jakiegoś prehistorycznego gatunku, który istniał w czasach, kiedy
zapomniane miasto tętniło jeszcze życiem. Ich groteskowość podkreślał fakt, że większość z
tych istot miała na sobie bogato zdobione szaty z najprzedniejszych materiałów, skrzące się
złotem, drogimi kamieniami i nieznanymi lśniącymi metalami.
Te pełzające istoty musiały być bardzo ważne, skoro zajmowały pierwsze miejsce wśród
tych zdobionych freskami ścian. Artysta z nie mającym sobie równych kunsztem nakreślił je w
ich świecie, gdzie miały własne miasta i ogrody urządzone specjalnie dla ich potrzeb, ja zaś nie
mogłem oprzeć się pokusie by stwierdzić, że ich obrazkowa historia była alegorycznym
odzwierciedleniem historii i rozwoju rasy oddającej im cześć. Istoty te, jak powiedziałem sam
sobie, były dla mieszkańców zapomnianego miasta tym, czym wilczyca dla Rzymu i czym są
dla Indian niektóre z totemowych bestii.
Z tej perspektywy mogłem, aczkolwiek z pewnymi niedogodnościami, śledzić cudowną
epicką historię owego miasta bez nazwy, opowiedzieć o wielkiej portowej metropolii, która
dominowała nad światem, zanim z odmętów oceanu wyłoniła się Afryka, oraz jej zaciętą walkę,
gdy morze cofało się i pustynia postępowała coraz dalej w głąb żyznego ongiś lądu. Widziałem
jej wojny i triumfy, kłopoty i porażki, a potem rozpaczliwą walkę z pustynią, kiedy tysiące
mieszkańców miasta, ukazanych tu alegorycznie jako groteskowe jaszczury, zostało
zmuszonych. By ryć tunel w głąb ziemi, wiercić korytarze w skałach w przedziwny, cudowny
wręcz sposób do innego świata za sprawą i namową kierujących nimi proroków. Było to
zarazem niezwykle fantastyczne, jak i realistyczne, a związek tego, na co patrzyłem, z
przeraźliwą drogą, którą przebyłem, nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Rozpoznałem nawet
korytarze.
Gdy się tak skradałem korytarzem ku jaśniejszemu światłu, ujrzałem ostatnie epizody
5
727082012.003.png 727082012.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin