Timothy Zahn - Kobra 1 - Kobra.rtf

(460 KB) Pobierz
Timothy Zahn

Timothy Zahn

 

 

 

KOBRA

 

 

 

 

Tom 1

cyklu Kobra

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

REKRUT: 2403

 

Tego poranka także, podobnie jak w ciągu ostatnich kilku tygodni, nadawano wojskowe marsze, ale wprawne ucho mogło wychwycić w nich ponure dźwięki, których nie słyszało się w pierwszych chwilach inwazji obcych. Kiedy muzyka raptownie się urwała, a miejsce różnobarwnych świateł zajęła dobrze znana twarz sprawozdawcy Horizon City, Jonny Moreau wyłączył laserową spawarkę, i czując ogarniające go przerażenie, nachylił się i zaczął słuchać uważniej.

Wiadomość była krótka i tak niepomyślna, jak się Jonny spodziewał. "Połączone Dowództwo Wojsk Dominium na planecie Asgard ogłosiło komunikat, w którym podano, że cztery dni temu oddziały okupacyjne Troftów zajęły planetę Adirondack". Przysłaniając obraz lewego ramienia sprawozdawcy, ukazała się holosimowa mapa, na której siedemdziesiąt białych punktów oznaczających Dominium Ludzi sąsiadowało po lewej stronie z czerwoną mgiełką Imperium Troftów oraz zieloną Minthistów od góry i po prawej. Dwie spośród tych białych kropek, wysunięte najbardziej w lewo, mrugały teraz na czerwono. "Oddziały Gwiezdne Dominium umacniają w tej chwili swoje pozycje w okolicach Palmy i Iberiandy, siły lądowe znajdujące się wciąż na Adirondack planują natomiast rozpoczęcie działalności partyzanckiej wymierzonej przeciwko wojskom okupantów. Pełny raport z terenów walk, łącznie z oficjalnymi komunikatami Najwyższego Komitetu i Dowództwa Armii podamy w naszym wieczornym serwisie informacyjnym o szóstej".

Po komunikacie wznowiono nadawanie muzyki i różnokolorowych świateł. Jonny prostował się właśnie, gdy poczuł rękę spoczywającą na swoim ramieniu.

- Zdobyli Adirondack, tatku - odezwał się, nie odwracając głowy.

- Słyszałem - odparł cicho Pearce Moreau.

- Zajęło im to tylko trzy tygodnie. - Jonny zacisnął palce na rękojeści lasera, której przez cały czas nie wypuszczał z dłoni. - Trzy tygodnie.

- Nie możesz wyciągać tak pochopnych wniosków na temat dalszego przebiegu wojny jedynie na podstawie tego, jak się zaczęła - powiedział Pearce, wyciągając rękę i wyjmując laser z dłoni syna. - Wkrótce Troftowie się przekonają, że rządzić podbitym światem jest o wiele trudniej niż go opanować. I nie zapominaj, że działali przez zaskoczenie. Kiedy Oddziały Gwiezdne powołają pod broń rezerwistów i osiągną pełną gotowość bojową, Troftowie zobaczą, jak trudno z nami walczyć. Być może uda się im podbić jeszcze Palmę lub Iberiandę, ale myślę, że na tym się skończy.

Jonny potrząsnął głową. Było coś nierealnego w rozmowie na temat podbijania światów zamieszkanych przez miliardy ludzi i traktowaniu ich w taki sposób, jakby byli pionkami w kosmicznej rozgrywce w szachy.

- A co potem? - zapytał z większą goryczą w głosie, niż się ojcu należało. - W jaki sposób zdołamy przepędzić Troftów z należących do nas światów, nie poświęcając przy tym życia połowy mieszkańców? Co będzie, jeżeli podczas odwrotu zdecydują się zastosować taktykę spalonej ziemi? Przypuśćmy, że...

- Spokojnie, spokojnie - przerwał Jonny'emu Pearce. Stanął przed nim i spojrzał synowi prosto w oczy. - Bez powodu dajesz się ponieść emocjom. Wojna zaczęła się zaledwie przed trzema miesiącami, a to nie oznacza, że całe Dominium Ludzi jest zagrożone. Przestań zaprzątać sobie tym wszystkim głowę i wróć do swojej roboty, dobrze? Muszę mieć tę maskę gotową, zanim pójdziesz do domu i zajmiesz się swoją pracą.

Wręczył Jonny'emu spawarkę.

- Dobra.

Jonny wziął urządzenie, westchnął i nasunął na oczy gogle z przyciemniającymi osłonami. Pochylając się nad nie dokończoną spoiną, starał się nie myśleć o inwazji... i pewnie by mu się to udało, gdyby jego ojciec nie wygłosił jeszcze jednej uwagi.

- A poza tym - rzekł Pearce, wzruszając ramionami i odchodząc do swojego stołu warsztatowego - bez względu na to, co się stanie, i tak dopóki tu siedzimy, nic nie możemy zrobić.

 

 

Wieczorem, przy kolacji, Jonny siedział, nie odzywając się ani słowem, ale żeby w domu rodziny Moreau zrobiło się wyraźnie ciszej, jedna nie gadająca osoba to było stanowczo za mało. Jak zwykle na pierwszy plan wybijał się głos siedmioletniej Gwen, która opowieści o szkole i koleżankach przeplatała zadawaniem pytań na najróżniejsze tematy, począwszy od tego, w jaki sposób meteorolodzy nie dopuszczają do powstania tornada, a skończywszy na dociekaniu, jak rzeźnicy usuwają kość łopatkową z pieczeni z garbu breffa. Jamę, o pięć lat młodszy od Jonny'ego, także brał udział w tych rozmowach, opowiadając plotki ze świata nastolatków. Dawał tym samym dowód, że opanował reguły i prawa rządzące tą społecznością w taki sposób, o jakim Jonny mógłby tylko marzyć. Pearce zaś i Irena kierowali tym rozgardiaszem słownym z wprawą świadczącą o dużym doświadczeniu, odpowiadając na pytania Gwen z rodzicielską cierpliwością i starając się nie dopuszczać do kłótni ani sporów. Czy to za wspólną zgodą, czy też przez brak zainteresowania, nikt nawet nie wspomniał o toczącej się wojnie.

Jonny zaczekał, aż stół zostanie uprzątnięty, a potem ze starannie udawaną obojętnością zadał pytanie:

- Tatku, czy mógłbym pożyczyć twój samochód i wybrać się wieczorem do Horizon City?

- Chyba nie ma tam dziś wieczór żadnych tańców, prawda? - marszcząc brwi, zapytał ojciec.

- Nie - odparł Jonny. - Chciałem obejrzeć tam jedną rzecz, to wszystko.

- Rzecz?

Jonny poczuł, że się rumieni. Nie zamierzał kłamać, ale wiedział, że odpowiedź zawierająca całą prawdę wywołałaby dyskusję wszystkich członków rodziny, a on nie był do niej jeszcze przygotowany.

- Ta-a - mruknął. - Tylko... chciałem tylko zobaczyć parę rzeczy.

- Na przykład Wojskowe Biuro Werbunkowe? - zapytał cicho Pearce.

Towarzyszące ich rozmowie odgłosy przesuwania i ustawiania naczyń w kuchni ucichły jak ucięte nożem. W zapadłej nagle ciszy Jonny usłyszał, że jego matka raptownie nabrała powietrza w płuca.

- Jonny? - zapytała.

Westchnął, uświadomiwszy sobie, że dyskusji nie da się uniknąć.

- Nie zaciągnąłbym się przecież, dopóki bym z wami na ten temat nie porozmawiał - powiedział. - Chciałem tylko

zasięgnąć informacji... o procedurach, wymaganiach i takich innych sprawach.

- Jonny, wojna przecież toczy się daleko od nas... -odezwała się Irena Moreau.

- Ja wiem, mamo - wpadł jej w słowo Jonny. - Ale tam umierają l udzie...

- To jeszcze jeden powód, żebyś tutaj został.

- ...nie tylko żołnierze, cywile też - ciągnął z uporem Jonny. - Myślałem tylko... tata dzisiaj powiedział, że nic na to nie można poradzić.

Przeniósł wzrok na Pearce'a.

- Może i nie... a może nie powinienem tak szybko ulegać presji statystycznych danych.

Na wargach Pearce'a ukazał się na chwilę lekki uśmiech, ale nie objął reszty twarzy.

- Pamiętam te czasy, kiedy twoja argumentacja sprowadzała się do powiedzenia: "dlatego, że ja tak mówię".

- Pewnie na uczelni go tego nauczyli - mruknął stojący przy drzwiach do kuchni Jamę. - Myślę, że w przerwach na naukę o prowadzeniu dyskusji uczą go o tym, jak naprawić komputer.

Jonny posłał w kierunku brata zdziwione spojrzenie, zirytowany jego próbą zwrócenia rozmowy na inne tory. Irena jednak nie miała zamiaru zmieniać tematu.

- A co z twoją uczelnią, jeżeli już o tym mowa? -zapytała. - Do dyplomu został ci tylko rok. Powinieneś przynajmniej skończyć studia, nie sądzisz?

Jonny potrząsnął głową.

- Nie widzę w tej chwili sensu, żeby tak długo studiować. To przecież cały rok... a popatrzcie, co Troftowie zdołali osiągnąć w zaledwie trzy miesiące.

- Ale przecież twoje studia także są ważne...

- No, dobrze, Jonny -przerwał jej cicho Pearce. -Jeżeli chcesz, jedź do Horizon City i pogadaj sobie z tymi werbownikami.

- Pearce! - zdumiona Irena spojrzała na męża. Pearce pokręcił z rezygnacją głową.

- Nie możemy stawać mu na przeszkodzie - powiedział. - Czy nie słyszysz zdecydowania w jego głosie? On już to postanowił na dziewięćdziesiąt procent. Jest dorosły i ma prawo sam decydować o swoim losie. - Przeniósł wzrok na Jonny'ego. - Idź, spotkaj się z tymi ludźmi, jeśli musisz, ale obiecaj, że porozmawiasz z nami jeszcze raz, zanim podejmiesz ostateczną decyzję. Zgoda?

- Zgoda.

Jonny skinął poważnie głową, czując, jak zanika rozdrażnienie. Zgłoszenie się do wojska na ochotnika z perspektywą brania udziału w prawdziwej wojnie to jedno; przyszło mu to z trudem, ale dotyczyło zdarzenia odległego i niemal abstrakcyjnego. O wiele bardziej przerażała go walka o zdobycie zgody rodziny, myśl o tych kosztach i konsekwencjach, których pragnął na razie nie analizować.

- Wrócę za kilka godzin - powiedział, gdy ojciec podał mu kluczyki, i skierował się do wyjścia.

 

 

Biuro werbunkowe Połączonego Dowództwa Wojsk od ponad trzydziestu lat mieściło się w tym samym budynku miejskiego ratusza. Kiedy Jonny wchodził do środka, przyszło mu nagle do głowy, że być może podąża śladami swojego ojca, który jakieś dwadzieścia osiem lat wcześniej zaciągnął się do wojska. Wówczas jego wrogami byli Minthistowie, a on walczył z nimi na pokładzie torpedowym pancernika należącego do Oddziałów Gwiezdnych.

Ta wojna była jednak inna i chociaż Jonny zawsze uwielbiał romantyzm Oddziałów Gwiezdnych, dawno już zdecydował, że woli wykonywać być może mniej efektowne, ale za to skuteczniejsze zadania.

- Do wojsk lądowych? - zapytała go urzędniczka, unosząc ze zdumieniem brwi i przyglądając się Jonny'emu zza biurka. - Proszę wybaczyć moje zdziwienie, ale nie mamy ostatnio zbyt wielu chętnych do służby w takich formacjach. Większość młodych ludzi w twoim wieku wolałaby raczej służyć we flocie międzygwiezdnej albo chociażby latać na myśliwcach konwencjonalnych. Mogę zapytać, jaki jest powód tej decyzji?

Jonny skinął głową, starając się nie przejmować nieco protekcjonalnym tonem, jakim się do niego zwracała. Może był to nieodłączny element rozmowy wstępnej, mający na celu dokonanie przynajmniej przybliżonej oceny odporności psychicznej kandydata na żołnierza.

- Wydaje mi się, że jeśli wojska Troftów będą nadal wypierały nasze Oddziały Gwiezdne z ich pozycji, stracimy następnych kilka planet. Ludność cywilna zostanie zdana na łaskę Troftów... o ile siły lądowe nie pozostawią swoich partyzantów, którzy mogliby koordynować akcje ruchu oporu. Ja chciałbym robić właśnie coś takiego.

Urzędniczka pokiwała w zamyśleniu głową.

- A więc zamierzasz być komandosem?

- Zamierzam pomagać tamtejszym ludziom w walce -poprawił ją Jonny.

- Mhm.

Sięgnęła po klawiaturę terminala komputerowego, wystukała na niej nazwisko Jonny'ego i jego kod identyfikacyjny. Przeglądając informację, jaka ukazała się na ekranie, po raz drugi uniosła brwi.

- Zdumiewające - powiedziała, tym razem bez zauważalnego sarkazmu. - Wzorowy student na uczelni, wzorowy uczeń w szkole średniej, iloraz inteligencji... czy nie myślałeś o tym, żeby zostać oficerem?

Jonny wzruszył ramionami.

- Właściwie nie, chociaż mogę nim zostać, jeżeli w ten sposób będę bardziej przydatny. Ale nie przeszkadza mi, jeśli zostanę zwykłym żołnierzem, jeżeli o to pani chodzi.

Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę.

- Mhm - mruknęła w końcu. - Powiem ci, co zrobimy, Moreau.

Znów przebiegła palcami po klawiaturze, a później odwróciła ekran tak, aby Jonny także mógł go widzieć.

- O ile mi wiadomo, nie istnieją w tej chwili żadne konkretne plany na temat organizacji partyzantki na planetach podbitych przez najeźdźców. Jeżeli się pojawią, a muszę przyznać, że to rozsądny pomysł, to będzie je realizował właśnie któryś z oddziałów specjalnych, jakie widzisz tutaj.

Jonny przyjrzał się wyświetlonym nazwom: Grupa Alfa, Interror, Komandosi, Strażnicy -wszystkie znał doskonale i wszystkie budziły powszechny respekt.

- Co muszę zrobić, aby dostać się do któregoś z nich? -zapytał.

- Ty nic. Zaciągasz się do wojsk lądowych, a potem przechodzisz przez prawdziwą górę testów i jeśli się okaże, że masz potrzebne zdolności, wysyłają ci zaproszenie.

- A jeśli nie, zostaję w armii?

- Tak... o ile nie wybijesz się podczas standardowego przeszkolenia.

Jonny rozejrzał się po pokoju, w którym z wielobarwnych holosimowych plakatów prawie wyskakiwały wprost na niego gwiezdne statki, myśliwce atmosferyczne i rakietowe czołgi, obok których widniały sylwetki mężczyzn w zielonych, stalowych albo czarnych mundurach.

- Dziękuję, że zechciała pani poświęcić mi tyle czasu -odezwał się do urzędniczki, przesuwając palcem po informacyjnej karcie magnetycznej, jaką od niej otrzymał. -Wrócę tu, kiedy się zdecyduję.

Sądził, że kiedy przyjedzie do domu, wszyscy już będą spali, ale rodzice i Jamę czekali w salonie. Dyskusja przeciągnęła się do późnych godzin nocnych. W rezultacie Jonny'emu udało się przekonać i siebie, i wszystkich innych o tym, że musi tak postąpić.

Następnego popołudnia po obiedzie wszyscy troje udali się do Horizon City i patrzyli, jak Jonny podpisywał niezbędne magnetyczne formularze.

 

 

- A więc... już jutro jest to twoje wielkie święto?

Jonny uniósł wzrok znad plecaka i popatrzył bratu prosto w oczy. Jame, leżący na łóżku pod przeciwległą ścianą pokoju, starał się jak potrafił sprawiać wrażenie spokojnego i opanowanego. Ale nieustanne skubanie rogu koca zdradzało, jak bardzo był zdenerwowany.

- Aha - przytaknął Jonny. - Lotnisko Horizon City, potem liniowcem "Skylark 407" rejs na Aerie, a stamtąd transportowcem wojskowym na Asgard. Nic tak jak podróż nie pozwala ocenić prawdziwych rozmiarów wszechświata.

Jame uśmiechnął się z przymusem.

- Ja też zamierzam wybrać się kiedyś do New Persius. To całe sto dwadzieścia kilometrów. Powiesz mi coś więcej o tych testach?

- Tylko to, że być może za kilka godzin przestanie mnie boleć głowa.

Ostatnie trzy dni były dla Jonny'ego prawdziwą mordęgą. Sprawdziany i testy ciągnęły się od siódmej rano do dziewiątej wieczorem. Wykształcenie ogólne, wykształcenie wojskowe i polityczne, sprawdziany fizyczne, testy psychologiczne i biochemiczne, badanie odruchów i tak dalej - wszystko to miał już za sobą.

- Powiedziano mi, że te badania trwają zazwyczaj dwa tygodnie - dodał, nie wspominając ani słowem o tym, że tę

informację przekazano mu dopiero po zakończeniu wszystkich testów. - Sądzę, że wojsku zaczęło się teraz bardzo spieszyć, żeby jak najszybciej zacząć szkolenie rekrutów.

- Mhm... A wiec pożegnałeś się już ze wszystkimi? Załatwiłeś, co miałeś do załatwienia?

Jonny wrzucił parę skarpetek do plecaka i usiadł na skraju swojego łóżka.

- Posłuchaj, Jame - powiedział. - Jestem za bardzo zmęczony, aby teraz bawić się z tobą w chowanego. O co właściwie ci chodzi?

Jame westchnął.

- No cóż, mówiąc bez ogródek... Alyse Carne jest trochę zawiedziona, że nie porozmawiałeś z nią na ten temat, zanim poszedłeś i zaciągnąłeś się do wojska.

Jonny zmarszczył brwi, usiłując sobie coś przypomnieć. To prawda, nie widział Alyse od dnia, w którym zaczęły się jego testy, ale kiedy spotkali się po raz ostatni, nie wyglądała na zawiedzioną.

- Nawet jeżeli jest, to mnie nic o tym nie mówiła -stwierdził. - Od kogo się dowiedziałeś?

- Od Mony Biehl. I nie dziw się, że Alyse nie powiedziała tego tobie. Było już za późno na to, żebyś mógł zmienić zdanie.

- To dlaczego w ogóle mi o tym mówisz?

- Bo uważam, że powinieneś znaleźć czas i wpaść do niej dziś wieczorem. Udowodnij, że wciąż ci na niej zależy, zanim na dobre opuścisz rodzinne strony i udasz się ocalać resztę ludzkości.

Coś w głosie jego brata sprawiło, że Jonny się zawahał, a złośliwa uwaga, jaką już zamierzał wygłosić, nie chciała mu przejść przez gardło.

- Nie pochwalasz tego, co postanowiłem zrobić, prawda? - zapytał bardzo cicho.

- Nie, ani trochę - odparł Jame. - Boję się, że decydujesz się na to wszystko, bo nie zdajesz sobie sprawy z tego, w co się pakujesz.

- Skończyłem już dwadzieścia jeden lat, Jame.

- I przeżyłeś całe życie w średniej wielkości miasteczku na zapadłej, prowincjonalnej planecie. Spójrz prawdzie w oczy, Jonny. Być może dajesz sobie radę tutaj, ale zamierzasz stawić czoło trzem nie znanym czynnikom naraz: społeczeństwu Dominium, wojsku i, oczywiście, samej wojnie. To bardzo groźni przeciwnicy.

Jonny westchnął. Gdyby usłyszał te słowa od kogokolwiek innego, z pewnością energicznie by zaprzeczył... Jame jednak miał wrodzoną zdolność rozumienia charakterów, którą Jonny już dawno nauczył się w nim cenić.

- Jedyną alternatywą wobec stawania oko w oko z nieznanym było siedzenie tutaj do końca życia - stwierdził stanowczo.

- Wiem o tym. I nie chcę niczego ci sugerować. - Jame bezradnie machnął ręką. - Myślę, że chciałem się upewnić, czy dobrze zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz.

- Tak. Dzięki.

Jonny rozejrzał się z namysłem po pokoju, zauważając teraz rzeczy, które przestał dostrzegać przed wieloma laty. Dopiero w tej chwili, w tydzień po podjęciu decyzji, zaczęło do niego naprawdę docierać, że to wszystko zostawi.

Być może nawet na zawsze.

- Więc sądzisz, że Alyse chciałaby się ze mną zobaczyć? - zapytał, przenosząc wzrok na brata. Tamten w odpowiedzi skinął głową.

- Domyślam się, że będzie się czuła chociaż trochę lepiej. Oprócz tego... - Zawahał się przez chwilę. - Może to zabrzmi trochę głupio, ale sądzę, że im bardziej zwiążesz się emocjonalnie z Cedar Lake, tym łatwiej przyjdzie ci później zachowywać zasady etyczne w tamtym miejscu.

- Masz na myśli całą tę dekadencję wielkich światów? -żachnął się Jonny. - Daj spokój, Jame, chyba tak naprawdę nie wierzysz, że z wyższym stopniem rozwoju cywilizacyjnego wiąże się większa deprawacja?

- Oczywiście, że nie. Ale być może znajdzie się ktoś, kto będzie chciał cię przekonać, że deprawacja i wyższy stopień rozwoju to jedno i to samo.

Jonny machnął ręką na znak, że się poddaje.

- No, dobra, być może, że masz rację. Ostrzegałem cię zresztą kiedyś, że z chwilą, w której zaczniesz się bawić w aforyzmy, zrezygnuję z dalszej dyskusji.

Wstał, zgarnął z półki naręcze koszul i ułożył je obok plecaka.

- Masz, może się do czegoś przydasz - powiedział. -Zapakuj je razem z tamtymi kasetami, dobrze?

- Jasne.

Jame wstał i wykrzywił się do Jonny'ego w uśmiechu.

- Nie spiesz się, będziesz miał mnóstwo czasu na spanie, kiedy znajdziesz się w drodze na Asgard. Jonny pokręcił głową z udaną rezygnacją.

- Jedyna rzecz, związana z tym miejscem, do jakiej na pewno nie będę tęsknił, to mój osobisty żyjący automat, dający dobre rady - oświadczył.

Rzecz jasna, to wcale nie była prawda, a oni obydwaj wiedzieli o tym bardzo dobrze.

 

 

Następnego ranka na lotnisku Horizon City panował nastrój tak ponury, jak się Jonny tego spodziewał. Kiedy jednak wszedł na pokład wahadłowca kierującego się na orbitę, na której miał czekać na nich liniowiec, z ulgą, ale i zarazem ze smutkiem obserwował, jak miasto i jego okolice znikają mu z oczu. Nigdy przedtem na tak długo nie ro/stawał się ze swoją rodziną, domem i przyjaciółmi,

toteż kiedy błękitne niebo zaczęło stopniowo przybierać czarną barwę, zastanowił się, czy jednak Jame nie miał racji, mówiąc o zbyt dużej ilości wrażeń w zbyt krótkim czasie. Z drugiej strony jednak... wydało mu się, że znacznie prościej jest dokonać tak dużych zmian w życiu od razu, zamiast wprowadzać je stopniowo jedne po drugich, a potem się zastanawiać, jak do nich się przystosować. Przez głowę przemknęła mu przypowieść o starych bukłakach i młodym winie. Pamiętał wynikający z niej morał, który mówił, że osoba od dawna nawykła do robienia ciągle tych samych rzeczy nie może nauczyć się później czegokolwiek, co wykraczałoby poza jej dotychczasowe doświadczenia.

Nad jego głową zaczęły się pojawiać pierwsze gwiazdy i Jonny uśmiechnął się na ich widok. Na Horizonie wiódł wprawdzie spokojny żywot, ale miał już dwadzieścia jeden lat i nie zamierzał w ten sposób spędzić całej reszty życia. Jamę, który pozostał w domu, mógł postrzegać czekające Jonny'ego zmiany jako nieznośne kłopoty, jeśli chciał... Jonny jednak zamierzał traktować je jak wielką przygodę.

Z mocnym postanowieniem, że o tym nie zapomni, całą uwagę skupił na patrzeniu przez okno i czekaniu, kiedy zobaczy po raz pierwszy prawdziwy statek kosmiczny.

 

 

"Skylark 407" był statkiem pasażerskim, a większość jego podróżnych stanowili ludzie interesu lub turyści. Zaledwie kilku pasażerów było, podobnie jak Jonny, świeżo upieczonymi rekrutami, lecz w ciągu następnych paru dni liniowiec zatrzymywał się na Rajput, Zimbwe i Blue Haven, ich liczba zaczęła szybko wzrastać. Kiedy dotarli na Aerie, mniej więcej jedna trzecia podróżnych została przewieziona na orbitujący tam ogromny wojskowy transportowiec. Grupa Jonny'ego musiała być ostatnią, na jaką

czekano, bo gdy tylko rozlokowano ją w kajutach, transportowiec dokonał skoku w nadprzestrzeń. Komuś zapewne bardzo się spieszyło.

Dla Jonny'ego następne pięć dni okazało się okresem trudnego - i nie zawsze pomyślnego - przystosowywania się do obcych mu kulturowo ludzi. Stłoczeni we wspólnych pomieszczeniach i pozbawieni nawet tej odrobiny prywatności, jaką zapewniały kabiny na liniowcu, rekruci stanowili mogącą przyprawić o zawrót głowy mozaikę nawyków, akcentów i obyczajów. Przyzwyczajenie się do tego wszystkiego było dla Jonny'ego trudniejsze, niż przypuszczał. Co gorsza, wielu rekrutów czuło mniej więcej to samo co on. Na dzień przed przylotem na Aerie Jonny stwierdził, że jego towarzysze podróży postąpili podobnie jak wielu rekrutów przed nimi i podzielili się na niewielkie, mniej więcej homogeniczne kulturowo grupy. Jonny co prawda dokonał kilku nieśmiałych prób, aby złączyć choć kilka tych stadek w jakąś całość, ale dość prędko zrezygnował i resztę drogi na Aerie spędził z innymi chłopakami, którzy podobnie jak on pochodzili z Horizonu. Zrozumiał aż za dobrze, że Dominium Ludzi nie było tak jednolite, jak sądził. Pocieszył się jednak w końcu dość rozsądną myślą, że wojsko musiało już dawno rozwiązać w jakiś sposób problem przezwyciężenia dzielących rekrutów barier. Wiedział, że cała ta sytuacja szybko się zmieni, kiedy tylko znajdą się w koszarach na Asgardzie, gdzie wszyscy będą zwykłymi, równymi sobie żołnierzami.

W pewnym sensie miał rację... w innym jednakże mylił się, i to bardzo.

 

 

Koszarowy pokój przyjęć rekrutów okazał się salą wielkości hali koncertowej w Horizon City. W całym tym wielkim pomieszczeniu kłębiły się tłumy młodych ludzi.

W przeciwległym kącie sali, tuż przed linią sierżantów ustawionych obok przejść z różnymi napisami, tłumy te rozdzielały się na strumyki rekrutów spieszących na zebrania do oddziałów, do których zostali przydzieleni. Przesuwając się z wolna ku tym przejściom, Jonny spojrzał na wręczoną mu kartę poborową i uniósł brwi ze zdumieniem, które wkrótce przerodziło się w rozczarowanie:

JONNY MOREAU

HORIZON: HN-89927-238-2825

PRZYDZIELONE ZAKWATEROWANIE: AA-315, KOMPLEKS FREYRA

ODDZIAŁ: KOBRY

MIEJSCE ZEBRANIA: SALA C-662, KOMPLEKS FREYRA

GODZINA: 15.30

Kobry... Na transportowcu nie brakowało co prawda informacji o różnych oddziałach wojskowych, a Jonny spędził co najmniej kilka godzin przeglądając wszystkie materiały na temat oddziałów specjalnych, ale o Kobrach nie znalazł nigdzie ani jednej wzmianki.

Kobry. Czym mogła się zajmować jednostka o nazwie wywodzącej się od ziemskiego jadowitego węża? Być może odkażaniem żołnierzy i pola walki, a może rozbrajaniem min przeciwpiechotnych? Czymkolwiek by się zajmowała, jej nazwa nie wróżyła spełnienia marzeń Jonny'ego z ostatnich kilku tygodni.

Ktoś uderzył go nagle w plecy. O mało nie wytrącił mu z dłoni karty poborowej.

- Schrzaniaj z przejścia - warknął chudy jak tyczka miody człowiek, przeciskając się szybko obok niego. Ani użyte słowo, ani akcent nie były Jonny'emu znane. - Jak chce ci się brumać, to chrzań się w inne miejsce.

- Przepraszam - mruknął Jonny patrząc, jak młodzieniec znika daleko przed nim w tłumie.

Zacisnął zęby i zaczął się też przeciskać, spoglądając na umieszczone na ścianie i podświetlone napisy z nazwami oddziałów i jednostek. Czymkolwiek miałyby się okazać Kobry, powinien się pospieszyć i znaleźć tę swoją salę zebrań. Umieszczony wysoko ścienny zegar wskazywał piętnastą dwanaście, a mało prawdopodobne, by dowódca jakiegokolwiek oddziału tolerował u podwładnych opieszałość.

Sala C - 662 stanowiła pierwszy dowód, że być może przedwcześnie doszedł do niewłaściwych wniosków. Zamiast spodziewanego wielkiego audytorium mogącego pomieścić batalion wojska zobaczył pomieszczenie, w którym z trudem mogło przebywać czterdziestu ludzi. Większość siedziała już zresztą na swoich miejscach. Naprzeciwko, za stołem ustawionym na niewielkim podium, Jonny zobaczył dwóch mężczyzn odzianych w bluzy z czerwonymi i czarnymi pasami tworzącymi na piersiach literę V. Kiedy zajmował wolne krzesło, młodszy z nich spojrzał w jego stronę.

- Nazwisko? - zapytał.

- Jonny Moreau, sir - odparł, patrząc przelotnie na zawieszony na ścianie zegar.

Była dopiero piętnasta dwadzieścia osiem. Mężczyzna w bluzie tylko skinął głową i zaznaczył coś na komputerowym pulpicie, który trzymał na kolanach. Przez następne dwie minuty Jonny rozglądał się po sali, wsłuchiwał się w bicie własnego serca i puszczał wodze fantazji.

Dokładnie o piętnastej trzydzieści starszy z dwójki umundurowanych mężczyzn powstał.

- Witam panów - powiedział i kiwnął głową. - Jestem ce-dwa Raud Mendro, dowódca oddziału Kobra. Przede wszystkim chciałbym powitać panów na Asgardzie. To jednostka, w której zmieniamy kobiety i mężczyzn w żołnierzy, a także w lotników, marynarzy, członków naszych

Oddziałów Gwiezdnych i tak dalej. Tutaj, w Kompleksie Freyra, szkolimy wyłącznie żołnierzy... a wasza czterdziest-kapiątka miała zaszczyt zostać wybrana do najnowszego i moim zdaniem najbardziej elitarnego oddziału, jaki istnieje w całym Dominium Ludzi... Jeżeli zechcecie do niego wstąpić.

Popatrzył na zebranych, jakby chciał się przyjrzeć każdemu po kolei.

- Jeżeli tak, to po ukończeniu szkolenia będziecie wykonywali najniebezpieczniejsze zadania, jakie mamy. Udacie się na planety zajęte przez wojska Troftów i będziecie angażowali siły wroga, prowadząc tam walkę partyzancką.

Przerwał, a Jonny poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Jednostka elitarna - tak jak pragnął, i szansa pomocy ludności cywilnej, czego również pragnął. Tyle że walka na planetach opanowanych przez siły Troftów kojarzyła mu się bardziej z samobójstwem niż ze służbą w wojsku. Sądząc po szmerze, jaki przeszedł po sali, domyślił się, że jego opinię musiało podzielać wielu rekrutów.

- Rzecz jasna - ciągnął Mendro - nie chodzi nam o zrzucanie was na spadochronach z karabinem laserowym w jednej dłoni i radiostacją w drugiej. Jeśli zdecydujecie się na wstąpienie do oddziału, przejdziecie najbardziej wszechstronne przeszkolenie, po którym otrzymacie absolutnie najnowocześniejsze uzbrojenie, jakim będziemy dysponowali.

Wskazał mężczyznę siedzącego obok niego przy stole.

- Ce-trzy Shri Bai będzie dowódcą instruktorów, odpowiedzialnych za szkolenie waszej grupy. Za chwilę zademonstruje wam kilka rzeczy, które wy, kiedy zostaniecie Kobrami, także będziecie umieli robić.

Bai odłożył swój pulpit komputerowy i zaczął powoli wstawać... lecz nagle, nie ukończywszy tego ruchu, wystrzelił pod sufit sali.

Bai skoczył, a zaskoczony Jonny dojrzał jedynie zamazaną smugę, ale dwa głośne jak huk gromu klaśnięcia, jakie dobiegły go z tyłu, dały mu przerażającą pewność, że coś w tym wspomaganym rakietowe locie musiało się nie udać. Odwrócił się szybko, spodziewając się ujrzeć zmasakrowane ciało Baia...

Bai stał jednak najspokojniej w świecie przy drzwiach, a na ustach igrał mu lekki uśmiech, którym kwitował zdumienie malujące się na wszystkich twarzach.

- Jestem pewien, że wszyscy dobrze wiecie, iż zastosowanie osobistych silników rakietowych czy egzoszkieletowych wzmacniaczy mięśni w tak małym pomieszczeniu byłoby szaleństwem - oświadczył. - Hm? No, to przyjrzyjcie się raz jeszcze.

Zgiął nogi w kolanach zaledwie o kilka stopni, a później z tym samym piorunującym klap, klap znalazł się z powrotem na podium.

- No, dobrze - powiedział. - Kto widział, co właściwie zrobiłem?

Cisza... Dopiero po dłuższej chwili podniosła się czyjaś ręka.

- Sądzę, że odbił się pan od sufitu - odezwał się niepewnym głosem jeden z rekrutów. - Pewnie całą siłę odbicia przyjął pan na barki?

- Innymi słowy, nie widzieliście - rzekł Bai i kiwnął głową. - Wykonałem obrót, skacząc do sufitu, odbiłem się od niego stopami, obróciłem się raz jeszcze i wylądowałem na podłodze.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin