Janusz Meissner- L-59 (1974).rtf

(461 KB) Pobierz

Janusz Meissner

L-59

Wydawnictwo Literackie Kraków

1974

1

Nudny obiad u generała dobiegał końca. Podano kawę i dowódca korpusu zapalił cygaro, ostatnie z zapasu, którym rozporządzał. Rozmowa, rwąca się co chwila, ustała zupełnie. Wszyscy siedzieli zamyśleni i nawet kapitan Ziemke nie starał się opowiedzieć żadnej ze starych anegdotek, które powtarzał od trzech lat przy podobnych okazjach.

Było parno i bardzo gorąco. Chmury odpłynęły na południe, słońce piło wilgoć z rozgrzanej ziemi. Z baraków koszarowych dolatywały smętne, usypiające tony sygnałowej trąbki. Przed obszerną werandą domu generała kury grzebały w piasku i pogruchiwały gołębie.

Generał patrzył w przestrzeń ponad głowami swoich oficerów i bodaj po raz pierwszy myślał o tym, jaki los czeka ich w niedalekiej przyszłości.

Dotychczas byli dlań tylko współpracownikami w dziele tej dziwacznej wojny, improwizowanej w warunkach .zupełnie odmiennych, niż to przewidywał sztab generalny cesarza. Byli narzędziami i wykonawcami zamierzeń dowódcy korpusu ; narzędziami precyzyjnymi, przyznawał to chętnie. Znał naturalnie ich wartość jako żołnierzy, ale nigdy nie przychodziło mu na myśl, co dzieje się w ich umysłach i sercach. Wiedział, co każdy z nich zrobi w danej sytuacji, lecz dopiero teraz, po trzyletniej kampanii, zadał sobie pytanie, co oni czują, jak myślą, jacy są, jeśli odrzucić te wszystkie elementy składające się na osobowość oficera: dyscyplinę, wiedzę fachową, wychowanie w wojskowej szkole, nawyki służbowe, mundur...

Nie znał ich właściwie. Nie zbliżył się do nich. Wystarczało mu, że orientuje się, jak i na jakich stanowiskach można ich użyć.

Poza tym... poza tym dostatecznie był pewien ich honoru, patriotyzmu, karności i odwagi, aby nie zawracać sobie głowy analizowaniem głębszej treści leżącej poza sferą walorów wojskowych.

Mógł liczyć na nich, tak. Mógł być z nich dumny jako dowódca w tej wyczerpującej wojnie, w tym strasznym kraju, gdzie tylko najdzielniejsze jednostki nie ulegały demoralizacji. Nigdy nie zdarzyło się nic takiego, co mogłoby podkopać to zaufanie.

Ale czy nie zdarzy się aż do końca?... Spojrzał po ich postaciach dokoła stołu. Zmęczone gorączką oczy, zapadłe policzki albo twarze nalane, blade, o ziemistej cerze. Wytarte, połatane mundury. Gorzka rezygnacja bez rozpaczy. Obowiązek? Nie, raczej nałóg trwania na straconym posterunku.

Kampania była przegrana. Wszyscy wiedzieli o tym już od dawna, lecz dopiero dziś padły te słowa z ust dowódcy. To była pieczęć i podpis na losach białych oficerów i czarnych żołnierzy korpusu kolonialnego.

Kampania była przegrana, a mimo to należało walczyć dalej. Bronić do ostatka zamorskiego bastionu Niemiec[1], póki choć jeden z ich przedstawicieli mógł utrzymać karabin w ręku.

Kiedy się to wszystko zaczęło telegraficznym rozkazem z Berlina, porwali się do czynu. Zaraz w pierwszych dniach wojny angielski desant pod Tanga został udaremniony. Ofensywa Anglików, wspieranych na prawym skrzydle przez korpus portugalski z Mozambiku, załamała się na linii kolei Dar es-Salaam — Tabora. Można było wówczas zepchnąć przeciwnika w febryczne doliny rzek, w bagna i puszcze Bangweolo i Lunkanga. Można było wtargnąć do Rodezji, rozniecając powstanie wśród tubylców...

Stało się inaczej: armia niemiecka została odcięta od reszty świata, zablokowana przez nieprzyjacielską flotę, pozbawiona dopływu rezerw i zapasów. Zawiodły transporty broni i amunicji, a cały plan runął, zmieniając nagle sytuację szczupłego korpusu.

Anglikom tymczasem przybywały posiłki, na Niemców zaś rzuciła się febra.

Padły kolejno porty Tanga, Bagamojo i Dar es-Salaam zbombardowane przez krążowniki brytyjskie. Opuszczone zostały fortece Bismarcksburg nad jeziorem Tanganika i Wiedhafen nad jeziorem Niasa.

Z bogatych prowincji na zachodzie i północy niedobitki niemieckiego korpusu przebiły się przez żelazny pierścień nowocześnie uzbrojonych angielskich Somalijczyków i Masajów na południe i oparły się na granicy Mozambiku u brzegów rzeki Ruwumy. Główne siły stanęły załogą w Newali, wydzieliwszy grupy operacyjne do naturalnych ośrodków oporu w górach Uhehe i wokół miejscowości Kilwa Kiwindże.

Grupa Uhehe w kilka tygodni później przestała właściwie istnieć. Niespodziewany wypad angielskiego korpusu posiłkowego z północnej Rodezji zmniejszył jej siły w rozpaczliwych bitwach do rozmiarów oddziału partyzanckiego bez znaczenia. Tylko dzięki niedostępności zajmowanego terytorium oddział ten trzymał się jeszcze na południowym cyplu gór Wyżyny Langeburskiej, nieustannie zagrożony odcięciem od głównych sił niemieckich.

Trzeba było odstąpić od dawnej taktyki i w ogóle zmienić zasady walki, na których kształcili się dotychczas oficerowie cesarskiej armii. Teraz można było tylko improwizować. Ta wojna była tak różna od wszystkiego, do czego przygotowywały studia fachowe, manewry i praktyka w Europie! Partyzantka bez nadziei zwycięstwa, nieustanna gmatwanina obustronnych oskrzydleń luźnych oddziałów, wojna ruchoma, rzezie w zasadzkach i uderzenia w próżnię, oto w kilka słów ujęte dzieje tej kampanii, prowadzonej w ciągu dwóch i pół lat od wybuchu konfliktu.

Zabójczy klimat, brak dróg komunikacyjnych, trudności transportowe, głód, brak środków lekarskich, amunicji, broni i rezerw oficerów dziesiątkowały czarny korpus niemiecki. Murzyni padali z wycieńczenia i umierali w marszu, a ekspedycje wysyłane po rekruta i po żywność napotykały bierny opór. Tse-tse wyniszczyła bydło, muły i konie. Febra szalała w szeregach, zapas chininy był na wyczerpaniu...

Generał, Żelazny Generał, jak go nazywano po obu stronach frontu, walczył dalej. Szybko zorientował się w nowych warunkach i nie myślał o kapitulacji.

Powierzono mu obronę tego kraju i dopóki rozporządzał choć jednym batalionem, dopóki stał na terytorium niemieckiej kolonii, musiał jej bronić, jak mu nakazywał żołnierski obowiązek.

To było proste i zrozumiałe; nie wymagało żadnych wyjaśnień. Tak samo przecież musieli myśleć wszyscy jego oficerowie.

Wszyscy byli tu od samego początku. Walczyli ze strasznym, wysuszającym tkanki upałem, przemierzając pieszo na czele swych ludzi spalone słońcem stepy, pełne trujących wyziewów bagna i podzwrotnikowe łasy. Bili się jak bohaterowie, pożerani malaryczną gorączką, odzyskując przytomność między jednym atakiem febry a drugim; uśmierzali bunty własnych oddziałów, staczali potyczki, odcięci od ojczyzny, skazani na obcowanie z dziczą i asymilowani przez tę dzicz wbrew ich woli.

Tak być powinno — pomyślał generał, otrząsając popiół cygara. — Ich przyszłość? Ich przyszłość związana jest tylko z przyszłością Niemiec.

Zapewne każdy z nich chował głęboko w sercu tęsknotę do domu, do swoich. Choćby to nawet nie byli bliscy, choćby tylko mówili tym samym językiem; choćby tylko mieszkali tam daleko, w Saksonii, w Bawarii, w Prusach... Tam gdzie człowiek nie czuje się jak zwierz zagnany w pułapkę; gdzie wolno mu mieć nadzieję, że coś się zmieni na lepsze; gdzie są biali żołnierze, całe masy, setki tysięcy, miliony białych; gdzie mrok nie wdziera się przemocą do duszy; gdzie minęło już dwadzieścia wieków cywilizacji, podczas gdy tu...

Zapewne, musiało im być ciężko.

Generał patrzył na nich przenosząc wzrok z jednego na drugiego. Dłużej zatrzymał się przy kapitanie Ziemke.

Typowy pruski oficer. Może trochę za ostry w stosunku do szeregowców, ale za to odważny aż do głupoty, posłuszny ślepo, choć pewien siebie. Nieskomplikowany, pozbawiony wyobraźni, nie wdający się w politykę, niezdolny do żadnych kompromisów. Takimi ludźmi podbija się obce narody i państwa, zwycięża się je, ale nie rządzi się nimi. To ludzie wojny.

Porucznik Richter: sentymentalny, dokładny i spokojny. Byłby doskonałym oficerem instruktorem w wojskowej szkole albo dowódcą kompanii w małym garnizonie. Tu brzydzi się Murzynkami i nie dowierza swoim szeregowcom. Na pewno ma narzeczoną, jakąś Mizzi czy Lotti, do której pisze co tydzień list i odkłada go do pudełka po sucharach, ponieważ nie ma sposobu wysłać go do Europy.

Major Berger: uosobienie przeciętności i patriotyzmu; solidny, dobry żołnierz, który ceni swoją karierę i awansuje automatycznie, równie automatycznie spełniając swoje obowiązki.

Porucznik Wiese, Stoltzman i ci wszyscy inni z gatunku już wymienionych... Ludzie, którzy trwają na posterunku, oddają najlepsze lata, zdrowie, krew i życie na rozkaz generała, za cesarza i ojczyznę...

Myślą podobnie, czują podobnie i wszyscy urobieni są na jedną miarę przez doskonały regulamin niemieckiej organizacji i dyscypliny duchowej.

— Tak, tak, moi panowie, znamy się dość dobrze nawzajem, aby otwarcie spojrzeć w oczy przyszłości — powiedział utwierdzony w swoim mniemaniu. — Mimo to wytrwamy do końca. Wiem, że myślicie tak samo. Rozumiemy się, nieprawdaż?

Sakramentalne: „Tak jest, ekscelencjo!" było jedyną odpowiedzią, jakiej oczekiwał.

Tylko doktor Knoll myślał o czymś innym i milczał. Wszyscy mimo woli spojrzeli na jego chudą, kościstą postać, jakby szukając po raz nie wiadomo który rozwiązania zagadki, jaką był dla nich.

Nikt nie pamiętał, kiedy tu przybył. Każdy z nich zastał go już w sztabie korpusu. Wiadomo było, że nigdy nie chorował. To stanowiło jego siłę: mogło się zdawać, że ciało jego składa się wyłącznie ze ścięgien i kości, że choroba nie może wedrzeć się do jego organizmu i nie znajduje w nim siedliska, które mogłaby strawić. Poza tym osobę lekarza, jego życie i jego myśli okrywała jakaś tajemnica. Jaka? Nie wiedziano.

Zachowywał się „bez zarzutu", według wyrażenia generała. Był dobrym lekarzem. W potrzebie bił się odważnie.

Przy tym znał kraj na wylot, lepiej niż miejscowi przewodnicy. Opowiadano, że dawniej, zanim wstąpił do służby wojskowej, zajmował się eksploatacją kości słoniowej i handlem. Byli tacy, którzy utrzymywali, że zrobił na tym wielki majątek.

Murzyni odczuwali dla niego coś w rodzaju czci. Nie wiadomo, czy na skutek jego wiedzy fachowej, czy też z innych jakichś powodów. I znów narzucało się pytanie: z jakich?

Pewien arabski kupiec, handlujący z Bahutu w głębi kraju, którego wojna zaskoczyła na granicy półpodległego królestwa Ruandy, przybywszy do obozu Żelaznego Generała w roku 1915, dostał napadu rozpaczliwego strachu ujrzawszy tam doktora Knolla. Gdyby go wówczas nie schwytano, utonąłby zapewne w bagnistej rzece, do której rzucił się z brzegu w panicznej ucieczce, pozostawiając resztki swej wycieńczonej karawany przy drodze na skraju puszczy.

Ludzie Bergera wyłowili go z gęstej, zielonej wody i zaprowadzili do kwatery dowódcy. Ale nic nie zdołano zeń wyciągnąć: trząsł się, blady i ociekający błotem, powtarzał wyrazy bez związku i jęczał, ilekroć posłyszał glos Knolla, który oświadczył, że nigdy w życiu go nie widział.

Później, kiedy doktor odszedł, jeden z oficerów na własną rękę starał się' czegoś dowiedzieć od przerażonego handlarza. I ten jednak dał wreszcie pokój.

„Zabiją mnie, panie. On mnie każe zabić" — szeptał Arab drżąc na całym ciele.

Potem zaczął coś bredzić o czarach, o uroczystościach czarnych i o pewnym białym, który jakoby brał w tym udział.

A potem mówił o kości słoniowej, pożądliwie mlaskając wargami, póki znów nie doszedł do osoby Knolla. Nie wymienił zresztą jego nazwiska. Zaledwie odważył się wskazać oczyma kierunek, w którym doktor odszedł. Mieszał wyrazy arabskie z niemieckimi, chwilami zaś mówił narzeczem Bahutu lub Batusi, jakich oficer nie rozumiał.

Najdziwniejsze było nieoczekiwane zakończenie tej niezrozumiałej historii. Nad ranem znaleziono arabskiego kupca przygwożdżonego bagnetem do ziemi. Czarny żołnierz, który miał go pilnować, uciekł do lasu.

Murzyna schwytano tego samego dnia i powieszono, a Knoll, dowiedziawszy się o wypadku, nie rzekł ani słowa, tylko uśmiechnął się gorzko.

Jego uśmiech zawsze zresztą miał pewien nieuchwytny odcień gorzkiej ironii lub drwiny. I teraz, gdy po słowach generała nastąpiło chwilowe ożywienie, on jeden uśmiechał się podobnie jak wówczas i milczał.

Nie było to milczenie wrogie; nie zawierało krytyki i nie stanowiło wyrazu opozycji. Doktor czuł się raczej skrępowany i jakby zawstydzony, ilekroć generał zwracał się wprost do niego.

Wiedział, że dokoła jego osoby przewija się coś niewyraźnego, czego nikt nie może zrozumieć. Sam nie potrafił usunąć tej przegrody.

Cóż miałby do powiedzenia? O czym starałby się przekonać tych ludzi? Dlaczego usprawiedliwiałby się i z jakich mianowicie zarzutów?

Że nie zawsze stosował się do pojęć i praw europejskich tu, na Czarnym Lądzie? Że dawniej bywał niebezpieczny dla wchodzących mu w drogę? Że zdobył posłuch i uwielbienie wśród Murzynów?

Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że jeśli dowódca korpusu wyróżniał kogokolwiek, to właśnie jego.

Nie można było tak twierdzić z całą pewnością i nie wskazywały na to żadne realne fakty, ale dawało się to odczuć do pewnego stopnia.

Czasami generał zapytywał oficerów o zdanie przed powzięciem jakiejś decyzji i gdy kolejno się wypowiadali, raz na zawsze przyjętym zwyczajem, najpierw młodsi, potem starsi, wtedy, gdy mówił Knoll, wzrok Żelaznego Generała wracał z przestrzeni ponad głowami sztabu na twarz mówiącego.

Patrzyli sobie w oczy uporczywie i długo. „Więc pan tak zrobiłby na moim miejscu?" pytał dowódca.

„Tak jest, ekscelencjo".

Mogło się zdawać, i doktor zawsze oczekiwał tego, że z kolei generał zapyta:

„A jak by pan sam postąpił? Jaką pan obrałby drogę? Pan, doktorze Knoll? Nie kapitan, nie oficer armii niemieckiej, tylko pan, człowiek? Jak panu każe pańskie sumienie i to, co w panu jest niezrozumiałego; czego nie mogę przeniknąć do samej głębi, do dna?"...

Ale generał milczał. Pytał tylko wzrokiem. Nie, nie pytał właściwie: patrzył, ważył coś, czegoś domyślał się może... Potem jego wzrok wracał w przestrzeń. „Pan, kapitanie Ziemke?"

Może to był zbieg okoliczności, ale najczęściej decyzja dowódcy pokrywała się ze zdaniem lekarza.

Major Berger przy pomocy Ziemkego opracowywał ją następnie w formie rozkazu. Inni wykonywali ten rozkaz. Knoll uśmiechał się gorzko lub z zażenowaniem.

Ci dwaj — pomyślał generał o nim i o Ziemkem — uzupełniają się nawzajem.

Wstał i skłonił się sztywno.

— Kapitan Ziemke i doktor Knoll będą mi zaraz potrzebni. Dziękuję panom.

*

Konferencja dotyczyła między innymi sytuacji politycznej, ale głównym jej tematem były sprawy taktyczne związane z porą deszczową, która od kilku tygodni unieruchomiła prawie zupełnie obie walczące strony, zamieniając wysychające strumyki i kałuże w szeroko rozlane rzeki i ogromne, łączące się ze sobą niemal nieprzerwanie bagna. Stwarzało to trzy- lub czteromiesięczną przerwę w działaniach wojennych. Przerwę, którą nieprzyjaciel z pewnością wyzyska celem przygotowania się do ostatecznego ciosu.

Dla Niemców ten okres przymusowej bezczynności bynajmniej nie był dogodny. Czas działał przeciw nim: febra i śpiączka przerzedzały szeregi; głód i brak chininy dopełniały miary klęski. Wśród Murzynów zaczynało się wrzenie, a z grupy operacyjnej Uhehe, która miała wykonać dywersję na tyłach prawego skrzydła armii brytyjskiej, aby sparaliżować jej spodziewaną ofensywę, nie było wiadomości.

— M'Baya znów pojawił się tutaj — powiedział generał omówiwszy najważniejsze sprawy zaopatrzenia i wysłuchawszy sprawozdań obu oficerów. — Kim on właściwie jest?

— Należałoby go powiesić — mruknął Ziemke. — Podburza czarnych. Jest czymś w rodzaju proroka, czarownika, przywódcy ruchu przeciw białym. Myślę, że teraz jest także angielskim szpiegiem.

— Co pan wie o nim, doktorze? Pan go zna lepiej.

... — Wiem, że przybył tu wczoraj. Prosił mnie o chininę. Niestety, chininy zostało nam zaledwie, na sześć lub osiem tygodni dla białych.

— Dla białych! — przerwał Ziemke. — Pan to mówi niemal z wyrzutem. Myślę, że chętnie ofiarowałby pan cały zapas Murzynom ze swego ambulansu.

— Ten ambulans jest raczej domem przedpogrzebowym niż szpitalem — powiedział Knoll. — Co do M'Bai, to istotnie odgrywa rolę trybuna ludowego, ale nie słyszałem dotychczas, aby zachęcał czarnych do buntu przeciw władzom wojskowym. Jego mowy mają podłoże religijne. Mówi zresztą bardzo niejasno i wątpię, czy ktokolwiek z jego słuchaczy go rozumie. Mówi o zjednoczeniu wszystkich szczepów murzyńskich we wspólnej wierze, którą ogłasza jako nową naukę. Jest raczej mistykiem.

— Ten pański mistyk występuje przeciw wszystkim białym w Afryce. Wiem, że przed wojną Anglicy właśnie za to chcieli go powiesić — przerwał znów Ziemke.

— To nie świadczyłoby na jego niekorzyść — zauważył generał. — Czy nawracał i pana, doktorze? — zapytał z uśmiechem.

— M'Baya często rozmawia ze mną — powiedział Knoll wymijająco. — Wie, że jestem lekarzem. Żyjemy w pewnej przyjaźni.

Ziemke z irytacją wzruszył ramionami.

— Uważa pana zapewne za kolegę po fachu — mruknął. — Nazywa się przecież szatanem-szatanem; plemiona Bantu tak tytułują swoich znachorów.

— Niektórzy z nich rzeczywiście posiadają pewną wiedzę medyczną — odrzekł spokojnie doktor.

Generał patrzył w przestrzeń ponad nim.

— Czy uważa pan jego działalność za niebezpieczną? Knoll zawahał się i w tej chwili wzrok generała przeniósł się niżej i stopił się z jego spojrzeniem.

— Nie — odpowiedział. — Nie teraz przynajmniej. Generał czuł, że Knoll wie o tej sprawie więcej, niż chce powiedzieć, ale nie nalegał.

— Niech pan go ma na oku. Niech pan na niego uważa. Pan może do pewnego stopnia wykorzystać dla nas jego wpływ na czarnych. Chciałbym, żeby mnie pan dobrze zrozumiał.

Ziemke wybałuszył oczy. Więc jest aż tak źle, że dowódca korpusu zamierza korzystać z pomocy czarnego szarlatana?!

— Panu — zwrócił się do niego generał — polecam dopilnować, aby żołnierze nie brali udziału w zebraniach urządzanych przez M'Bayę. Co do samych zebrań, hm, należałoby porozumieć się z administracją cywilną. Nie stawiam kategorycznego zakazu. Proszę mnie informować o tych sprawach od czasu do czasu.

Ziemke i Knoll wyszli razem i rozstali się przed koszarami. Doktor poszedł do ambulansu; Ziemke — na patrol do wsi otaczających garnizon.

Było już ciemno. Świeciły wielkie gwiazdy jak wielokaratowe brylanty. Niebo zdawało się uginać pod ich ciężarem. Knoll patrzył na nie, stojąc u wejścia do szopy przeznaczonej na szpital i rozmyślał o dziwnym człowieku noszącym często spotykane imię M'Baya.

Mijało już dziesięć lat od chwili, kiedy spotkał go po raz pierwszy. Był wówczas u kresu sił, wycieńczony febrą i na pół żywy z pragnienia. Takim zastał go M'Baya w obozie opuszczonym przez resztę zdrowych jeszcze Murzynów, wśród spalonej na popiół trawy brusy.

Kilka przykucniętych w krzakach postaci z żebrami sterczącymi spod obwisłej skóry, to byli chorzy na śpiączkę. Niektórzy poumierali już i ciała ich schły teraz jak mumie w słonecznym żarze. Czasem któryś z żywych zrywał się i w ataku szaleństwa pędził przed siebie, póki nie padł gdzieś dalej, aby stać się żerem dzikich bestii i sępów krążących w pobliżu.

W chwilach przytomności Knoll podsycał ogień. Poza tym konał. Lecz raz, ocknąwszy się znowu, zobaczył na wprost siebie ascetyczną twarz z trzema upiększającymi ją bliznami na każdym policzku. Prosty, wydatny, zgoła nie-murzyński nos, gorejące oczy, zapadłe usta.

Z początku myślał, że majaczy. Dopiero później, oprzytomniawszy całkowicie, stwierdził, że ma do czynienia z prawdziwą ludzką istotą. A potem wypił podany przez nią jakiś płyn i usnął.

Kiedy się obudził, był już o wiele silniejszy i mógł mówić. Przybysz mówił także. Nie odszedł przez cały dzień i noc, i przez wiele dni następnych.

Knoll szybko wracał do zdrowia pod działaniem tajemniczych leków. Zaczął polować, a M'Baya przyrządzał mu posiłki i sam z iście murzyńską żarłocznością pochłaniał całe masy mięsa.

Prócz tego mówił. Mówił o rzeczach dziwnych, często niezrozumiałych. Knoll miał wrażenie, że te zwierzenia, wyznania i wykłady wciągają go przemocą w otchłań, wloką poprzez poprzednie istnienia, cofają aż do najpierwszych, na pół świadomych wzruszeń pradawnej egzystencji.

To była magia zadziwiająca swoją sugestywnością.

M'Baya wtajemniczał go z wolna w tę wiedzę, nie mówiąc nigdy, dlaczego to robi.

Jego znajomość toksykologii budziła podziw. Podobnie — jego zdolności hipnotyzerskie i dar „widzenia na odległość". M'Baya nauczył Knolla przyrządzania odwarów z niektórych roślin i ziół mających własności nie znane europejskiej medycynie. Wkrótce cała wiedza lekarska czarnych, jakże nie doceniana przez Europejczyków! stanęła otworem przed zaciekawionym lekarzem.

Trwało to długo, Knoll stracił rachubę dni i tygodni, ale spostrzegł wreszcie, że musiało upłynąć kilka miesięcy od przybycia M'Bai, bo pamiętał, że wyruszył ze swą karawaną na początku pory suchej, a oto nadchodził już okres deszczów. Niespodzianie zapragnął wrócić.

M'Baya nie sprzeciwiał mu się.

Rozmawiali tej nocy po raz ostatni przed rozstaniem. Wtedy to szatan-szatan rozwinął pewien plan przed zdumionym Europejczykiem: szalony pomysł o niezwykłych perspektywach.

Knoll wysłuchał go do końca i jakkolwiek realizacja tego wielkiego przedsięwzięcia wydała mu się o wiele trudniejsza, niż ją sobie wyobrażał M'Baya, obiecał swą pomoc, gdy nadejdzie właściwy czas działania.

Już wówczas rozporządzał wielkimi wpływami wśród wielu szczepów nie tylko we wschodniej Afryce niemieckiej, lecz również w posiadłościach brytyjskich na południu i w Kongo. Łączyły go pewne stosunki handlowe i polityczne z Abisynią; jego wyprawy handlowe docierały do jeziora Czad i do brzegów Nigru. Posiadał rzekomo wielki majątek, o którego rozmiarach krążyły fantastyczne pogłoski wśród dyrektorów europejskich kampanii dla eksploatacji kości słoniowej i złota. Opowiadano sobie b zakopanych skarbach, na których ciążyła krew białych dowódców zaginionych karawan, o tajnych sojuszach murzyńskich władców, o buntach i rzeziach organizowanych przez tego Niemca zagarniającego łupy białych kolonizatorów.

Trudno było dociec, ile prawdy mieści się w tych plotkach, lecz nie ulegało wątpliwości, że tam, gdzie „gospodarował" Knoll, inni biali awanturnicy i przedsiębiorcy nie mieli już po co przyjeżdżać.

Projekt M'Bai opanował na pewien czas niepodzielnie myśli Knolla. Pociągała go rola przywódcy i organizatora powszechnego powstania ludów Afryki, marzyła mu się potężna federacja niepodległych państw murzyńskich. Im dłużej rozmyślał o przyrzeczeniu danym czarnemu kapłanowi, tym bardziej się zapalał do jego spełnienia, jakkolwiek teraz już jasno zdawał sobie sprawę, jakie to szczególnie pomyślne okoliczności mogłyby zapewnić powodzenie tego przedsięwzięcia.

Szczególnie pomyślne okoliczności... To znaczy jakiś olbrzymi wstrząs, przewrót polityczny i społeczny w Europie; może nawet na całym świecie!

Czy można było tego oczekiwać w niedalekiej przyszłości? A jeśli nie, to czy rozpętanie otwartego buntu przeciw całej potędze świata cywilizowanego miało jakiś sens? Czy taka walka miała jakiekolwiek widoki powodzenia? Czy nie byłaby walką z góry przegraną?

Kto wie — myślał. — Kto wie... Tutaj nawet klęska nie mogłaby już niczego pogorszyć.

Przyszło mu na myśl, że nawet po klęskach wszystkich powstań i rewolucji za falą mściwej reakcji następowały fale postępu.

Mimo to zwlekał z decyzją, a tymczasem zaczął gromadzić materialne środki do osiągnięcia tego odległego celu i rozwijać działalność dyplomatyczną wśród dotychczasowych sojuszników, nie odkrywając im nawet w części swych zamierzeń na przyszłość. Przegrupowywał siły, zmieniał front, przystosowywał sieć własnej organizacji handlowej do nowych zadań, jeszcze niezupełnie skrystalizowanych, jeszcze nie konkretnych, lecz już zarysowujących się w jego umyśle na miarę wielkich dziejowych przeobrażeń.

Niejednokrotnie później spotykali się z czarnym prorokiem w przeróżnych okolicznościach, ale aż do wybuchu wojny M'Baya nie wspominał o otrzymanej obietnicy. Dopiero po odwrocie niemieckiego korpusu zaczął przeć do realizacji owych zamierzeń. Jednocześnie jednak zmienił się jego stosunek do Knolla. M'Baya zmalał; z mistrza i towarzysza przedzierzgnął się w podwładnego, usunął się na drugi plan, skrył się w skorupie zewnętrznych obrządków zwykłego czarownika czy kapłana, rozumiejąc zapewne, że jedynie Knoll zdołałby zorganizować i wprowadzić w czyn ogromne dzieło wyzwolenia i zjednoczenia Afryki.

Mimo to starał się coraz usilniej obudzić w Knollu chęć rozpoczęcia bliżej nie określonych działań, przedsięwzięcia jakiejś akcji, którą ukazywał mu w mglistych zarysach. Ale Knoll nie uważał wcale, aby obecna chwila była odpowiednia do działania, a jeśli zawahał się przed stanowczą odpowiedzią na pytanie generała, to między innymi także dlatego, że nie był pewien, czy i jak dalece zamierzenia M'Bai krzyżują się z interesami niemieckiego dowództwa. Ufał natomiast, że znajdzie dość sił, aby przeciwstawić się, na razie przynajmniej, działalności proroka, jeśliby ta działalność miała spowodować przedwczesny wybuch powstania lub choćby tylko zagrażać istnieniu niemieckiego korpusu.

Teraz ogarnął go niepokój na myśl o tym, co zdarzyć by się mogło, gdyby istotnie M'Baya zamierzał postawić go wobec faktu dokonanego; gdyby już zaczął działać na własną rękę, aby go zmusić do wyboru między służbą w szeregach armii a skokiem w przepaść, której nie zgłębił jeszcze nikt z białych.

Wśród tej rozterki i niepewności postanowił nie wstępować wcale do ambulansu, lecz natychmiast odszukać czarownika i przekonać się o jego intencjach.

Oglądając się na wszystkie strony i klucząc jak tropiony przestępca wśród ciasnych zaułków i murów z gliny zmieszanej z sieczką, poszedł w kierunku opuszczonych, rozsypujących się budowli na skraju puszczy.

Z okien domu generała patrzyły za nim czyjeś bystre oczy. Potem zgasło światło i dom pogrążył się w ciemności.

*

M'Baya mówił w mrok, przykucnąwszy pod rumowiskiem na pół rozmytych deszczami cegieł z nie wypalonej gliny. Dokoła sterczały krzywe, walące się ganki i ściany z czerniejącymi wysoko otworami okien. Kamienne ozdoby i stopnie, popękane i wygładzone przez czas, walały się między porastającą je dżunglą, która wdzierała się tu swobodna, dzika, zwycięska.

Mogło się zdawać, że M'Baya mówi sam do siebie. Jego głos ścichał czasem do szeptu, by potem poderwać się, urosnąć w namiętnej swadzie, rozpaść się w dramatycznych przerwach, wybuchnąć krzykiem protestu i znów popłynąć rytmicznie w strofach niemal poetyckiego eposu.

Mówił o Songhoi i Ghanie, potężnych państwach murzyńskich dawnych czasów, opowiadał ich historię, mieszając fakty z podaniami i legendami. Wspomniał rozkwit dynastii Mandemg, której podlegały wszystkie ludy Bantu, póki nie przyszli z północy biali najeźdźcy. A potem długo jeszcze mówił o tym, jak wyludniają się miasta, znikają kraale i giną czarni ich mieszkańcy od coraz innych chorób, które zjawiły się wówczas, gdy pierwsze partie niewolników zakute w żelaza ruszyły ku wybrzeżom.

Coraz mniej zrozumiała była ta mowa i coraz cichszy głos płynący z cienia. Słowa o wojnie, o wyzwoleniu, o nowym władcy, niepojętym i przebywającym jeszcze gdzieś w nieokreślonej stronie, o jakiejś wielkiej zmianie, o tworzeniu się, wzroście, zbliżaniu się ery zwycięskiej walki z uciskiem, ze śmiercią, z wrogami Czarnego Lądu... Słowa na pozór bez związku, słowa omijające z daleka treść, dziwne słowa, budzące niepokój, nadzieję, gniew...

Kłębiły się cienie, rozpełzały się dokoła ruchliwe, gasnące raz po raz błyski oczu. Mrok drżał, szeleścił. Cienie pomykały wzdłuż ścian unikając światła księżyca, sunęły w trawie i prześlizgiwały się przez zwaliska. Nieruchomiały nagle, zlewając się z ciemnością nocy, wsiąkały w czarne tło. Tkwiły w nim, powiewały cichym oddechem. Było ich wiele: czarnych, żywych, milczących.

Był tam również jeden biały.

To, co usłyszał, obudziło znów w jego sercu wahanie i niepewność. Długo w nocy chodził wzdłuż murów fortu i nikt nie wiedział, jaka walka toczy się w jego duszy.

Wreszcie, gdy już świt zaczął rozpraszać ciemności na wschodzie, stanął i oparł czoło o zimne, pokryte rosą kamienie.

— Jeszcze nie teraz — szepnął. — Jeszcze nie teraz.

Doktor był roztargniony i spiesznie przechodził między chorymi, zatrzymując się tylko na chwilę tu i ówdzie, fotem wszedł do kancelarii, aby podpisać jakieś raporty.

Czekał tam na niego Lapto, wspaniały Murzyn z rybackiego szczepu Dolnej Ruwumy, pełniący funkcję uniwersalnego pomocnika, służącego, asystenta i pisarza.

Kapitan Knolł zamknął za sobą drzwi i położył dłoń na muskularnym ramieniu czarnego.

— Niedobrze, Lapto — powiedział po chwili. Murzyn błysnął błękitnawą emalią białek.

— Ty, Lapto, pójść prędko-prędko do M'Baya. Ciebie nikt nie widzieć. Ty podejść cicho i powiedzieć mondela Knoll, on słyszeć wszystko. M'Baya malobali maku. Niteria minge we[2].

— Tak — szepnął Lapto i znikł w cieniu krzaków pod otwartym oknem szopy, cichy jak kuguar.

Czy zdołam ich powstrzymać? — pomyślał doktor niepewnie.

Miał uczucie, że dopuszcza się jakiejś nieuczciwości.

— Powinni mi ufać — powiedział szeptem, jakby bronił się przed niejasnymi zarzutami.

Z jednej strony (to było jak ciężki obowiązek, przemocą losu wtłoczony na jego barki) honor żołnierza, dyscyplina, całe wieki cywilizacji, Europa, ojczyzna...

Ojczyzna?

Okręgi fabryczne pokryte warstwą sadzy, zadymione, smutne; nudne małe miasteczka, wszystkie podobne do siebie: pan burmistrz, pan aptekarz, pan radca, pan pastor, .ochotnicza straż ogniowa i orkiestra w niedzielę; ogródkowe restauracje z niezliczonymi kuflami piwa; mieszczańskie rodziny: ojciec z cygarem, matka cerująca skarpetki, tłuste różowe dzieciaki w długich spodniach i w kretonowych sukienkach; ręczniki z haftowanymi zdaniami: „Dbaj o czystą kuchnię — pozyskasz wierność męża"; policjanci na rogach, równy, twardy rytm wojskowych parademarszów; Wacht am Rhein; Schwarz Weiss Rot i pruski czarny orzeł.

Czy to była ojczyzna?

Nie zdawał sobie dokładnie sprawy ze swoich uczuć dla tego dalekiego kraju opuszczonego tak dawno, że stał się tylko ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin