Janusz Meissner - Wspomnienia pilota 01 - Jak dziś pamiętam (1967).doc

(1758 KB) Pobierz
Janusz Meissner

Janusz Meissner

WSPOMNIENIA PILOTA I. Jak dziś pamiętam

 

 

Jak dziś pamiętam, choć to było lat temu czterdzieści, pięćdziesiąt czy nawet sześćdziesiąt: zaczynał się wiek XX, a wraz z nim moje dzieciństwo i młodość, i pierwszy „romantyczny” okres rozwoju lotnictwa w Polsce... A ja przecież zostałem pilotem mając lat osiemnaście i w ciągu następnych lat dwudziestu kilku spędziłem prawie dziesięć tysięcy godzin za sterami różnych samolotów.

Dziś już zawód pilota nie należy do wyjątkowych; jest udziałem setek tysięcy ludzi. Wtedy, z początku, było nas bardzo niewielu, a w Polsce zaledwie ponad stu. Z tej pierwszej setki, oprócz minie, pozostało jeszcze kilku. Dlatego zdaje mi się, że warto utrwalić to, co pamiętam „jak dziś” o ówczesnych zdarzeniach, o kolegach, o własnej drodze do latania i o przygodach, jakich doznałem w powietrzu i na ziemi.

Starałem się pisać o tych sprawach tak, jak je wtedy widziałem i przeżywałem: nie z perspektywy człowieka dojrzałego, lecz bezpośrednio, z bliska, kiedy wszystko jest na pierwszym planie i kiedy ogląda się to gołym okiem, nie uzbrojonym w sceptyczny filtr doświadczenia życiowego.

Oczywiście nie było moim zamiarem napisane historii kilkudziesięciu lat lotnictwa polskiego. Ta książka jest moją własną, osobistą historią w lotnictwie.

Autor


Część pierwsza

Skład wapna Brauna

Brukowaną polnym kamieniem ulicę Żelazną przecinają tory kolejowe. Od czasu do czasu po obu stronach przejazdu opadają bariery i wtedy na jezdni wzdłuż cuchnących karbolem rynsztoków zatrzymują się wozy, pozostawiające za sobą ślady wapna, cegieł lub węgla, a czasem wąskie strużki piasku, kłaczki siana i źdźbła słomy.

Po torach wolno przetacza się parowóz. Sapie i dymi, holując parę wagonów, zatrzymuje się, jęczą zderzaki, zwrotniczy gwiżdże przeciągle i macha brudną zieloną chorągiewką: z powrotem! Albo z daleka pędzi, osobowy: łoskot kół na szynach, migają okna i twarze podróżnych. Albo wlecze się towarowy jak leniwy, ceglasloczerwony wąż. Przystaje, znów rusza, w kłębach czarnego dymu suną wagony, wagony, wagony, lory, cysterny i jeszcze wagony, i jeszcze, i jeszcze...

Kolumna wozów przed zamkniętą barierą wydłuża się, konie biją kopytami o bruk, oddają mocz, woźnice ćmią papierosy, ciżba ludzi tłoczy się u przejścia dla pieszych.

Nareszcie! Bariery wznoszą się w górę jak maszty i „wio! wio-dalej!” - wezbrana rzeka z hałasem, z turkotem, ze szczękiem żelaza przelewa się przez otwartą tamę.

Na chodnikach przed bramami kamienic, z których wieje chłodem i stęchlizną, bawią się umorusane żydowskie dzieci. Blade dziewczynki niańczą niemowlęta lub kołyszą je w koślawych wózkach. Przechodnie - przeważnie Żydzi w czarnych chałatach - śpieszą dokądś zamyśleni, zaaferowani, przystają nagle po dwóch, po trzech, załatwiają jakieś transakcje, targując się zawzięcie i żywo gestykulując. Przebiegają terminatorzy od szewców i krawców, chłopcy na posyłki, ciężkim krokiem idą tragarze z koszami, z pakami i workami na plecach, wolno, dostojnie kroczy sztywno wyprostowany sprzedawca lodów, niosąc na głowie pomalowany na niebiesko drewniany cebrzyk ze swym towarem. Od czasu do czasu woła donośnie po rosyjsku: „Saachar marożennyj!”

Słońce zniża się już nad dachami domów po zachodniej stronie Żelaznej, ale jest jeszcze dzień. Z otwartych okien wydobywa się mdły zapach cebuli przysmażanej na oleju. Ze sklepików płyną kolejno wonie: nafty, dziegciu i farby z mydlarni Rosenberga, anyżku, majeranku, kwaszonej kapusty i sera ze sklepu spożywczego Wiśniewskiej, fiksatuaru z zakładu fryzjerskiego Pajączka, śledzi od Sternowej, piwa i wódki z restauracji III kategorii na rogu Chmielnej.

Po przeciwnej stronie ulicy pachnie pyłem wapiennym. Nad otwartymi wrotami w wysokim parkanie okalającym duży narożny plac z szopami i wagą dla wozów umocowany jest niebiesko emaliowany szyld:

SKŁAD WAPNA I MATERIAŁÓW BUDOWLANYCH. LUDWIK BRAUN.

Opodal, oddzielony sztachetami, po których pnie się dzikie wino, stoi niewielki parterowy dom z facjatkami. UL. ŻELAZNA 22.

 

Pan Ludwik Braun jest wysokim, przystojnym mężczyzną ze skłonnością do tycia. Minął już siedemdziesiątkę, ale sprawia wrażenie młodszego o łat dziesięć lub dwanaście. Bujna siwa czupryna, opadające w dół wąsy i niewielka broda przystrzyżoną w tępy szpic, poważne spojrzenie jasnoniebieskich oczu i krzaczaste brwi nadają mu wygląd solidny i wzbudzający zaufanie.

Ma na sobie czarną alpakową marynarkę, a na głowie myckę z tego samego materiału. Siedzi za prostym stołem w kantorku przy bramie wjazdowej i przelicza całodzienny utarg.

Tak, zgadza się.

Spogląda na zegar wiszący nad niedawno zainstalowanym telefonem, który ma numer 715. (W Warszawie jest już prawie tysiąc abonentów telefonicznych!) Zegar wska-. żuje szóstą. Jeszcze nie wszystkie wozy powróciły do składu, ale jest środa - w tym dniu tygodnia pan Ludwik trochę wcześniej opuszcza kantor.

Większą część banknotów - oddzielnie zielone trzy-rublówki, oddzielnie błękitne piątki i różowe dziesiątki - chowa do starego skórzanego portfela; resztę zamyka w szufladzie.

Gdzie, u Boga Ojca, jest ten Gierwatowski?

Na czarnym blacie małego biurka, przy którym zwykle siedzi pod nieobecność pryncypała - „Kurier Poranny”.

Naturalnie: wojna z Japonią, pogrom floty rosyjskiej i oblężenie Portu Artura. Tacy jak Gierwatowski uważają to niemal za okazję do nowego powstania. Głupcy! Mało im nieszczęść z sześćdziesiątego trzeciego i czwartego! Kto wie, co i tego wyniknie. Po „krwawej niedzieli” w Petersburgu zaczęło się już i u nas strajki, demonstracje, pochody pierwszomajowe, rewolucja! Socjały i studenci robią awantury, porywają się z motyką na słońce, a wszystko skrupi się na spokojnych obywatelach. No, Gierwatowski chyba już się do tego nie miesza, ale...

- Aha, jesteś pan nareszcie?

Gierwatowski prostuje się po wojskowemu.

- Baran wrócił od Lobodowskiego - melduje. - Na jutro trzy fury lasowanego i dwie beczki cementu.

- Dobrze. Masz pan tu na wszelki wypadek piętnaście rubli w szufladzie. Ja już idę. Wydaj pan obrok i dopilnuj furmanów, a jak ci dwaj wrócą z towarowego, zamknij pan kantor i skład. Zostaw pan klucz Józefowi, a pieniądze przynieś mi pan do domu. No, do widzenia.

- Do widzenia panu - mówi Gierwatowski i podkręca siwego wąsa.

- Tylko zamykaj pan drzwi na klucz, jak wychodzisz na plac i do stajni - mówi pan Ludwik od progu.

Potem zmierza szybkim krokiem ku furtce, ale w połowie drogi zbacza, aby jeszcze zajrzeć do stajni. Jest to długi, niski drewniany budynek z ogromnym szpiczastym dachem krytym papą. Na lewo od wejścia - mały spichlerz z owsem i sieczką oraz strome schody na strych wypełniony sianem i słomą w snopach. Na prawo dwanaście przegród dla koni. Dziewięć jest już zajętych. Mocne, starannie dobrane maścią wałachy skubią siano w oczekiwaniu na obrok. Woźnice czyszczą je szczotkami, poją z wiader, poprawiają ściółkę. Ciepły, ostry zapach zwierząt, nawozu, moczu, dziegciu i siana.

Baran ustawił wóz pod okapem szopy, wyprzągł zawiesił uprząż na kołkach i teraz, dopalając skręconego z machorki papierosa, idzie wolno za koniem, który sam trafia na swoje zwykłe miejsce.

Pan Ludwik bacznie ogląda lśniący grzbiet i zad wałacha, czy przypadkiem nie ma na nim śladów bata. Nie. Baran zapamiętał sobie to, co usłyszał w ubiegłym tygodniu: „Furman, który bije konia, nie będzie u mnie służył”.

Franciszek Baran pracuje u Brauna dopiero od wiosny i bynajmniej nie chciałby stracić tej pracy. Żaden z furmanów nie chciałby jej stracić, choć pryncypał jest surowy i wymagający. Trzynaście godzin, od szóstej rano do siódmej wieczorem, z godzinną przerwą w południe. Tak jak gdzie indziej, ale płaca lepsza, a już jeżeli chodzi o konie, to niewiele takich można znaleźć w Warszawie.

- Baran!

Franciszek staje w progu.

- A co, proszę pana?

- Prawa przednia podkowa ledwie się trzyma. Żebyś mi ją... Coś ty, człowieku! Z papierosem do stajni?! Chyba masz źle w głowie!

Baran cofa się, rzuca niedopałek na ziemię, zadeptuje żarzącą się iskrę.

- Tak, z prędkości...

- Właśnie. Z prędkości może być pożar. Tę podkowę przybić. I niech pan Gierwatowski ją obejrzy. No, dobranoc.

Kilka głosów odpowiada: „dobranoc”, konie przestępują z nogi na nogę, rzucają głowami, podzwaniają łańcuszkami. Duży kot, biały w czarne łaty, usuwa się z-przejścia, które na przestrzał prowadzi do ogrodu na tyłach domu.

W ogrodzie przekwitają bzy; ich mocna woń snuje się w powietrzu. Zgraja wróbli obsiadła pnącza dzikiego wina. Hałasują, kłócą się, plotkują, póki - jeszcze nie zapadł zmierzch. Pan Ludwik wchodzi po kilku stopniach kamiennych schodków na werandę, gdzie obok przygotowanego krzesła oczekuje go już fryzjer, Alojzy Pajączek. Bowiem pan Ludwik poddaje się jego zabiegom dwa razy w tygodniu: w niedziele rano przed śniadaniem i w środy wieczorem przed rodzinną kolacją.

Do kolacji zasiada czternaście osób: pan Ludwik z żoną Anną, ich cztery córki i czterech zięciów, trzech jeszcze nie żonatych siostrzeńców, którzy wychowali się razem z dziećmi, oraz starszy syn, Henryk. (Młodszy, Adolf, przebywa na studiach w Zurychu.) Zawsze istnieje obawa, że zabraknie jednego z dwóch zięciów: Edmunda Neugebauera, męża najmłodszej, Zofii, albo Stanisława Hennberga, za którego wyszła Maria. Obaj są członkami Resursy Kupieckiej i prawdę mówiąc przekładają stolik karciany w tym klubie nad smacznie zastawiony stół u teściów. Przy tym nie lubią się nawzajem i każdy stara się wymanewrować drugiego. Dobrze jeszcze, jeżeli nie ma ich obydwu: wtedy „na Żelaznej” jest osób dwanaście; ale czasem zdarza się trzynastka i wówczas pani Anna przez cały czas oczekuje jakiegoś nieszczęścia. Może na przykład przypalić się polędwica wołowa, może nie stanąć galareta z karpia albo - nie daj Boże! - rozgotuje się makaron...

Wprawdzie niezawodna Andzia, najstarsza z rodzeństwa, przychodzi zawsze nieco wcześniej, aby dopilnować wszelkich przygotowań, ale nawet jej obecność i pomoc nie usunie całkowicie niebezpieczeństwa wywołanego feralną liczbą. Zresztą Andzia ma teraz dwóch małych synków - Janusza i Tadeusza - oraz własne gospodarstwo, jakże skromne w porównaniu z trzema pozostałymi siostrami, które zrobiły „dobre partie”.

Jan Wiktor Meissner nie posiadał nic poza swym talentem, kiedy się z nią ożenił przed siedmiu laty, w 1897. Luta, młodsza od Andzi o rok, była już wtedy od czterech lat mężatką. Wyszła za swego kuzyna, Gerlacha, także Ludwika, którego dla odróżnienia nazywano zdrobniale Lu-ciem. To właśnie dzięki niemu Jan Meissner poznał swą przyszłą żonę.

Lucio, współwłaściciel poważnej firmy handlowej, kupił wówczas okazyjnie na własny rachunek małą fabryczkę ozdobnych okuć metalowych. Polecano mu młodego zdolnego grawera, z ukończoną akademią sztuk pięknych w Paryżu, Jana Meissnera, który poprowadził i rozwinął przedsiębiorstwo, urządzając przy nim sztancownię medali. Pewnej środy Jan Meissner został zaproszony na kolację do państwa Braunów. Gdy zadzwonił do drzwi, otworzyła mu bardzo ładna panna o lśniących ciemnoblond włosach i dużych, niebieskich oczach. Stał przez chwilę nieco zaskoczony jej urodą, a potem przedstawił się i odbywszy ceremonię powitań z gospodarzami i członkami rodziny znalazł okazję, aby zapytać Ludwika Gerlacha o tę śliczną pannę. Zdołał także wymienić z nią kilka zdań i o wiele więcej spojrzeń.

W najbliższą niedzielę, nie całkiem przypadkowo, spotkał ją i Marię na spacerze w Ogrodzie Saskim. Później stał się częstym gościem w domu przy Żelaznej, a po kilku miesiącach nastąpiły zaręczyny i ślub.

Młode małżeństwo osiedliło się w małym, dwupokojowym mieszkaniu przy fabryce. Andzia była bardzo szczęśliwa, choć pobory Janka niewiele wzrosły, a gdy urodzili się chłopcy, przybyło wydatków i kłopotów. Lucio nie odznaczał się ani wspaniałomyślnością, ani szczodrością. Skoro kierownik artystyczny fabryki nie upominał się o podwyżkę pomimo licznych zamówień i coraz większego powodzenia, które niewątpliwie było jego zasługą - widocznie czuł się zadowolony ze skromnej pensji bez żadnych dodatków. Dopiero gdy na horyzoncie rodzinnym pojawił się nowy szwagier - mąż Marii, Stanisław Henneberg - Lucio poczuł się przyparty do muru.

Stanisław Henneberg był wspólnikiem dużej fabryki wyrobów srebrnych i platerów pod firmą „Bracia Henneberg”. Marię poznał na jakimś dobroczynnym raucie i zakochał się w niej na zabój. Nie podobał się jej: był duży, ciężki, używał binokli, miał rudawoblond bródkę i - przy swych trzydziestu kilku latach - zaawansowaną łysinę. Ona zaś była o dziesięć lat młodsza od niego i uchodziła za piękność w stylu Rubensa: zaokrąglone kształty, ciemne, roześmiane oczy, wijące się ciemne włosy, dołeczki w policzkach o jasnej cerze z naturalnym, żywym rumieńcem i zęby jak perły!

Ale był bogaty. Przysyłał codziennie róże. Zjawiał się. na niedzielnych zamiejskich wycieczkach powozem zaprzężonym w parę siwych koni i starał się być miły nie tylko dla Marii, ale także dla jej całej rodziny. Zgodziła się zostać jego żoną.

Jeszcze zanim to nastąpiło (w roku 1898), Stanisław dowiedział się, ile Meissner zarabia, i natychmiast zaproponował mu stanowisko dyrektora artystycznego z dwukrotnie wyższą płacą w swojej fabryce. Wprawdzie ta oferta nie została przyjęta, ponieważ Jan Wiktor uważał, iż ma dług wdzięczności wobec Lucia, ale ten ostatni przeraził się, że prędzej czy później straci zdolnego artystę, wyrównał więc stawkę, a ponadto obiecał mu niewielki udział w zyskach.

Cała intryga miała ten skutek, że Jan (za zgodą Lucia) otrzymywał prywatne zamówienia na projekty wyrobów fabryki braci Henneberg, a małżeństwa Meissnerów i Hennebergów połączyła szczególna przyjaźń.

Stanisław nie był lubiany przez resztę rodziny Braunów. Uchodził za „rubelmachera”, który wartość ludzi ocenia wyłącznie na podstawie ich majątku. Lucio utrzymywał, że Henneberg zaprzyjaźnił się z Jankiem, ponieważ był snobem: Janek stawał się znany, u Meissnerów bywali artyści, poeci, malarze i rzeźbiarze, których Stanisław pragnął poznać, zapraszać do siebie, pokazywać się z nimi, mecenasować ich dziełom.

Zamówił portret Marii u Franciszka Żmurki, kupował obrazy Rapackiego, udzielał drobnych pożyczek młodemu poecie Liederowi, popierał Leopolda Wasilkowskiego.

Pan Ludwik Braun również nie darzy go sympatią, jakkolwiek stara się tego nie okazywać. Nie ma zresztą szczególnego przekonania także do męża Zosi, Edmunda Neugebauera. Po pierwsze doktor Neugebauer jest starszy od niej o lat dziewiętnaście, po wtóre nic sobie nie robi z uświęconych zwyczajów towarzyskich, wita się nie podając ręki (bo to niehigienicznie!), bywa narwany i ma opinię oryginała. Na pewnym wieczorku tanecznym, kiedy był narzeczonym Zosi, zdarzyło mu się w salonie przy wszystkich ściągnąć spodnie, ponieważ w kieszeni zapaliło mu się pudełko zapałek! Zdołał je przytomnie ugasić podczas szalonego popłochu panien, który wywołał tym niezwykłym czynem...

Pan Ludwik sądzi, że Edmundowi brakuje piątej klepki. Tylko jak to pogodzić z jego fachową wiedzą, z szeregiem wynalazków i patentów w dziedzinie hydrauliki i chemii, z uznaniem i zaufaniem, jakimi się cieszy w swojej specjalności? Jest przedstawicielem wielkiej angielskiej firmy budowy i oczyszczania kotłów parowych, ekspertem Kolei Wiedeńskiej i Kaliskiej, wzywają go do wszystkich cukrowni, filtrów, pomp, fabryk, nie tylko w cesarstwie rosyjskim, ale również za granicą. Takiemu człowiekowi trzeba wiele wybaczyć, zwłaszcza że nie jest utracjuszem, dba o żonę i dzieci, a w rodzinie uważa się go za bardzo „atrakcyjnego” z powodu jego dowcipu, świetnej gry na fortepianie i obycia na szerokim świecie.

Tym razem na rodzinną kolację przybyli obaj: Edmund z Zosią - dorożką na gumach; Stanisław z Marią - parokonką. A więc będzie czternaście osób.

Rozmowa toczy się z początku dokoła wypadków politycznych, zamieszek rewolucyjnych i strajków. Wszyscy potępiają socjaldemokratów i pepesowców. Tylko Janek Meissner zdaje się być odmiennego zdania, ale nie wypowiada się na ten temat, aby nie drażnić teścia i szwagrów.

Ktoś jeszcze mówi o nowym nieuchronnym kryzysie ekonomicznym, lecz Edmund Neugebauer już opowiada najbliższym sąsiadkom jakąś anegdotę, z której śmieją się, nieco zmieszane i zarumienione, a u drugiego końca stołu omawia się problemy konkurencji pomiędzy wyrobami fabryk Frageta i Lipińskiego.

Lucio oblizuje wydatne Wargi po wypiciu siódmej czy może ósmej szklanicy piwa, sięga po świeżą, przedostatnią już butelkę z rzędu przygotowanych specjalnie dla niego na małym stoliku, poprawia czarny kordonkowy sznureczek od binokli i zwraca się do Stanisława Hennberga:

- Cóż to właściwie jest to wasze „hennebergowskie srebro”?

Stanisław nie bardzo się na tym zna. W fabryce kieruje działem handlowym.

- Taka odmiana plateru - mówi. - Stop kilku metali.

- Ależ Stasiu, plater o ile wiem, nie jest stopem metali - wtrąca Jan Meissner.

- No, pewnie! - podchwytuje Lucio. - Prawda, panie Mundziu?.

Edmund wyjaśnia fachowo: platerowanie polega na pokrywaniu blachy miedzianej blachą srebrną. Najpierw miedzianą powierzchnię pokrywa się roztworem azotanu srebra, potem nakłada się cienką blachę srebrną i walcuje się na gorąco. Oba metale zostają w ten sposób spojone tak silnie, że nie dają się już rozdzielić. Przy stosunku srebra do miedzi jak jeden do czterdziestu i wywalcowaniu blachy do grubości ih milimetra warstwa srebra wynosi tylko V2oo milimetra, ale mimo to jest jeszcze znacznie grubsza niż przy srebrzeniu galwanicznym.

- No, a to „hennebergowskie srebro”?

- Nie wiem. Może coś w rodzaju argentanu. To rzeczywiście stop bardzo podobny do srebra. Tylko że... srebra w nim nie ma.

- Dobre sobie! Me ma srebra! A co jest?

- Miedź, nikiel i cynk albo cyna. W różnych proporcjach. I w zależności od tych proporcji to się nazywa: alpaka, alfenid, nowe srebro i może także „srebro hennebergowskie”, co, panie Stanisławie?

- Możliwe - odpowiada zagadnięty z roztargnieniem, ponieważ w tej chwili ogląda dwa próbne egzemplarze medali wykonane przez Jana Meissnera - jeden srebrny, drugi brązowy.

Szlachetny profil mężczyzny o wysokim czole i orlim nosie. Długie włosy opadają na wysoki haftowany kołnierz, na białym żabocie pod szyją - Order Sw. Stanisława. Po drugiej stronie napis: Towarzystwo Przyjaciół Nauk 18051905.

- Znakomita robota - mówi Henneberg. - Kto to jest? - pyta półgłosem.

- Czacki - wyjaśnia Jan w taki sam sposób. - Nie zauważyłeś?:

Istotnie: Tadeusz Czacki. 1765-1813.

Wszyscy chcą obejrzeć medale. Lucio puszcza je w obieg dokoła stołu wraz ze szkłem powiększającym w szylkretowej oprawie, które zawsze ma przy sobie. Zastanawia się, czy warto zaproponować zarządowi Towarzystwa wybicie dodatkowej serii z tego „argentanu”.

- Janek będzie sławny! - prorokuje Zosia ze szczerym entuzjazmem. - Widzieliście jego Madonnę z terakoty? Śliczna!

- Zrobię dla ciebie kopię, jeżeli ci się tak podoba.

- Bardzo! Trzynastego czerwca są moje urodziny. Zdążysz?

Janek potakuje z uśmiechem, ale potem jego spojrzenie ucieka gdzieś w przestrzeń i jakby przygasa, a uśmiech więdnie i usta zaciskają się boleśnie.

- Co to za Madonna z Terrakoty? - dopytuje się Luta. - Nigdy o takiej nie słyszałam. Czy to we Włoszech? Mąż spogląda na nią powstrzymując śmiech.

- Co we Włoszech?

- Terrakota. Muzeum czy kościół?

- Ani jedno, ani drugie. I nie przez dwa r, tylko przez jedno. I z małej litery.

- O, światło rodzinne! - woła z udanym patosem Zosia. - Terakota to jest rodzaj gliny, a Madonna jest u Janków w Warszawie.

Wszyscy się śmieją nie bez odrobiny złośliwej satysfakcji. Luta zawsze „wie lepiej” i lubi pouczać innych, ponieważ zdobyła dyplom nauczycielki. Teraz uśmiecha się kwaśno.

- Oj. Lucio będzie miał za swoje... - szepce przystojny Henio Voellnagel do Andzi, której jest kumem jako chrzestny ojciec jej starszego syna.

Anka grozi mu palcem.

- Nie dolewaj oliwy do ognia.

Maria mówi o letnim mieszkaniu w Konstancinie. Staś wynajął już całą pięciopokojową willę. Anka mogłaby tam przyjechać z chłopcami. A Luta? Oh. Luta wybiera się do Marienbadu; leczy się na zapas.

Gucio Voellnagel, średni z trzech siostrzeńców, opowiada o kolejnych niepowodzeniach w swoim folwarczku ogrodniczym pod Warszawą. No. do tego wszyscy są przyzwyczajeni... Jego wuj, Gustaw Gerlach (ojciec Lucia), raz po raz ratuje to gospodarstwo od bankructwa. Na domiar złego Gucio zaręczył się z panną Heleną Patzer, w której jest zakochany od wielu lat. („Bardzo byca facetka” - mówi o niej, trochę sepleniąc.) Panna Patzer pragnie obejrzeć Bąki, a tam połowa szklarni wymarzła...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin