Cussler.Clive_Atlantyda.odnaleziona.doc

(2424 KB) Pobierz

1

 

 

 

ATLANTYDA ODNALEZIONA

 

 

Przekład PAWEŁ WIECZOREK

 


Uderzenie

 

Rok 7120 p.n.e., Dzisiejsza Zatoka Hudsona

Intruz przybył z daleka. Mgliste ciało niebieskie, stare jak wszechświat, powstało w gigantycznej chmurze lodu, skał, pyłu i gazu, kiedy cztery miliardy sześćset tysięcy lat temu rodziły się zewnętrzne planety Układu Słonecznego. Wkrótce po tym, jak rozproszone cząstki zamarzły w zbitą masę o średnicy ponad półtora kilometra, obiekt zaczął bezgłośnie zakreślać orbitę w próżni kosmosu. Okrążał odległe Słońce i zawracał w pół drogi do najbliższych gwiazd. Podróż trwała tysiące lat.

Jądro komety było mieszaniną zamarzniętej wody, tlenku węgla, metanu i poszarpanych bloków skał metalicznych. Brudna kula śniegowa, rzucona ręką Boga. Kiedy, wirując, minęła Słońce i przekroczyła apogeum orbity, zawracając w kierunku Ziemi, emitowane przez Słońce promieniowanie spowodowało metamorfozę jądra. Brzydkie kaczątko zmieniło się w piękność.

Po wchłonięciu ciepła i promieni ultrafioletowych, wysyłanych przez Słońce, zaczęła się tworzyć długa wstęga, która powoli przekształciła się w olbrzymi, świecący, błękitny ogon, ciągnący się za jądrem na przestrzeni ponad stu czterdziestu milionów kilometrów. Powstał także krótszy - szeroki na mniej więcej półtora miliona kilometrów - biały ogon pyłowy, który wił się wzdłuż boku komety, tworząc coś, co przypominało rybie płetwy.

Za każdym razem, kiedy kometa mijała Słońce, traciła kolejną porcję lodu i jądro się zmniejszało. Po dwustu milionach lat kometa straciłaby cały lód i rozpadła się, tworząc liczne meteory i chmurę pyłu - tej nie było jednak pisane kolejne wyjście poza Układ Słoneczny ani okrążenie Słońca. Nie była jej dana powolna, zimna śmierć w czarnych głębinach kosmosu. Życie tej komety miało dobiec końca w ciągu kilku minut. Przy ostatnim pokonywaniu orbity, mijając w odległości miliona czterystu pięćdziesięciu kilometrów Jowisza, została pchnięta w bok jego wielką siłą grawitacyjną i skierowana na kurs kolizyjny z trzecią planetą od Słońca, zwaną obecnie przez jej mieszkańców Ziemią.

Wpadła w atmosferę ziemską pod kątem czterdziestu pięciu stopni, z prędkością dwustu dziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę, a ziemska grawitacja jeszcze ją przyspieszała. Kiedy szeroka na piętnaście kilometrów, ważąca cztery miliardy ton kula zaczęła rozpadać się pod wpływem tarcia, powstała przed nią jaskrawo świecąca fala uderzeniowa. Siedem sekund później zniekształcone ciało niebieskie, zmienione w oślepiającą kulę ognia, uderzyło w powierzchnię Ziemi. Skutki były straszliwe. Bezpośrednim efektem wyzwolenia ogromnej ilości energii kinetycznej przy uderzeniu było wydrążenie zagłębienia dwa razy większego od Hawajów, skąd zderzenie wybiło ziemię, a woda wyparowała.

Glob zadrżał od wstrząsu tektonicznego o sile dwunastu stopni w skali Richtera. Wyrzucone w górę miliony ton wody oraz osadu z dna morskiego pomknęły przez dziurę nad miejscem uderzenia komety do stratosfery - wraz z gigantyczną chmurą fragmentów rozpalonych do czerwoności skał, wystrzelonych na trajektorie suborbitalne, skąd spadały z powrotem jako płonące meteoryty. Burze ognia zniszczyły wiele puszcz na całym świecie. Wulkany uśpione przez tysiące lat zaczęły nagle wybuchać i wyrzucać oceany lawy, która rozlewała się na przestrzeniach obejmujących miliony kilometrów kwadratowych i pokrywała teren skorupą o grubości trzystu metrów, a często nawet większej. Do atmosfery wyrzucone zostało tyle dymu i pyłu, które potem porywiste wichry rozwiały po całym globie, że światło słoneczne niemal przez rok nie mogło przebić się do powierzchni Ziemi. Planetę spowił całun ciemności, a temperatura spadła poniżej punktu zamarzania wody. Zmiany klimatyczne nastąpiły w każdym zakątku kuli ziemskiej, i to w niezwykle gwałtowny sposób. Temperatura na wielkich polach lodowych i lodowcach północy wzrosła do ponad trzydziestu, nawet prawie czterdziestu stopni Celsjusza. Lód roztopił się błyskawicznie. Zwierzęta strefy tropikalnej i umiarkowanej wyginęły w ciągu jednego dnia. Wiele - takich jak mamuty - zamarzło tam, gdzie stało, pasąc się na letniej łące, z jeszcze niestrawionymi trawami i kwiatami w żołądkach. Drzewa zostały zamrożone - z liśćmi i owocami - w sposób niewiele odbiegający od tego, w jaki dziś przygotowuje się mrożonki. Przez wiele dni siły wyzwolone uderzeniem kosmicznego obiektu wyrzucały z głębin wodnych ryby.

O brzegi kontynentów uderzyły fale o wysokości od ośmiu do ponad piętnastu kilometrów i wdarły się na lądy. Woda zalała przymorskie niziny na kilkaset kilometrów w głąb, niszcząc wszystko i zaściełając ziemię niewyobrażalną masą osadu z dna oceanów. Dopiero, kiedy potężny przypływ uderzył w podnóża gór, jego czoło podwinęło się pod masę wody i zaczęło zawracać. Nic już nie było takie jak przedtem - zmienione zostały biegi rzek, w zagłębieniach terenu powstały nowe jeziora, a dotychczasowe przeistoczyły się w pustynie.

Wydawało się, że reakcja łańcuchowa nigdy się nie skończy.

W dół górskich zboczy - początkowo z cichym dudnieniem, które wkrótce zamieniło się w nieustający ryk grzmotu - zaczęły schodzić lawiny. Wielkie góry kołysały się jak trącane lekką bryzą palmy. Kiedy sztorm zawył ponownie i kolejny raz uderzył w kontynenty, pustynie i szerokie trawiaste sawanny zostały pofalowane. Uderzenie komety spowodowało nagłe i potężne przesunięcia w cienkiej skorupie ziemskiej. Trzydziestokilometrowa powłoka zaczęła wraz z płaszczem Ziemi, okrywającym jądro z płynnego metalu, wypiętrzać się i skręcać. Przesuwała się tak, jakby oddzielono skórkę od grejpfruta bez jej rozcinania. Wewnętrzna kula mogła rotować wewnątrz zewnętrznej.

Kontynenty uległy przemieszczeniu. Wzgórza wypiętrzyły się, tworząc łańcuchy górskie. Liczne wyspy na Pacyfiku zniknęły, w innych miejscach pojawiły się nowe. Antarktyda, leżąca na zachód od dzisiejszego Chile, przesunęła się ponad trzy tysiące kilometrów na południe, gdzie szybko pokryła ją warstwa coraz grubszego lodu. Olbrzymia płaszczyzna lodowa, pływająca na Atlantyku na zachód od Australii, trafiła do strefy umiarkowanej i zaczęła gwałtownie topnieć. To samo stało się z lodem, który pokrywał biegun północny - teraz rozproszył się na północy dzisiejszej Kanady. Wkrótce powstał nowy biegun i zaczął tworzyć grubą warstwę lodu w miejscu, gdzie niedawno był ocean.

Zniszczenia postępowały bezlitośnie. Wstrząsy i zagłada trwały, jakby nigdy nie miały się skończyć. Ruch cienkiej skorupy Ziemi powodował kataklizm po kataklizmie. Nagłe topnienie pływających po oceanach pól lodowych oraz przesunięcie lodowców, pokrywających spore części kontynentów, w pobliże stref tropikalnych spowodowały podniesienie się poziomu wód o sto kilkadziesiąt metrów i zalanie lądów dopiero co zniszczonych przez wyzwolone uderzeniem komety fale. W ciągu jednego dnia połączona z kontynentem Brytania stała się wyspą, a pustynię w miejscu znanym dziś jako Zatoka Perska zalała woda. Nil, wpływający do wielkiej, żyznej doliny i skręcający do wielkiego oceanu na zachodzie, teraz kończył się w miejscu, w którym niespodziewanie powstało Morze Śródziemne.

Z perspektywy geologii ostatnia wielka epoka lodowcowa zakończyła się w mgnieniu oka.

Dramatyczne zmiany granic oceanów oraz ich prądów spowodowały także przesunięcia biegunów, co drastycznie zakłóciło równowagę rotacyjną planety. Kiedy bieguny przesuwały się na nowe miejsca, oś obrotu Ziemi została chwilowo wychylona o dwa stopnie, co zmieniło panującą na powierzchni siłę odśrodkową. Morza i oceany dostosowały się do zmiany, zanim Ziemia zdążyła wykonać trzy obroty, jednak lądy ze względu na swą konsystencję nie mogły zareagować tak szybko. Miesiącami trwały trzęsienia ziemi.

Wokół planety gnały wściekłe burze niesione gwałtownymi wichrami, przez kolejne osiemnaście lat rwące na strzępy i rozbijające wszystko, co stało im na drodze. Uspokoiły się dopiero, gdy bieguny planety przestały się przesuwać i zatrzymały, tworząc nową oś obrotu Ziemi. Przez ten czas morza i oceany ustabilizowały się, pozwalając na powstanie nowych linii brzegowych w panujących przedziwnych warunkach klimatycznych. Zmiany trwały nieprzerwanie. Wraz ze zmniejszeniem się o połowę liczby dni w roku zmienił się podział doby na dzień i noc. Magnetyczny biegun Ziemi przesunął się na północny wschód o kilkaset kilometrów.

Bardzo szybko wyginęły setki, może nawet tysiące gatunków zwierząt. Z obu Ameryk zniknęły: wielbłąd jednogarbny, mamut, koń lodowcowy oraz leniwiec olbrzymi. Przestały także istnieć tygrys szablozęby, gigantyczne ptaki ze skrzydłami o rozpiętości ponad ośmiu metrów i wiele innych zwierząt o wadze powyżej pięćdziesięciu kilogramów - ginęły, dusząc siew powietrzu wypełnionym dymem oraz gazami wulkanicznymi.

Apokalipsa zniszczyła także florę. Rośliny, których nie spaliły na popiół pożary, ginęły z braku światła słonecznego. Ten los podzieliły algi morskie. Z powodu powodzi, ognia, burzy, lawin i unoszących się w powietrzu trujących oparów zginęło ponad osiemdziesiąt pięć procent żywych organizmów na Ziemi.

W ciągu jednej przerażającej doby zniknęły liczne społeczności ludzkie - zarówno wysoko rozwinięte, jak i te dopiero rozkwitające, stojące u progu złotej ery. W okrutny sposób zginęły miliony mężczyzn, kobiet i dzieci. Zniszczone zostały wszelkie ślady tworzących się cywilizacji, a nieliczni szczęśliwcy, którzy przeżyli, zachowali jedynie mgliste wspomnienia przeszłości. Bezpowrotnie zamknięty został do tej pory najdłuższy, nieprzerwany rozdział historii ludzkości - trwająca dziesięć tysięcy lat podróż od prostego Człowieka z Cro-Magnon do pokolenia królów, architektów, rzeźbiarzy, malarzy i wojowników. Wytwory ich talentu oraz ich ziemskie resztki legły głęboko pod dnem nowych mórz. Pozostały nieliczne obiekty - a raczej ich fragmenty - świadczące o istnieniu rozwiniętych kultur. Można by wręcz twierdzić, że wiele narodów i miast istniało jedynie chwilę, po czym uległo kompletnemu zniszczeniu. Zaginęły prawie wszystkie ślady jakichkolwiek cywilizacji.

Z zaskakująco niewielkiej liczby ludzi, którzy przeżyli, większość zamieszkiwała wyższe regiony górskie, mogła więc znaleźć w jaskiniach schronienie przed furią żywiołów. W odróżnieniu od bardziej cywilizowanych ludzi epoki brązu, którzy budowali osiedla na nizinach, w pobliżu rzek i mórz, mieszkańcami gór byli nomadowie reprezentujący kulturę epoki kamiennej. Zagłada dotknęła więc samą śmietankę ludzkości - Leonardów da Vinci, Picassów i Einsteinów - a dominację nad światem przejęli prymitywni wędrujący myśliwi. Okres ten można porównać do momentu, w którym odrzucono wspaniałe osiągnięcia starożytnego Rzymu i Grecji, a świat na wieki popadł w ignorancję i kulturową stagnację. Epoka neolitycznej ciemnoty przykryła całunem grób wysoko rozwiniętych cywilizacji, a mrok miał trwać prawie dwa tysiące lat. Po tym czasie ludzkość zaczęła powoli, bardzo powoli, wychodzić z ciemności i znów tworzyć oraz budować miasta i cywilizacje -w Mezopotamii i Egipcie.

Tylko niewielka liczba utalentowanych budowniczych i twórczych myślicieli pochodzących ze zniszczonych kultur przeżyła, docierając do wyżej położonych obszarów Ziemi. Kiedy spostrzegli, że ich cywilizacji nic nigdy nie odtworzy, zaczęli trwające wieki działania, które polegały na ustawianiu wielkich, wbitych pionowo w ziemię tajemniczych megalitów i dolmenów, znajdowanych w Europie, Azji, na wyspach Pacyfiku oraz w obu Amerykach. Jeszcze długo po tym, jak pamięć wspaniałego dziedzictwa przygasła i stała się wyłącznie mitem, monumenty straszliwego zniszczenia oraz zagłady niezliczonych rzesz ludzkich w dalszym ciągu ostrzegały przyszłe pokolenia przed następnym kataklizmem. W ciągu tysiąclecia potomkowie mędrców powoli tracili dawną wiedzę i wtapiali się w plemiona nomadów, aż w końcu przestali reprezentować rasę wysoko rozwiniętą.

Przez setki lat po katastrofie ludzie obawiali się zejść z gór, by ponownie zamieszkać na nizinach i wybrzeżach. Potomkowie narodów, które odbywały podróże morskie i miały kiedyś techniczną przewagę nad innymi, zachowali jedynie mgliste wspomnienia przeszłości. Zapomniano o metodach konstruowania statków oraz technikach żeglarskich i wszystko musiało zostać wynalezione na nowo. Pokolenia, które tego dokonały, czciły swych znakomitych przodków, uważając ich za bogów.

Lawinę śmierci i zniszczenia wywołała gruda brudnego lodu nie większa niż dzisiejsze farmerskie miasteczko w stanie Iowa. Kometa spowodowała tragiczne zniszczenia bezlitośnie i gwałtownie. Ziemia nie była atakowana z taką gwałtownością od czasu, kiedy sześćdziesiąt pięć milionów lat temu trafił w nią meteoryt, który przyniósł zagładę dinozaurom.

Tysiące lat po katastrofie komety uważano wciąż za zwiastuny wielkich nieszczęść i zbliżających się tragedii. Przypisywano im wszelkie zło - od wojen przez zarazy po katastrofy naturalne i zwykłą śmierć. Jeszcze do niedawna uważano je za cuda natury, jak tęcza czy zabarwione złotym światłem zachodzącego słońca chmury.

Opowieść o biblijnym potopie i legendy o innych katastrofach wynikają z pamięci tej właśnie tragedii. Starożytne cywilizacje Olmeków, Majów i Azteków miały wiele tradycji związanych z prastarą zagładą. Indiańskie plemiona w całych Stanach Zjednoczonych przekazują sobie opowieści o zalewających ich kraj wodach. Chińczycy, Polinezyjczycy i mieszkańcy Afryki opowiadają sobie legendy o kataklizmie, który zdziesiątkował ich przodków.

Najbardziej tajemniczą i intrygującą z powstałych przed wiekami i kwitnących przez stulecia opowieści jest legenda o zaginionym kontynencie i cywilizacji Atlantydy.


 

Statek widmo

 

30 września 1858, Zatoka Stefanssona, Antarktyda

Roxanna Mender wiedziała, że jeśli się zatrzyma, umrze. Była wyczerpana i poruszała się tylko dzięki sile woli. Temperatura spadła grubo poniżej zera, ale prawdziwy problem polegał na czym innym - w ciało wbijały się, niczym zęby, lodowate szpile gnanego wichrem powietrza. Ogarniająca ją łagodnie śmiertelna senność powoli zwyciężała wolę życia. Roxanna posuwała się do przodu, stawiała nogę za nogą, raz za razem potykała się o wyłomy w lodowej płaszczyźnie. Oddychała szybko, chrapliwie, jak wspinacz pnący się na himalajski szczyt bez butli z tlenem.

Przed oczami nieustannie wirowały rzucane wiatrem cząsteczki lodu. Prawie nic nie widziała. Twarz chronił gruby wełniany szal, którego końce schowała w obszytej futrem kurtce i choć zaledwie raz na minutę patrzyła przez wąską szparę zmrużonych powiek, jej oczy były zaczerwienione i piekły od uderzeń maleńkich grudek lodu. Podniosła głowę i zobaczyła nad miotanym śniegiem oślepiające błękitem niebo i jaskrawe słońce. Jej serce ścisnęła rozpacz. Gęste zamiecie, a nad nimi czyste niebo, nie są na Antarktydzie zjawiskiem niezwykłym.

W okolicy bieguna południowego zaskakująco rzadko pada śnieg. Jest tak zimno, że w powietrzu nie utrzymuje się wilgoć - więc śnieg nie tworzy się. W ciągu roku na kontynent spada go może dwanaście centymetrów, a spora część leżących wokół zasp ma kilka tysięcy lat. Ostre promienie słońca odbijają się od lodu, a ciepło dostaje się do atmosfery. Ma to też wpływ na utrzymywanie się krańcowo niskich temperatur.

Roxanna miała szczęście. Ubranie chroniło ją przed zimnem. Zamiast europejskiego stroju założyła na siebie to, co mąż kupił od Eskimosów podczas poprzednich ekspedycji wielorybniczych w rejonie arktycznym. Wewnętrzna warstwa składała się z tuniki, spodni do kolan i przypominających grube skarpety butów z miękkiego futra, ułożonego włosiem do środka.

Oddzielna warstwa zewnętrzna chroniła przed bardzo niskimi temperaturami. Długa kurtka z kapturem została luźno skrojona, by umożliwiać cyrkulację powietrza i odprowadzanie ciepła ciała bez pocenia się. Zrobiono ją z futra wilka, spodnie - z karibu. Wysokie buty zakładało się na skarpety.

Najbardziej niebezpieczne było złamanie nogi albo skręcenie kostki na nierównej powierzchni - no i oczywiście odmrożenia. Ciało miała okryte, ale martwiła się o twarz. Przy najmniejszym swędzeniu nosa albo policzka tarła energicznie skórę, by pobudzić krążenie. Widziała już odmrożenia u sześciu marynarzy męża - dwóch z nich straciło palce nóg, a jeden uszy.

Na szczęście wicher zaczął słabnąć i tracić złośliwą energię. Teraz szło się łatwiej niż przez poprzednią godzinę błądzenia. Wyjący wiatr przestał zagłuszać dźwięki - znów słyszała chrzęst kryształków lodu pod stopami.

Dotarła do pagórka, wystającego jakieś pięć metrów nad resztę terenu. Morze bez ustanku kruszy i wypiętrza krę, tworząc garby. Większość z nich ma nierówne zbocza, ten jednak był na tyle długo poddawany działaniu wiatru, że się wygładził. Roxanna padła na czworaka i zaczęła się wspinać, co chwila się zsuwając.

Wysiłek odebrał jej resztę sił. Wspięła się w końcu, ale nie pamiętała nawet, jak to zrobiła. Kiedy znalazła się na szczycie pagórka, ledwie żyła -serce waliło, z trudem chwytała oddech. Nie wiedziała, jak długo leżała na szczycie, była jednak wdzięczna, że oczy mogą odpocząć od smagnięć wichru. Kiedy serce przestało szaleć, a oddech stał się równiejszy, Roxanna uświadomiła sobie ze złością, że sama wpakowała się w tak kłopotliwe położenie. Czas przestał się liczyć. Bez zegarka nie miała pojęcia, ile godzin minęło, odkąd zeszła na lód z wielorybniczego statku męża - „Paloverde".

Niemal pół roku temu statek utknął w lodzie i Roxanna z nudów zaczęła odbywać codzienne wędrówki. Zawsze starała się go widzieć i pozostawać w zasięgu wzroku załogi, która uważnie ją obserwowała. Tego ranka, kiedy schodziła na lód, niebo było kryształowo czyste, szybko jednak zniknęło, zakryte przez lodową burzę. W ciągu kilku minut statek przestał być widoczny i Roxanna zgubiła się na bezgranicznej lodowej przestrzeni.

Zgodnie z tradycją większość wielorybników nie zabierała ze sobą żon, ale wiele kobiet nie miało ochoty siedzieć w domu przez trzy lub cztery lata wyprawy męża. Roxanna Mender także nie zamierzała spędzić samotnie tysięcy godzin. Mimo drobnej budowy - miała niewiele powyżej półtora metra wzrostu i ważyła najwyżej czterdzieści pięć kilo - była wytrzymała. Jasno-brązowe oczy chętnie się śmiały. Ta ładna kobieta na dodatek rzadko narzekała na trudy i nudę. Nie wiedziała, co to choroba morska. Raz już urodziła syna w ciasnej kabinie statku - otrzymał imię Samuel - i choć mąż jeszcze o tym nie wiedział, była teraz w drugim miesiącu ciąży. Załoga ją akceptowała, kilku marynarzy nauczyła czytać, pisała im listy do żon i była znakomitą pielęgniarką.

„Paloverde" był jednym z wielu statków wielorybniczych wypływających z San Francisco. Zbudowano go solidnie - specjalnie do łowienia wielorybów w kręgu podbiegunowym. Miał czterdzieści metrów długości, nieco ponad dziewięć metrów szerokości, pięć metrów zanurzenia i prawie trzysta trzydzieści ton wyporności. Jego rozmiary pozwalały na załadowanie dużej ilości oleju oraz zapasów dla sporej załogi na trzyletni rejs. Sosnowa stępka, wręgi i pokładniki zrobiono z drewna z gór Sierra Nevada. Po ich ułożeniu pokład pokryto ośmiocentymetrowymi deskami i przybito je drewnianymi ćwiekami, zazwyczaj wycinanymi z dębu.

Statek był trzymasztowym barkiem o klarownych, śmiałych i zgrabnych liniach. Kabiny wyposażono elegancko i wyłożono boazerią z daglezji. Ze szczególną troską urządzono kabinę kapitańską, co wynikało z uporu Roxanny Mender, by towarzyszyć mężowi w podróży. Galion, czyli figura dziobowa, w mistrzowski sposób przedstawiała drzewo paloverde, którego ojczyzną jest południowy zachód. Na rufie pyszniła się wykonana z rzeźbionych, pozłacanych liter nazwa statku. Dodatkowo zdobił ją rzeźbiony, rozpościerający skrzydła kalifornijski kondor.

Zamiast popłynąć przez Morze Beringa na północ w kierunku Arktyki i wód lepiej znanych wielorybnikom, mąż Roxanny, kapitan Bradford Mender, skierował „Paloverde" na południe, w rejon antarktyczny. Ponieważ doświadczeni wielorybnicy z Nowej Anglii rzadko go odwiedzali, uważał, że właśnie tam może istnieć niepowtarzalna okazja odkrycia dziewiczych miejsc połowu wielorybów.

Wkrótce po dotarciu w pobliże koła podbiegunowego, na wodach między zlodowaceniami a brzegiem, manewrując wśród gór lodowych, załoga złowiła sześć wielorybów. W ostatnim tygodniu marca, czyli pod koniec antarktycznej jesieni, w miejscach, gdzie początkowo była tylko cienka warstwa, lód zaczął z niezwykłą prędkością narastać, osiągając grubość prawie półtora metra. „Paloverde" mimo to mógłby jeszcze uciec na otwarte wody, niestety wiatr, który błyskawicznie zmienił się w wyjący wicher, zniósł statek z powrotem ku brzegowi. Sunące kry o wielkości przekraczającej rozmiary statku zamknęły drogę ucieczki i załoga mogła jedynie bezradnie patrzeć, jak zatrzaskuje się lodowa pułapka.

Lód szybko otoczył statek i zaczął pchać go w kierunku brzegu z taką łatwością, jak wielka pięść przenosi łupinę orzecha. Niezamarznięta woda tuż przy brzegu natychmiast pokryła się warstwą lodu. Menderowi i jego ludziom, pracującym z rozpaczliwą determinacją, udało się rzucić kotwicę i unieruchomić statek niecałe dwie mile od brzegu. W ciągu kilku godzin lód stawał się coraz grubszy. Niedługo nie było widać ani skrawka wody - zastąpił ją biały całun. Utknęli w środku antarktycznej zimy. Dni stawały się coraz krótsze. Uwolnienia można było spodziewać się dopiero za siedem miesięcy.

Wysuszono żagle, zwinięto je i zasztauowano, by nie mieć problemów z podniesieniem ich na wiosnę, kiedy dzięki bożej opatrzności ociepli się i statek będzie mógł odpłynąć. Ponieważ należało się liczyć z długim uwięzieniem, starannie zinwentaryzowano artykuły spożywcze i podzielono je na racje. Wszyscy zastanawiali się, czy prowiantu wystarczy do wiosennych roztopów, na szczęście łowienie w przeręblach na linki z haczykami przyniosło nadspodziewanie dobre rezultaty i wkrótce w okrętowej spiżarni znajdował się bogaty asortyment antarktycznych ryb. Na dodatek brzegi zapełniały komiczne pingwiny - były ich chyba miliony. Jedyny problem polegał na tym, że bez względu na to, w jaki sposób przyrządzał je kuk, zawsze były niesmaczne.

Głównymi niebezpieczeństwami dla załogi były straszliwe zimno i nagłe przesunięcia mas lodu. Ryzyko zamarznięcia zmniejszono, paląc olej, który uzyskano ze złowionych przed utknięciem w lodzie wielorybów. W ładowni było jeszcze grubo ponad sto beczek - wystarczająco dużo, by utrzymać ogień w piecach do końca najgorszego okresu antarktycznej zimy.

Na razie lód zachowywał się spokojnie, Mender wiedział jednak, że niedługo zacznie się przesuwać i wypiętrzać. Wtedy pierwsza przemieszczająca się góra lodowa będzie mogła połamać kadłub „Paloverde" i zgnieść grube wręgi, jakby były z papieru. Nie zachwycała go myśl o żonie i dziecku próbujących przeżyć na lądzie do chwili pojawienia się w lecie jakiegoś statku. Szansa na to była -w najlepszym przypadku -jak jeden do tysiąca.

Istniało także zagrożenie chorobami. Siedmiu ludzi miało już objawy szkorbutu. Na szczęście zimno powybijało robactwo i szczury. Długie antarktyczne noce, izolacja i lodowaty wiatr nasilały apatię. Mender walczył z nudą bezczynności, zlecając załodze nie kończące się prace na pokładzie. Miały utrzymać ich ciała i umysły w stanie aktywności.

Siedział w swej kabinie i po raz setny obliczał szansę na przeżycie. Bez względu na to, jak manipulował wariantami możliwego ratunku, wynik zawsze pozostawał ten sam - prawdopodobieństwo, by na wiosnę odpłynęli cali i zdrowi, było naprawdę niewielkie.

Lodowaty wicher skończył się tak nagle, jak zaczął, i znów pojawiło się słońce. Patrząc przez zmrużone powieki na oślepiająco jaskrawy lód, Roxanna widziała swój cień. Cóż za radość - mimo nieskończonej pustki wokół. Kiedy rozejrzała się po horyzoncie, dostrzegła „Paloverde" w odległości mniej więcej dwóch kilometrów. Serce skoczyło jej z radości. Ciemny kadłub niemal całkowicie krył się za lodem, wyraźnie jednak widać było łopoczącą na cichnącym wietrze wielką amerykańską flagę. Z pewnością zmartwiony mąż specjalnie dla niej wciągnął ją wysoko na grotmaszt. Nie mogła uwierzyć, że odeszła aż tak daleko. Była przekonana, że robi kręgi i wciąż pozostaje blisko statku.

Zobaczyła poruszające się po lodzie czarne punkty. Po chwili dotarło do niej, że to jej mąż i marynarze wyszli na poszukiwanie. Właśnie zamierzała wstać, żeby do nich pomachać, kiedy jej wzrok spoczął na czymś całkowicie nieoczekiwanym: między dwoma utworzonymi z kry olbrzymimi pagórkami zamigotały maszty drugiego statku. Dwa lodowe wypiętrzenia zamarzły wokół kadłuba i utworzyły z nim całość, która utknęła w miejscu, gdzie pod lodem musiał się zaczynać ląd.

Trzy maszty, bukszpryt i olinowanie wyglądały na nieuszkodzone, żagle były zwinięte. Ponieważ wiatr osłabł do lekkiej bryzy, Roxanna odwinęła z oczu szal, by móc się lepiej przyjrzeć. Prawie cały kadłub tajemniczego statku tkwił w lodzie. Ojciec Roxanny był kapitanem żeglugi wielkiej i pływał kliprami na linii chińskiej. Jako dziewczyna miała do czynienia z wieloma rodzajami takielunku i żagli, jednak tylko raz widziała statek podobny do tego, który miała przed sobą - na obrazie wiszącym w domu dziadka.

Statek widmo był stary, bardzo stary. Miał wielką, zaokrągloną rufę z oknami, a znajdujące się tu kabiny wystawały nad wodę. Kadłub był długi, wąski i wysoki. Roxanna szacowała go na dobre czterdzieści trzy metry długości i nieco ponad dziesięć metrów szerokości. Wyglądał dokładnie jak statek na obrazie. Musiał to być ośmiusettonowy brytyjski indiaman z końca osiemnastego wieku.

Odwróciła się od statku i zamachała szalem, żeby przyciągnąć uwagę męża i marynarzy. Jeden z nich zauważył kątem oka ruch nad śniegiem. Zaczęli natychmiast biec w jej kierunku po popękanym lodzie - kapitan Mender prowadził. Dwadzieścia minut później załoga „Paloverde" dotarła do Roxanny i rozległy się okrzyki radości.

Zwykle spokojny i małomówny Mender teraz był wylewny i rozemocjonowany. Z zamarzniętymi na policzkach łzami wziął żonę w ramiona i długo czule ją całował.

- Boże... - Mruczał. - Już myślałem, że nie żyjesz. To cud, że jesteś cała. Bradford Mender został oficerem wielorybniczym w wieku dwudziestu ośmiu lat. Teraz miał trzydzieści sześć lat, a obecna wyprawa była jego dziesiątym rejsem. Był twardym, zaradnym dzieckiem Nowej Anglii. Wysoki i mocno zbudowany, z czarnymi włosami i brodą, błękitnymi przenikliwymi oczami, nie był obyty towarzysko, ale zawsze zachowywał się fair. Każdy problem z oficerami albo członkami załogi umiał efektywnie i uczciwie rozwiązać. Umiał nie tylko polować na wieloryby i żeglować - nieźle szło mu w interesach, dzięki czemu był nie tylko kapitanem, ale także właścicielem „Paloverde".

- Gdybyś nie nalegał, żebym założyła eskimoskie ubranie, zamarzłabym już wiele godzin temu.

Puścił ją i odwrócił się do sześciu członków załogi, szczęśliwych, że udało się znaleźć żonę kapitana żywą.

- Zaprowadźmy panią Mender na statek, żeby jak najszybciej dostała gorącej zupy.

- Nie, jeszcze nie - Roxanna złapała męża za rękę i wskazała na swe odkrycie. - Znalazłam statek.

Wszyscy odwrócili się.

- To Anglik. Poznaję linię na podstawie obrazu, który wisiał w domu dziadka w Bostonie. Wygląda na opuszczony.

Mender wpatrywał się w zjawisko, migoczące pod lodem jak biały duch.

- Chyba masz rację. Wygląda jak stary statek handlowy, mniej więcej z lat siedemdziesiątych osiemnastego wieku.

- Powinniśmy tam wejść, kapitanie - powiedział pierwszy oficer, Nathan Bigelow. - Na pokładzie mogą być zapasy, które pomogą nam przetrwać do wiosny.

- Miałyby osiemdziesiąt lat - odparł Mender.

- Mróz dobrze je zakonserwował - wtrąciła Roxanna. Popatrzył na nią czule.

- Przeszłaś ciężkie chwile, droga żono. Każę jednemu z ludzi odprowadzić cię na „Paloverde".

- Nie - odparła rezolutnie Roxanna. Po zmęczeniu nie było już śladu. -Zamierzam sprawdzić, co się tam kryje.

Zanim kapitan zdążył zaprotestować, zeszła z pagórka i ruszyła w kierunku porzuconego statku. Mender popatrzył na swych ludzi i wzruszył ramionami.

- Daleki jestem od spierania się z kobietą zżeraną przez ciekawość.

- Statek widmo... - mruknął Bigelow. - Wielka szkoda, że jest na zawsze zakuty w lodzie. Moglibyśmy popłynąć nim do domu i wystąpić o znaleźne.

- Jest zbyt stary, by mógł być wiele wart.

- Dlaczego stoicie na zimnie i paplacie jak baby? - spytała Roxanna, chcąc ich nieco popędzić. - Pospieszmy się, nim przyjdzie kolejna burza.

Poszli, jak najszybciej się dało. Lód nagromadził się przy burtach statku, mogli więc bez większego trudu wejść na nadburcie i przejść przez jego szczyt. Po chwili Roxanna, jej mąż i marynarze stali na tylnym pokładzie, pokrytym cienką warstwą lodu.

Mender rozglądał się po pustym statku i kręcił ze zdziwieniem głową.

- Nie do wiary, że lód nie zgniótł kadłuba.

- Nigdy nie sądziłem, że stanę kiedyś na pokładzie angielskiego indiamana -powiedział cicho jeden z marynarzy, z wyraźną obawą w oczach. -A już na pewno nie takiego, który zbudowano, zanim przyszedł na świat mój dziadek.

- Spory - powiedział powoli Mender. - Moim zdaniem ponad dziewięćset ton. Czterdzieści pięć metrów długości i dwanaście szerokości.

Zbudowany i wyposażony w stoczni nad Tamizą, miejscu, w którym pod koniec osiemnastego wieku pracowicie wyszykowano wiele brytyjskich statków handlowych, indiaman był statkiem mieszańcem. Przeznaczono go głównie do przewozu towarów, ale ponieważ w owych czasach po morzach kręciło się sporo piratów oraz okrętów z krajów wrogich Anglii, uzbrojono go w dwadzieścia osiem dział. Poza ładowniami na statku znajdowały się także kabiny pasażerskie. Kiedy weszli na pokład, wszystko tkwiło zastygnięte w lodzie - jakby czekając na złożoną z duchów załogę. Działa stały milcząco w gniazdach, szalupy ratunkowe wisiały na mocowaniach, wszystkie włazy były starannie zamknięte.

Na statku panował upiorny i przerażający nastrój. Zdawało się go przenikać coś ponurego - jakby pochodzącego z innej planety. Stojących na pokładzie marynarzy opanował irracjonalny lęk, że w głębi statku czeka na nich stary, okrutny stwór. Marynarze są zabobonni i poza Roxanną, rozpaloną niemal dziewczęcym entuzjazmem, wszyscy czuli niepokój.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin