Cussler Clive - Dirk Pitt 20 - Arktyczna mgła.doc

(1535 KB) Pobierz

    CLIVE CUSSLER

^    DIRK CUSSLER     ^^

ARKTYCZNA MGŁA

Przekład MACIEJ PINTARA

&

AMBER

Redakcja stylistyczna Joanna Egert-Romanowska

Korekta Renata Kuk

Katarzyna Pietruszka

Ilustracja na okładce

(c) 2008 Roland Dahlquist

Zdjęcie Clive'a Cusslera i Dirka Cusslera (c) Ronnie Bramhall

Skład

Wydawnictwo Amber Monika E. Zjawińska

Druk

Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z o.o.

Tytuł oryginału Arctic Drift

Copyright (c) 2008 by Sandecker, RLLLP.

By arrangement with Peter Lampack Agency, Inc.,

551 Fifth Avenue, Suitę 1613, New York, NY 10176-0187 USA.

Ali rights reserved.

For the Polish edition

Copyright (c) 2009 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-3332-1

Warszawa 2009. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13,620 81 62

www.wydawnictwoamber.pl

Pamięci Leigh Hunta.

Tak, naprawdę istniał pewien Leigh Hunt.

Drogi przyjaciel, bon vivant, kpiarz

i ekscentryczny donżuan,

który umiał postępować z kobietami,

czego zazdrościli mu wszyscy mężczyźni.

Uśmierciłem go w prologach dziesięciu książek z Dirkiem Pittem. Zawsze chciał odegrać większą rolę w powieściach, ale nie narzekał, bo cieszyła go sława.

Do zobaczenia, stary, bardzo nam Ciebie brakuje.

o a.

3.

o

r-*

8

Kwiecień 1848 Cieśnina Wiktorii, Ocean Arktyczny

Krzyk rozszedł się po statku niczym wycie rannego zwierzęcia. Żałosne zawodzenie brzmiało jak błaganie o śmierć. Do jęku dołączył drugi, potem trzeci, aż w ciemności rozbrzmiał cały upiorny chór. Kiedy makabryczne wrzaski umilkły, nastąpiła chwila niespokojnej ciszy, po której znów odezwały się udręczone głosy. Kilku marynarzy, tych, którzy jeszcze pozostali przy zdrowych zmysłach, słuchało tych odgłosów i modliło się o lżejszą śmierć dla siebie.

W swojej kajucie kapitan James Fitzjatnes też słuchał i ściskał w dłoni kawałek srebrzystej skały. Uniósł zimny lśniący minerał do oczu i zaklął, patrząc na jego błyszczącą powierzchnię. Czymkolwiek był ten kamień, okazał się przekleństwem dla statku. Jeszcze zanim wnieśli go na pokład, przynosił śmierć. Dwaj marynarze wypadli za burtę łodzi wielorybniczej podczas transportu pierwszej partii skał i szybko zamarzli w lodowatych wodach Arktyki. Inny zginął podczas bójki na noże, kiedy próbował wymienić minerał na tytoń z szalonym cieślą okrętowym. W ciągu ostatnich tygodni ponad połowa załogi z wolna popadła w obłęd. Bez wątpienia to wina srogiej zimy, rozmyślał kapitan, ale tajemnicza skała też odgrywała jakąś rolę.

Z zamyślenia wyrwało go walenie do drzwi kajuty. Nie chciał tracić energii na wstawanie i otwieranie, więc po prostu rzucił ochryple:

-  Tak?

Drzwi otworzyły się gwałtownie i ukazał się w nich niski mężczyzna z rumianą, brudną twarzą i w poplamionym swetrze.

-  Kapitanie, jeden czy dwaj z tamtych znów próbują się przedrzeć przez barykadę - oznajmił z wyraźnym szkockim akcentem kwatermistrz okrętowy.

9

-  Wezwicie porucznika Fairlholme'a. - Fitzjames podniósł się wolno. - Niech znerze ludzi.

Rzucił odamek na koję i wyszzedł za kwatermistrzem z kajuty. Poszli mrocznym, cichnącym stęchlizmą korytarzem, oświetlonym kilkoma małymi lataniami. Kiedy minęlii główny właz, kwatermistrz zniknął, a Fitzjames pmaszerował dalej. Wkrótce zatrzymał się przed wysoką stertą blokuj ąą drogę. Stos beczek, skrzyń i baryłek w korytarzu sięgał do wyższegopokładu i tworzył prowizoryczną barykadę, która odgradzała część diobową statku. Gdzrieś z drugiej strony dobiegały odgłosy przesuwania ikrzyń oraz stęknięc:ia.

-  Znów aczynają, panie kapiitanie - powiedział senny żołnierz piechoty morskij, pełniący wartę pirzy stercie z muszkietem typu Brown Bess. Ledwiedziewiętnastoletni wartownik miał niechlujny zarost, który sterczał j al ciernie.

-  Niedłujo zostawimy im sttatek - odparł Fitzjames zmęczonym głosem.

Za nimi z;skrzypiała drewniarna drabina, gdy trzej mężczyźni wspięli się do główiego włazu z dolnego pokładu. Lodowaty podmuch wdarł się na chwilę do korytarza, poterm jeden z mężczyzn zasłonił szczelnie otwór brezentem. Wychudły oficetr w grubej kurtce munduru wyłonił się z mroku i pocszedł do Fitzjamesai.

-  Panie lapitanie, zbrojowniia jest naidal zabezpieczona - zameldował porucziik Fairholme, wypmszczając obłok pary z ust. - Kwatermistrz McDoiald zbiera ludzi w imesie oficerskiej. - Uniósł mały pistolet skałkowy. - Wzięliśmy trzy szttuki bron i dla siebie.

Fitzjames skinął głową i popatrzył na dwóch towarzyszy Fairholme^, wymiza-owanych żołnierzy- Królewskiej Piechoty Morskiej. Każdy z nich trzynał muszkiet.

-  Dziękuę, poruczniku - odirzekł spokojnie. - Nie będzie żadnej strzelaniny, dopóki nie wydam roszkazu.

Zza barykady dobiegł przeraźliwy krzyk, potem głośny brzęk garnków i rondli. Szaleństwo narasta, jpomyślałt Fitzjames. Mógł sobie tylko wyobrażać, cc się dzieje po druguej stronie zapory.

-  Są córa; bardziej agresywnii - powiedział cicho porucznik. Fitzjames przytaknął ponuro). Gdy wstępował do Służby Badań

Arktyki, nie ipodziewał się, że ] kiedykolwiek będzie musiał poskramiać oszalałą załogę. Optymistycczny i przyjacielski, szybko awansował w Królewskiej Marynarce Woojennej i kiedy miał trzydzieści lat, już dowodził okntem. Teraz, sześć Hat później, oficer, nazywany niegdyś

10

"najprzystojniejszym mężczyzną w Royal Navy", walczył o przetrwanie i stał przed najcięższą dotychczas próbą.

Może to nic dziwnego, że część załogi postradała zmysły. Zimowanie w Arktyce na pokładzie statku uwięzionego w lodzie było koszmarnym przeżyciem. Marynarze od miesięcy tkwili w ciemności i bezlitosnym zimnie, stłoczeni w ciasnych kajutach na dolnym pokładzie. Walczyli ze szczurami, zmagali się z klaustrofobią i odosobnieniem, na dodatek mieli szkorbut i odmrożenia. Przetrwanie jednej zimy było wystarczająco trudne, tymczasem załoga Fitzjamesa zimowała w Arktyce już trzeci rok i dawały jej się we znaki nie tylko choroby, ale i niedostatek żywności oraz paliwa. Śmierć kierownika ekspedycji, sir Johna Franklina, pogorszyła jeszcze sytuację.

Fitzjames wiedział, że dzieje się coś groźniejszego. Kiedy bosmanmat zdarł z siebie ubranie, wspiął się na górny pokład i zeskoczył z wrzaskiem na krę, można to było uznać za pojedynczy przypadek obłędu. Gdy jednak trzy czwarte załogi zaczęło krzyczeć przez sen, snuć się apatycznie po statku, bełkotać niezrozumiale i mieć halucynacje, było to najwyraźniej coś innego. Kiedy chorzy stali się agresywni, Fitzjames kazał ich po cichu przenieść do części dziobowej i odosobnić.

-  Coś na statku doprowadza ich do szaleństwa - rzekł cicho Fairholme, jakby czytał w myślach kapitana.        >t

Fitzjames miał przytaknąć, gdy nagle mała skrzynka spadła ze szczytu barykady i omal nie ugodziła go w głowę. W otworze na górze ukazała się blada wychudła twarz, oczy żarzyły się na czerwono w chybotliwym blasku świec. Mężczyzna przecisnął się szybko przez dziurę i stoczył po zaporze w dół. Kiedy wstał, Fitzjames rozpoznał w nim jednego z palaczy, którzy obsługiwali silnik parowy statku. Mimo przenikliwego zimna wewnątrz kadłuba, palacz był bez koszuli. Wymachiwał ciężkim nożem rzeźniczym zabranym z kambuza.

-  Gdzie owieczki na rzeź?! - wrzasnął i uniósł nóż.

Zanim zadał cios, żołnierz Królewskiej Piechoty Morskiej zdzielił go kolbą muszkietu w skroń. Nóż uderzył w jakąś skrzynię, gdy mężczyzna runął na pokład i strużka krwi pociekła mu po twarzy.

Fitzjames odwrócił się od nieprzytomnego palacza do marynarzy wokół siebie. Zmęczeni, wynędzniali i wymizerowani patrzyli na niego,

czekając na rozkazy.

-  Natychmiast opuszczamy statek. Do zmroku zostało jeszcze ponad pół godziny. Zdążymy dotrzeć do "Terrora". Poruczniku, niech pan przyniesie ekwipunek do mesy.

11

-  Ile sań przygotować?

-  Żadnych. Niech pan spakuje tylko tyle bagażu, żeby każdy mógł go udźwignąć.

-  Tak jest - odpowiedział Fairholme i zniknął wraz z dwoma ludźmi w głównym włazie prowadzącym na dół.

W ładowni statku leżały parki, ciepłe buty i rękawice, które załoga nosiła w czasie pracy na pokładzie lub wypraw saniami. Fairholme i jego pomocnicy szybko zabrali na górę zimowe ubrania i zanieśli je do dużej mesy na rufie.

Fitzjames poszedł do swojej kajuty, wziął kompas, złoty zegarek i listy do rodziny. Otworzył dziennik okrętowy i drżącą ręką zrobił ostatni wpis. Zacisnął powieki z poczuciem porażki i zamknął oprawioną w skórę księgę. Tradycja nakazywała, by zabrał ze sobą dziennik, ale zamiast tego schował go pod kluczem w biurku na stercie dagerotypów.

Jedenastu mężczyzn, tylu pozostało przy zdrowych zmysłach z sześćdziesięcioośmioosobowej załogi, czekało na niego w mesie. Kapitan włożył parkę i buty, tak jak pozostali, i poprowadził ich na górę głównym włazem. Odsunęli na bok pokrywę, wydostali się na główny pokład i oddali na pastwę żywiołów. Poczuli się tak, jakby przekroczyli wrota zamarzniętego piekła.

Z ciemnego i wilgotnego wnętrza statku weszli w oślepiającą biel. Wyjący wiatr ciskał w nich bilionami drobnych kryształków lodu i przenikał ich ciała falami zimna o temperaturze minus siedemdziesięciu trzech stopni Celsjusza. Nieba nie sposób było odróżnić od ziemi w wirującej śnieżnej zamieci. Zmagając się z porywami wichury, Fitzjames dobrnął na oślep przez zaśnieżony pokład do drabiny i zszedł na lód.

Niemal kilometr dalej tkwił uwięziony w zamarzniętych wodach bliźniaczy statek ekspedycji, HMS "Terror". Zadymka ograniczała widoczność do kilku metrów. Gdyby nie odnaleźli "Terrora", zginęliby podczas poszukiwań na pokrywie lodowej. Drewniane słupki orientacyjne, wbite co trzydzieści metrów między dwoma statkami, miały zapobiec zgubieniu drogi, ale trudno było je dostrzec w szalejącej zamieci.

Fitzjames wyjął kompas i ustawił na dwanaście stopni, gdyż wiedział, że to jest kierunek do "Terrora". W rzeczywistości bliźniaczy statek utknął na wschód od miejsca, w którym stał kapitan, ale bliskość północnego bieguna magnetycznego zakłócała wskazania. Modląc się w duchu, by pokrywa lodowa nie przesunęła się od czasu ostatniego namiaru, Fitzjames pochylił się nad kompasem i ruszył w wyznaczonym kierunku. Wszyscy marynarze byli połączeni liną i wyglądali jak ogromna stonoga.

12

Młody kapitan brnął naprzód ze spuszczoną głową i wzrokiem utkwionym w kompasie, lodowaty wiatr sypał mu śniegiem w twarz. Fitzjames odliczył sto kroków, przystanął i się rozejrzał. Poczuł ulgę, gdy przez zadymkę dostrzegł pierwszy słupek orientacyjny. Ruszył dalej, sprawdził namiar i skierował się do następnego palika. Sznur mężczyzn posuwał się od słupka do słupka przez nierówne śnieżne pagórki, które często miały wysokość dziesięciu czy dwunastu metrów. Fitzjames skupiał się całkowicie na marszu, żeby nie myśleć o statku pozostawionym bandzie szaleńców. W głębi duszy wiedział, że chodzi o przetrwanie. Po trzech latach w Arktyce tylko to się liczyło.

Głośny huk zgasił tlącą się w jego duszy nadzieję. Hałas był ogłuszający mimo wycia wiatru. Zabrzmiał jak wystrzał z dużej armaty, ale kapitan natychmiast go rozpoznał. To pokrywa lodowa, która składała się z grubych warstw, poruszała się chybotliwie pod jego stopami.

Odkąd dwa statki ekspedycji utknęły wśród lodu we wrześniu 1846 roku, przebyły ponad dwadzieścia mil morskich, popychane przez masy lodu nazywane lodowym strumieniem Beauforta. Z powodu niezwykle zimnego lata tkwiły uwięzione w lodzie przez cały 1847 rok, a tegoroczna wiosenna odwilż trwała bardzo krótko. Powrót mrozów znów kazał wątpić w to, że statki uwolnią się tego lata. Jednocześnie ruchy lodu groziły fatalnymi następstwami, gdyż mocne drewniane kadłuby mogłyby zostać zmiażdżone jak pudełka zapałek. Sześćdziesiąt siedem lat później Ernest Shackleton będzie patrzył bezradnie, jak jego statek "Endurance" zostaje zgnieciony przez rozszerzającą się pokrywę lodową w Antarktyce.

Z walącym sercem Fitzjames przyspieszył kroku, gdy w oddali rozległ się następny trzask o sile grzmotu. Lina w jego rękach naprężyła się -mężczyźni z tyłu nie mogli za nim nadążyć, ale nie zwolnił. Dotarł do ostatniego słupka orientacyjnego, zmrużył oczy i wpatrzył się w zamieć. Wśród białych wirów przez moment zamajaczyła przed nim ciemna sylwetka statku.

- Jest tuż przed nami! - krzyknął do ludzi za sobą. - Ruszajcie się, jesteśmy prawie na miejscu!

Cała grupa rzuciła się do przodu. Kiedy wspięli się na nierówne lodowe wzniesienie, ich oczom wreszcie ukazał się "Terror". Statek o długości trzydziestu jeden metrów wyglądał niemal identycznie z ich własnym, łącznie z szerokim złotym pasem na czarnym kadłubie. Ale teraz ledwo przypominał statek: zdjęto żagle i noki rei, a nad pokładem rufowym rozciągnięto wielkie brezentowe zadaszenie. Sterty śniegu,

13

usypane dla izolacji, sięgały niemal do relingów, maszt i olinowanie pokrywała gruba warstwa lodu. Mocny moździerzowiec, którym kiedyś był "Terror", przypominał teraz ogromny rozerwany karton mleka.

Fitzjames wszedł na pokład, gdzie zaskoczył go widok marynarzy biegających po oblodzonych deskach. Podszedł kadet marynarki wojennej i zaprowadził Fitzjamesa oraz jego ludzi przez główny właz na dół do kambuza. Steward rozdał porcje brandy, mężczyźni otrzepali ubrania z lodu i ogrzali ręce przy piecu kuchennym. Kiedy kapitan rozkoszował się trunkiem, który rozgrzewał mu żołądek, zauważył gorączkową krzątaninę w mrocznych pomieszczeniach. Marynarze pokrzykiwali do siebie i przesuwali zapasy głównym korytarzem. Podobnie jak jego ludzie, załoga "Terrora" wyglądała przerażająco. Większość bladych, wychudłych mężczyzn miała zaawansowany szkorbut. Fitzjames też stracił już dwa zęby wskutek niedoboru witaminy C, powodującego owrzodzenie dziąseł i krwawienie z nosa. Choć na pokład zabrano baryłki soku cytrynowego i racjonowano go regularnie, z czasem utracił swoje wartości. W dodatku brakowało świeżego mięsa, toteż wszyscy chorowali. Wiedzieli, że nieleczony może okazać się bardzo groźny.

Zjawił się kapitan "Terrora", twardy Irlandczyk Francis Crozier. Weteran wypraw arktycznych, spędził większość życia na morzu. Jak wielu przed nim, pociągało go znalezienie drogi między Atlantykiem a Pacyfikiem przez niezbadane obszary Arktyki. Odkrycie Przejścia Pół-nocno-Zachodniego byłoby może ostatnim wielkim wyczynem, którego jeszcze nie dokonano. Tuziny ludzi podejmowały bezskuteczne wysiłki, ale ta ekspedycja różniła się od poprzednich. Sukces załóg dwóch przystosowanych do arktycznych warunków statków pod dowództwem małomównego sir Johna Franklina wydawał się pewny. Ale Franklin zmarł rok wcześniej po nieudanej próbie dotarcia do wybrzeża Ameryki Północnej zbyt późnym latem. Statki utknęły na pełnym morzu, gdy lód zamknął się wokół nich. Uparty Crozier zamierzał ocalić ludzi, którzy mu pozostali, uratować ich przed porażką i okryć chwałą.

-  Opuściliście "Erebusa"? - zapytał sarkastycznie Fitzjamesa. Młodszy kapitan przytaknął.

-  Reszta załogi postradała zmysły.

-  Dostałem twoją wcześniejszą wiadomość o waszych kłopotach. Bardzo dziwne. Jeden czy dwóch moich ludzi straciło rozum na jakiś czas, ale nie doszło do masowego obłędu.

-  To diabelnie niepokojące - odrzekł Fitzjames z wyraźnym zmieszaniem. - Cieszę się, że opuściłem ten dom wariatów.

14

-  Są już martwi - mruknął Crozier. - My też możemy wkrótce zginąć.

-  Pokrywa lodowa pęka.

Crozier skinął głową. Lód często rozrywał się w punktach naprężenia na skutek ruchów podpowierzchniowych. Choć większość pęknięć zdarzała się jesienią i wczesną zimą gdy zaczynało zamarzać otwarte morze, wiosną pokrywie lodowej zagrażały odwilż i wstrząsy.

-  Wręgi kadłuba skrzypią - oznajmił Crozier. - Obawiam się, że to nadchodzi. Kazałem przenieść na lód prowiant i pozostałe łodzie. Wygląda na to, że będziemy musieli zostawić oba statki wcześniej, niż planowaliśmy - dodał z lękiem. - Modlę się tylko, żeby sztorm ustał, zanim trzeba będzie ruszyć w drogę.

Po zjedzeniu wydzielonych racji konserwowej baraniny z pasternakiem Fitzjames i jego ludzie dołączyli do załogi "Terrora", wyładowującej ekwipunek na pokrywę lodową. Głośne trzaski powtarzały się rzadziej, ale wciąż przebijały się przez wycie wiatru. W środku statku marynarze nasłuchiwali denerwujących skrzypnięć i trzeszczenia drewnianego kadłuba pod naporem ruchomego lodu. Kiedy ostatnia skrzynia stanęła na lodzie, mężczyźni stłoczyli się w mrocznym wnętrzu "Terrora" i czekali na to, co przygotuje im natura.

Przez czterdzieści osiem godzin z niepokojem słuchali odgłosów i modlili się, by statek ocalał. Niestety.^Śmiertelny cios nadszedł szybko, nagłe uderzenie spadło bez ostrzeżenia. Mocny statek uniósł się i przewrócił na burtę, potem część kadłuba pękła jak balon. Tylko dwaj marynarze zostali ranni, ale szkody były nie do naprawienia. "Terror" wcześniej czy później musiał pójść na dno.

Crozier zarządził ewakuację i kazał załadować żywność do trzech szalup z płozami ułatwiającymi transport po lodzie. Razem z Fitzjame-sem w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy przezornie przenieśli kilka łodzi z zaopatrzeniem na brzeg najbliższego lądu. Zapasy zgromadzone na Ziemi Króla Williama mogły okazać się ratunkiem dla bezdomnej załogi. Ale umęczonych marynarzy dzieliło od tego miejsca czterdzieści pięć kilometrów nierównego lodu.

-  Moglibyśmy przejąć "Erebusa" - zasugerował Fitzjames, patrząc na maszty swojego statku widoczne nad poszarpanymi białymi wzniesieniami.

-  Ludzie są zbyt wyczerpani, by walczyć z tamtymi i z żywiołem -odparł Crozier. - On albo zatonie, tak jak "Terror", albo będzie tkwił w lodzie kolejne lato. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

15

- Boże, zmiłuj się nad nimi - mruknął Fitzjames, gdy po raz ostatni spojrzał na odległy statek.

Ośmioosobowe drużyny zaprzęgły się do ciężkich szalup niczym muły do pługów i ruszyły po krze w stronę lądu. Wiatr szczęśliwie ustał, temperatura wzrosła prawie do zera. Ale wysiłek szybko zaczął się dawać we znaki głodnej i przemarzniętej załodze.

Ciągnąc i pchając ciężkie ładunki, dotarli do kamienistej plaży po pięciu dniach morderczej wędrówki. Trudno o bardziej niegościnne miejsce niż Ziemia Króla Williama, dziś nazywana Wyspą Króla Williama. Na niskiej, smaganej wiatrem masie lądu wielkości stanu Connecticut prawie nie występowały flora i fauna. Nawet miejscowi Inuici omijali ten teren, wiedząc, że trudno tam upolować karibu czy fokę.

Crozier i jego ludzie nie mieli o tym wszystkim pojęcia. Tylko dzięki własnym wyprawom saniami mogliby stwierdzić, że ten ląd jest wyspą, a nie częścią kontynentu północnoamerykańskiego, jak powszechnie uważano w roku 1845. Być może zresztą Crozier to wiedział. Jak również i to, że północno-zachodni kraniec Ziemi Króla Williama od najbliższej cywilizacji dzieli półtora tysiąca kilometrów. Niewielka osada handlowa, założona przez Kompanię Hudsońską daleko na południu na brzegach rzeki Great Fish, dawała największą nadzieję na ocalenie. Ale południowy skrawek Ziemi Króla Williama i ujście rzeki dzieliło około stu pięćdziesięciu mil pełnego morza, co oznaczało, że będą musieli dalej ciągnąć te przeklęte szalupy po lodzie.

Crozier pozwolił załodze odpoczywać przez kilka dni w punkcie zgromadzenia zapasów i wydawał ludziom pełne racje żywnościowe, by nabrali sił przed trudami podróży. Potem już nie mógł dłużej czekać. Wiedział, że w drodze do osady Kompanii Hudsońskiej będzie się liczył każdy dzień, bo trzeba zdążyć przed jesiennymi opadami śniegu. Doświadczony kapitan nie łudził się, że wszyscy dobrną do celu lub choćby w jego pobliże. Ale gdyby dopisało im szczęście, kilku najbardziej wytrzymałych mogłoby dotrzeć tam w samą porę, by wysłać pomoc pozostałym. To była ich jedyna szansa.

Znów ciągnęli łodzie noga za nogą. Lód wzdłuż brzegu wydawał się mniej groźny, ale szybko zdali sobie sprawę, że podążająku śmierci. Niedożywieni, nie wytrzymywali ciężkiego wysiłku na mrozie. Być może bardziej niż odmrożenia dokuczało im pragnienie. Ponieważ skończyło się paliwo do przenośnych kuchenek gazowych, nie mogli rozpuszczać lodu, by mieć wodę pitną. Rozpaczliwie napychali śniegiem usta, aby wyssać kilka kropli, a potem trzęśli się z zimna. Jak karawana poko-

16

nująca Saharę, zmagali się z odwodnieniem i innymi dolegliwościami. Dzień po dniu, jeden po drugim, zaczęli umierać w marszu na południe. Najpierw kopano płytkie mogiły, potem pozostawiano zmarłych na lodzie, żeby nie tracić sił.

Fitzjames wspiął się na szczyt niewielkiego zaśnieżonego wzniesienia, uniósł rękę i przystanął. Dwie ośmioosobowe drużyny z saniami zatrzymały się chwiejnie za nim i poluzowały uprzęże linowe przymocowane do drewnianych szalup. Ciężka łódź z prowiantem i ekwipunkiem ważyła ponad dziewięćset kilogramów. Ciągnięcie jej przypominało wleczenie nosorożca po lodzie. Wszyscy mężczyźni opadli na kolana, by odpocząć, i wciągali łapczywie lodowate powietrze do płuc.

Na bezchmurnym niebie świeciło jasne słońce, rażący blask odbijał się od śniegu. Fitzjames zdjął gogle z siatką ochronną. Szedł od marynarza do marynarza ze słowami otuchy i oglądał ich odmrożenia. Prawie skończył inspekcję drugiej drużyny, gdy jeden z mężczyzn krzyknął:

-  Panie kapitanie, to "Erebus"! Uwolnił się z lodu.

Fitzjames odwrócił się i zobaczył, jak jeden z marynarzy wskazuje linię horyzontu. Podoficer wysunął się z uprzęży i ruszył truchtem w stronę brzegu i pokrywy lodowej.

-  Strickland! Stójcie!-rozkazał Fitzjames.

Ale mężczyzna nie posłuchał. Nie zwolnił T "biegł dalej po nierównej krze ku ciemnej smudze na horyzoncie, potykając się i zataczając. Fitzjames popatrzył w tamtą stronę i otworzył usta ze zdziwienia. W odległości piętnastu kilometrów rysowały się wyraźnie czarny kadłub i maszty dużego żaglowca. To musiał być "Erebus".

Fitzjames przyglądał się statkowi przez kilka sekund, wstrzymując oddech. Strickland miał rację. Żaglowiec się poruszał, dryfował, jakby wydostał się z lodowej pułapki.

Zaskoczony kapitan podszedł do szalupy, pogrzebał pod ławką i wyciągnął składaną lunetę. Kiedy skierował ją na statek, rozpoznał "Erebusa", który wyglądał teraz jak okręt widmo ze zwiniętymi żaglami i pustymi pokładami. Fitzjames zastanawiał się, czy obłąkani mężczyźni na dole w ogóle wiedzą, że płyną. Podniecenie na widok statku opadło, gdy przyjrzał się powierzchni wokół kadłuba. "Erebusa" otaczał lód.

-  Nadal jest uwięziony - mruknął i zauważył, że żaglowiec sunie rufą do przodu. "Erebus" tkwił w krze długości piętnastu kilometrów, która oderwała się od pokrywy lodowej na morzu i dryfowała na południe. Szanse na przetrwanie statku trochę wzrosły, ale wciąż groziło mu zmiażdżenie przez pękający lód.

2-Arktycznamgia

17

Fitzjames westchnął i odwrócił się do dwóch swoich najsprawniejszych ludzi.

-  Reed, Sullivan, przyprowadźcie Stricklanda z powrotem - warknął. Dwaj mężczyźni puścili się w pogoń za podoficerem, który dotarł

już do lodu i zniknął za wielkim spiętrzeniem kry. Fitzjames znów popatrzył na statek, szukając wzrokiem uszkodzeń kadłuba lub oznak życia na pokładzie. Ale odległość była zbyt duża, żeby dostrzec szczegóły. Pomyślał o dowódcy ekspedycji, Franklinie. Jego zwłoki leżały w lodzie w ładowni. Może jednak zostanie pochowany w Anglii, pomyślał Fitzjames, choć wiedział, że sam ma małe szanse na powrót do domu nieważne czy żywy czy martwy.

Minęło pół godziny, zanim Reed i Sullivan wrócili do łodzi. Obaj patrzyli w ziemię, jeden z nich trzymał szalik, którym Strickland miał owinięte szyję i twarz.

-  Gdzie on jest? - zapytał kapitan.

-  Wpadł do przysypanej śniegiem dziury w pokrywie lodowej -odrzekł Sullivan, takielarz o smutnych niebieskich oczach. - Próbowaliśmy go wyciągnąć, ale poszedł pod wodę, zanim zdążyliśmy go chwycić. - Uniósł sztywny szalik, żeby pokazać, że tylko to udało im się ocalić.

Nieważne, pomyślał Fitzjames. Gdyby go wyciągnęli i tak prawdopodobnie umarłby z wychłodzenia, zanim zdołaliby go przebrać w suche rzeczy. Strickland właściwie miał szczęście. Przynajmniej się nie męczył.

Fitzjames wrócił do rzeczywistości i krzyknął ostro do ponurej załogi:

-  Do uprzęży! Ruszamy dalej.

Nie skomentował ani słowem straty jednego z ludzi.

Mijały dni, zmęczenie narastało, gdy podążali na południe. Stopniowo utworzyły się grupki, posuwające się różnym tempem. Crozier i garstka jego ludzi z "Terrora" maszerowali mozolnie wzdłuż wybrzeża piętnaście kilometrów przed innymi. Fitzjames szedł następny, a dopiero kilka kilometrów za nim wlokły się trzy czy cztery grupki maruderów, najsłabszych i najbardziej chorych, którzy nie nadążali. Ich los był praktycznie przesądzony. Fitzjames stracił trzech marynarzy i pozostało mu tylko trzynastu do ciągnięcia ciężkiego ładunku.

Słabszy wiatr i umiarkowana temperatura podsycały w mężczyznach nadzieję na ocalenie. Ale późnowiosenna zamieć zgasiła ich op-

18

tymizm. Niczym całun śmierci, czarna powłoka chmur pojawiła się na zachodzie i szybko nadciągała. Wichura smagała zlodzoną powierzchnię i uderzała bezlitośnie w płaską wyspę. Chłostany wiatrem Fitzjames nic nie widział i nie miał innego wyjścia niż odwrócić łódź do góry dnem i schronić się pod drewnianym kadłubem. Przez cztery dni wicher walił w marynarzy jak młot. Uwięzieni w kryjówce z niewielką ilością wody i bez źródła ciepła, z wyjątkiem własnych ciał, wyczerpani mężczyźni zaczęli powoli umierać.

Jak reszta mężczyzn, Fitzjames tracił i odzyskiwał przytomność, gdy organizm powoli przestawał funkcjonować. Kiedy koniec był blisko, wstąpiła w niego dziwna energia. Być może sprawiła to ciekawość umierającego. Przepełzł po ciałach towarzyszy do krawędzi nadburcia, wyczołgał się spod szalupy i wyprostował. Porywisty wiatr przycichł na chwilę, dzięki czemu stał nieruchomo w zapadającym zmierzchu. Popatrzył ponad lodem w dal, potem zmusił się, by znów spojrzeć.

"Erebus" nadal tam był. Ciemny kształt na horyzoncie posuwał się z lodem jak czarna zjawa.

- Jaką tajemnicę skrywasz?! - krzyknął Fitzjames, choć ostatnie słowo wydostało się spomiędzy jego spękanych warg jako słaby szept. Z błyszczącymi oczami utkwionymi w linię widnokręgu osunął się martwy na łódź.

Daleko wśród lodu "Erebus" płynął cicho naprzód niczym zamarznięty grobowiec. Tak jak jego załoga, stał się ofiarą surowych arktycz-nych warunków, będąc ostatnim śladem próby przebycia przez Franklina Przejścia Północno-Zachodniego. Wraz z jego zniknięciem historię szalonej załogi Fitzjamesa przesłoniła pomroka dziejów. Ale kapitan nie wiedział, że jego statek skrywa tajemnicę, która ponad wiek później będzie miała wpływ na przetrwanie człowieka na naszej planecie.

CZĘŚCI

Oddech diabła

i

Kwiecień 2011 Droga wodna Inslde Passage, Kolumbia Brytyjska

Osiemnastometrowy kuter o stalowym kadłubie wyglądał tak, jak powinny wyglądać wszystkie statki rybackie, co jednak rzadko się zdarza. Sieci były starannie zwinięte, nic nie zaśmiecało pokładu. Kadłub i nadbudówka nie nosiły śladów rdzy ani brudu, warstwa świeżej farby pokrywała najbardziej podniszczone miejsca. Nawet zużyte odbojniki czyszczono regularnie. Choć "Ventura" nie przynosiła największych zysków spośród statków łowiących na północnych wodach Kolumbii Brytyjskiej, była z nich najlepiej utrzymana.

Stan kutra był odbiciem charakteru jego właściciela, skrupulatnego i ciężko pracującego człowieka nazwiskiem Steve Miller. Podobnie jak "Ventura", Miller nie pasował do wizerunku przeciętnego rybaka. Lekarz traumatolog, którego zmęczyło ratowanie ofiar wypadków samochodowych w Indianapolis, wrócił do rodzinnego miasteczka nad północno-zachodnim Pacyfikiem, żeby spróbować czegoś innego. Miał konto bankowe dające mu poczucie bezpieczeństwa i kochał morze, więc rybołówstwo wydawało się idealnym wyborem. Płynąc teraz kutrem w porannej mżawce, wyrażał zadowolenie z życia szerokim uśmiechem.

Młody kudłaty brunet zajrzał do sterówki.

-  Gdzie dzisiaj biorą szyper? - zawołał do Millera.

Miller popatrzył przez przednią szybę, uniósł głowę i pociągnął nosem.

-  Bez wątpienia przy zachodnim brzegu wyspy Gil, Bucky. - Wyszczerzył zęby, sięgając po przynętę. - Lepiej przekimaj się teraz trochę, bo niedługo będziemy mieli robotę.

-  Jasne, szefie. Jakieś dwadzieścia minut?

-  Raczej osiemnaście. - Miller spojrzał z uśmiechem na mapę. Przekręcił koło sterowe o kilka stopni i wycelował dziób w przesmyk

23

między dwiema zielonymi masami lądu na wprost. Płynęli drogą wodną Inside Passage, która ciągnie się od Vancouver do Juneau. Szlak morski wijący się między tuzinami porośniętych sosnami wysp kojarzy się z malowniczymi norweskimi fiordami.

Tylko od czasu do czasu napotykali rybaków lub turystów, którzy zarzucali z łodzi wędki na łososia lub halibuta i ustępowali z drogi statkom wycieczkowym zdążającym na Alaskę. Jak większość niezrzeszonych rybaków, Miller szukał cenniejszych łososi pacyficznych i wybierał je niewodem w pobliżu wąskich zatok na oceanie. Był zadowolony, że wychodzi na swoje, bo wiedział, że niewielu się wzbogaciło na połowach w tych stronach. Jednak mimo małego doświadczenia udawało mu się osiągać skromne zyski dzięki planowaniu i zapałowi. Wypił łyk kawy z kubka i zerknął na ekran radaru. Zauważywszy dwa statki kilka mil morskich na północ, wyszedł ze sterówki, żeby skontrolować sieci po raz trzeci tego dnia. Uspokojony, że nie są dziurawe, wrócił na mostek.

Bucky stał przy relingu i palił papierosa, zamiast drzemać. Skinął głową Millerowi i spojrzał na niebo. Mimo grubej warstwy szarych chmur wciąż tylko lekko mżyło. Bucky popatrzył przez cieśninę Hecate na zielone wyspy na zachodzie. Na lewo od dziobu nad powierzchnią wody unosiła się niezwykle gęsta mgła. Mgła często pojawiała się w tym rejonie, ale ta wyglądała dziwnie. Była bielsza i bardziej skłębiona niż zazwyczaj. Bucky zaciągnął się marlboro, wydmuchnął dym i wszedł do sterówki.

Miller też zauważył białe opary i przyglądał się im przez lornetkę.

-  Już to zobaczyłeś, szefie? Niefajne, nie? - zagadnął przeciągle Bucky.

-  Owszem. Nie widzę nigdzie żadnego statku, który mógł to wypuścić - odparł Miller, badając wzrokiem horyzont. - Może to jakiś dym albo obłok spalin z Gil.

-  Właśnie, może komuś wybuchła wędzarnia ryb - odrzekł zało-gant, pokazując krzywe zęby w szerokim uśmiechu.

Miller odłożył lornetkę i chwycił ster. Ich trasa wokół wyspy Gil prowadziła prosto przez środek mgły. Z niepokojem postukał knykciami w zużyte drewniane koło sterowe, ale nie zmienił kursu.

Kiedy kuter zbliżył się do mgły, Miller spojrzał na wodę i zmarszczył brwi. Morze wyraźnie zmieniało kolor z zielonego poprzez brązowy na miedziany. Kilka martwych łososi unosiło się w czerwonawej toni srebrzystymi brzuchami do góry. "Ventura" wpłynęła w białą chmurę.

Mężczyznom w sterówce natychmiast zrobiło się chłodno, jakby ktoś zarzucił na nich zimny, mokry koc. Miller poczuł wilgoć w gardle,

24

mocny smak kwasu w ustach, mrowienie w głowie i ucisk w piersi. Kiedy zaczerpnął powietrza, nogi ugięły się pod nim i zobaczył gwiazdy. W tym momencie do kabiny wpadł drugi załogant.

- Kapitanie... duszę się - wysapał rumiany facet z długimi bakami. Oczy wychodziły mu na wierzch i siniał. Gdy Miller zrobił krok w jego stronę, mężczyzna upadł na pokład, nieprzytomny.

Sterówka zawirowała Millerowi w oczach, gdy rzucił się rozpaczliwie do radia. Dostrzegł niewyraźnie, że Bucky leży rozciągnięty na pokładzie. Z coraz większym uciskiem w klatce piersiowej chwycił mikrofon i strącił mapy i ołówki. Uniósł mikrofon do ust i próbował nadać SOS, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Opadł na kolana i poczuł się tak, jakby całe jego ciało było miażdżone na kowadle. Ucisk narastał i powoli ogarnęła go ciemność. Starał się nie stracić przytomności, ale miał wrażenie, że zapada się w pustkę. Walczył desperacko, potem wydał ostatnie tchnienie, gdy śmierć wyciągnęła po niego lodowatą rękę.

2

Połów na pokładzie! - zawołała Summer Pitt w kierunku sterówki. -Zabierz nas do następnego magicznego miejsca.

Wysoka, gibka oceanografka w turkusowej kurtce przeciwdeszczowej stała na odkrytym pokładzie rufowym łodzi badawczej. W rękach trzymała imitację wędki z nawiniętą na kołowrotek polipropylenową żyłką. Linka sięgała do końca pręta, gdzie dyndała na wietrze cenna zdobycz Summer. Nie była to ryba, lecz szary plastikowy pojemnik do pobierania próbek wody morskiej z głębin. Summer chwyciła go ostrożnie i ruszyła do kabiny, gdy nagle silniki pod pokładem zwiększyły z hałasem obroty. Gwałtowne przyspieszenie omal nie zwaliło jej z nóg, kiedy łódź wyrwała naprzód.

-  Mniej gazu! - krzyknęła, gdy wreszcie dotarła do sterówki. Jej brat, usadowiony za sterem, odwrócił się i zachichotał.

-  Chciałem jedynie zobaczyć, czy utrzymasz się na palcach nóg -odrzekł Dirk Pitt junior. - Całkiem dobrze naśladowałaś pijaną balet-nicę.

Uwaga tylko rozsierdziła Summer. Ale po chwili dostrzegła humorystyczną stronę zdarzenia i natychmiast się roześmiała.

25

-  Nie zdziw się, jeśli dziś w nocy znajdziesz wiadro mokrych małżów na swojej koi - powiedziała.

-  Mogą być, ale koniecznie w sosie Cajun - odparł Dirk, cofnął przepustnicę i zmniejszył szybkość. Potem spojrzał na cyfrową mapę nawigacyjną na monitorze. -A przy okazji, to była próbka 17-F.

Summer przelała wodę morską do przezroczystej buteleczki i napisała punkt pobrania na nalepce. Potem umieściła próbkę obok tuzina innych w walizce wyłożonej pianką. Oceniali stan planktonu wzdłuż południowego wybrzeża Alaski, kiedy kanadyjskie Ministerstwo Rybołówstwa i Gospodarki Morskiej dowiedziało się o ich projekcie i zwróciło z prośbą o przeprowadzenie badań aż do Vancouver....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin