Graham Heather - Tajemnice Nowego Orleanu (Miłość i zbrodnia w Nowym Orleanie).pdf

(675 KB) Pobierz
101098113 UNPDF
HEATHER
GRAHAM
POZZESSERE
Miłość i zbrodnia
w
Nowym O rleanie
przekład
ANNA BARTKOWICZ
Rozdział pierwszy
Annie spodziewała się, że tego wieczora odwiedzi ją Jon.
Ale nie przypuszczała, że jego wizyta będzie wyglądała w ten sposób. Że Jon wejdzie potykając się. I że
będzie tak krwawił. I urywanym głosem wypowie te dziwne, prawie niezrozumiałe słowa.
Z początku nie usłyszała nawet głośnego pukania do drzwi Bo stała na balkonie, obserwując nocne życie
miasta. Dziwne, ale teraz, kiedy upłynęło już prawie pięć lat od ich rozwodu, była mu naprawdę szczerze
za coś wdzięczna - wdzięczna za to miasto. Kochała Nowy Orlean cieszyła się bardzo, że Jon znalazł jej
to mieszkanie w dzielnicy Francuskiej, i mogła właściwie powiedzieć pokochała ponownie swego byłego
męża. Kiedyś nie sądziła, że to będzie możliwe. Ich piętnastoletnie
pożycie było tak burzliwe, tak pełne złości i nienawiści, takie... no, po prostu koszmarne. Ale burze
ucichły. To, co on robił w sobotnie noce czy poranki, przestało być jej problemem. A fakt, że nie musi się
już tym interesować, dawał jej upajające poczucie wolności. Nie obwiniała go już nawet zbytnio. Przeszła
to wszystko i uznała, że to, co się między nimi zdarzyło, było nieuniknione, było kwestią losu.
Poznali się będąc jeszcze dziećmi, a on pozostał dużym dzieckiem na zawsze. Teraz też nim był, ale teraz
ona potrafiła radzić sobie z nim i kochać go w inny sposób.
Dziwne, ale tego wieczora powróciły do niej wspomnienia. Stała na balkonie z filiżanką kawy z cykorią
w dłoni, patrzyła na ulicę, słuchała swego ukochanego jazzu i... czuła się bardzo szczęśliwa. Przypomniała
sobie, że początkowo była przerażona myślą o rozwodzie.
Trzymała się kurczowo tego małżeństwa na długo po tym, jak już nic nie zostało ze ślubów, które sobie
złożyli.
Do chwili rozwodu nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo bała się zostać sama. Nie uświadamiała sobie, że
trzyma się Jona nie ze względu na córkę, ale z obawy przed samotnością.
Do czasu rozwodu nigdy w życiu nie była sama. Była żoną Jona, matką Katie, a przedtem córką Jeffa
i Cheryl. Po ukończeniu szkoły średniej poszła od razu na studia. Studiowała sztuki wyzwolone, bo
rodzice uważali, że z czystej sztuki przeciętna młoda kobieta taka jak ona nie będzie w stanie żyć. Na
pierwszym roku poznała Jona Marcela. Oboje mieli wtedy po osiemnaście lat.
Od razu zaczęli umawiać się na randki, chodzili na zwariowane przyjęcia, kłócili się, robili sobie sceny
zazdrości, rozstawali się. Ale wracali do siebie i byli ze sobą nadal, bez względu na to, jak burzliwe
okazywały się ich kłótnie.
Oboje kontynuowali studia, a pobrali się dopiero po
ukończeniu dwudziestu jeden lat. W chwili kiedy należało się spodziewać, że są już dojrzałymi,
odpowiedzialnymi, wykształconymi ludźmi.
Stojąc teraz na balkonie, Annie zastanawiała się, dlaczego wtedy spodziewała się, że w ich życiu dużo się
zmieni.
Tymczasem zmiana nie nastąpiła. Małżeństwo jej nie spowodowało. W dalszym ciągu odnosili się do
siebie jak dzieci i kłócili się jak dzieci. Złościli się o byle co, obrażali, wyzywali. Z czasem wyzwiska
stały się zbyt drastyczne, a kłótnie zbyt pełne jadu. Jon zaczął się izolować. Stał się milczący. Wracał do
domu coraz później, a pewnego razu nie wrócił na noc. Ale wtedy to nie miało już znaczenia.
Annie nie miała nawet ochoty stanąć z nim twarzą w twarz i porozmawiać otwarcie. Kiedy sytuacja do
tego dojrzała, spokojnie skontaktowała się ze swoim adwokatem i spokojnie wniosła sprawę o rozwód.
Jon z początku myślał, że blefuje. Prosił i groził.
Później płakał. Ona też płakała. I prawie się pogodzili. Ale tak zdarzało się już nieraz przedtem. Był to
ich ustalony wzorzec zachowania. I Ann doszła do wniosku, że musi od tego wzorca odejść. Zwłaszcza że
nie mogła już nawet udawać , że on jej nie zdradza, nie mogła się oszukiwać.
T RZEBA było z tym skończyć. Więc rozwiedli się i stali się wrogami. Ale potem, po pewnym czasie, nagle
okazało się, że potrafią się przyjaźnić. Stali się najlepszymi z przyjaciół. Będąc małżeństwem, mieszkali
w Atlancie, a po rozwodzie on wyjechał do Nowego Orleanu, swego
rodzinnego miasta. I zachęcił ją, żeby przyjechała na Festiwal Jazzowy, a potem znalazł dla siebie
mansardę nadającą się doskonale na pracownię i mieszkanie, a dla niej mieszkanie z pracownią tuż koło
piekarni w Dzielnicy Francuskiej. Mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze, a na parterze Ann
otworzyła sklepik pocztówkami, grafikami i wyrobami miejscowego rzemiosła artystycznego. Znalazła
kogoś, kto ten sklepik dobrze prowadził, a sama przez całe dnie, a nawet czasami noce, malowała.
Uwielbiała malować. Lubiła też właściciela pobliskiej galerii, który sprzedawał jej obrazy. Te obrazy
przedstawiały życie w Nowym Orleanie, rośliny, kwiaty i koronkowe metalowe balustrady, starych
rybaków, dzieci. Twarze.
Twarze były jej ulubionym tematem i najmocniejszą stroną. W pewnej recenzji ktoś napisał, że odbijają
się w nich długie lata życia modeli i wszystkie możliwe emocje. Ann była świadoma własnego talentu i
swojej miłości do sztuki, rozumiała ich istotę i dlatego - zarabiając najwięcej na olejnych wizerunkach
twarzy - zmieniała ciągle zarówno swoje zainteresowania, jak i styl. Jon był jej dobrym przyjacielem i
krytykiem dostarczającym inspiracji. Miłość do sztuki i wzajemny szacunek dla tego, co tworzyli, były
tym, co ich teraz łączyło.
Ann spojrzała na zegarek, marszcząc brwi. Jon powinien był się u niej pojawić już dawno. Ostatnio zajęty
był malowaniem cyklu obrazów. W nowej galerii, otwartej przez ich starego przyjaciela przybyłego
niedawno z San Francisco, odbywał się dzisiaj wernisaż wystawy przedstawiającej pierwszą część tego
cyklu i Jon miał przyjść po nią i zabrać ją na ten wernisaż. Cykl zatytułowany był „Damy z Dzielnicy
Czerwonych Latarni". Ann z początku odnosiła się do tej tematyki sceptycznie i niechętnie. Ale później,
kiedy obejrzała kilka obrazów w pracowni, musiała przyznać, że były świetne. Były to najlepsze obrazy,
jakie Jon w życiu namalował. Ją chwalono za twarze, a jego uznawano za mistrza w przedstawianiu kobiet
z marginesu. Pierwszy z cyklu jego obrazów, zatytułowany „Słodka Scarlet", był niesamowity. Scarlet
miała na sobie czerwoną suknię - strojną i podkreślającą jej zmysłowość, a w jej oczach czaiło się
cierpienie. Obraz wyrażał tak wiele. Tandetna krzykliwość współistniała w nim z pięknem i smutkiem.
Pozowała do niego
striptizerka z klubu, a Jonowi udało się uchwycić w nim piękno i nadzieję związane z jej młodością, a
równocześnie gorzką mądrość, jaka przychodzi wraz z doświadczeniem życiowym. Uchwycił obietnicę
czającą się w płynnym tańcu i wdzięk, który dziewczyna zachowywała pomimo całej wulgarności
związanej z obnażaniem się. Tego wieczora wiele „dam" Jona miało się znaleźć na wystawie, a Ann
musiała przyznać, że bardzo chce zobaczyć je wszystkie w otoczeniu, jakie tworzyła galeria.
Napiła się kawy i spojrzała znowu na zegarek, zastanawiając się, co mogło zatrzymać Jona. Nie była
zdenerwowana, rozkoszowała się pięknym wieczorem. Zmrok zapadł przed chwilą, a zanim to się stało,
światło zachodzącego słońca pokryło koronkowe balustrady z kutego żelaza okalające balkony domów o
pastelowych ścianach patyną czerwieni. Zamknąwszy oczy, Ann wsłuchiwała się w głosy dolatujące z
oddali, śmiech i gwar rozmów ludzi - turystów i miejscowych - spacerujących po ulicach. Słyszała też
dźwięki jazzowej muzyki i czuła kuszące zapachy kawy oraz świeżych rogalików i pączków.
I właśnie w tym momencie usłyszała, że ktoś głośno puka do drzwi.
Puka, a właściwie uderza w nie z furią ramieniem. Pomyślała, że to Jon, i na chwilę ogarnął ją gniew.
Przecież nie są już małżeństwem! Więc dlaczego on zachowuje się tak jak przed rozwodem, kiedy to
nieraz ją zirytował, uważając, że powinna mu otwierać natychmiast, choćby nie wiem co robiła, choćby
ręce miała całe w mydlinach, farbie czy sosie pomidorowym.
- Jon, to ty?
Postawiła kawę na pomalowanym na biało żelaznym stoliku znajdującym się na balkonie. Weszła do
mieszkania i podeszła do frontowych drzwi. Odsunęła zasuwkę i już miała wygarnąć Jonowi, co myśli o
takim zachowaniu:
- Do diabła, Jon... - zaczęła i umilkła. Bo on stał za drzwiami blady.
A w chwilę później upadł.
Bezwładnie jak kłoda.
Runął w przód, prosto w jej ramiona.
Ann była tak zaskoczona, że straciła równowagę i znalazła się na podłodze przygnieciona całym ciężarem
jego bezwładnego ciała.
- Jon...
Jego twarz, znajdująca się o kilka cali od jej twarzy, dotykała podłogi. Jego wargi poruszały się. Kiedy
upadał, Ann bezwiednie chwyciła go obiema rękami. Ale później puściła go, zaskoczona tym, co się stało.
Jej ręce...
Jego usta...
Z jej palców kapała krew. A z jego ust wydobywały się ciche, rozpaczliwe słowa:
- Ja tego nie zrobiłem.
Na rękach, którymi go przed chwilą obejmowała, była krew.
- Boże!
Nie widział jej. I powtarzał z wysiłkiem:
- Ja tego nie zrobiłem. Ja tego nie zrobiłem. Ja tego nie zrobiłem...
Na wypolerowane deski podłogi sączyła się krew.
- O Boże! - zawołał Jon słabym głosem, a jego wzrok skupił się na Ann. - Ja tego nie zrobiłem!
Zamknął oczy.
A krew płynęła nadal.
Rozdział drugi
Kobiety. Żony. One zawsze dowiadują się ostatnie, pomyślał niecierpliwie Mark, kręcąc głową. Na miłość
boską przecież ten facet zabił striptizerkę, z którą spał.
Striptizerkę? To bardzo delikatne określenie. Młoda kobieta mogła mieć dobre serce i jakąś osobowość,
ale tak naprawdę ta biedna zaszlachtowana dziewczyna była po prostu dziwką. Jednak żonie tego faceta
najwyraźniej nie sprawiało to różnicy. Nie miało to znaczenia dla tej jego małej kobietki o twarzy zalanej
łzami, kobietki, która
właśnie rozmawiała z lekarzem i żądała, żeby uratował życie temu, który właśnie ukradł zszargane sny
innej istocie ludzkiej.
Niezła, co? - szepnął Jimmy Deveaux, chudy jak tyczka, życzliwy facet o potarganych włosach i twarzy
psa gończego.
Mark był wyższy rangą, ale często pracowali razem. Jako partnerzy. Gdy na ulicach roiło się od noży i
broni palnej, ranga nie miała znaczenia. Jimmy też pokręcił głową.
- Świetna. Ładna. Ładne włosy. I tyłeczek.
Były to uwagi typowe dla Jimmy'ego. Koledzy mówili, że cechuje go „wisielczy humor". Dzisiaj mieli do
czynienia z morderstwem. Czyli z czymś najpoważniejszym. Ale policjanci często bronią się żartem, bo
inaczej nie poradziliby sobie z życiem, które wybrali.
Mark przeważnie żartował razem z Jimmym - nawet wtedy, kiedy jego żarty były niewybredne.
Ale dzisiaj...
- Słuchaj, Jimmy - powiedział - nie jesteśmy tu po to, żeby oceniać jej tyłek.
Jimmy jakby nie zauważył jego nastroju i komentował dalej:
- Cycki też ma niezłe.
- Nie jesteśmy tutaj po to, żeby mówić o jej tyłku i cyckach - powiedział Mark bardziej stanowczo.
- W porządku, nie jesteśmy tu po to, ale mimo to jej cycki i tyłek są wspaniałe. Co ten facet robił z
prostytutką, skoro miał w domu taką babkę?
- Ależ stary, jesteś w tym interesie tak długo, że wiesz, że na świecie jest pełno wariatów. I że nawet tak
zwani porządni ludzie zachowują się czasami jak wariaci.
- Ja bym nie mógł jej rzucić dla prostytutki - westchnął Jimmy.
- Gina L'Aveau nie była taką zwykłą prostytutką - odrzekł niedbale Mark.
Jimmy popatrzył na przyjaciela uważnie, a potem zgodził się, wzruszając ramionami:
- Rzeczywiście, nie była.
Mark odwrócił wzrok od pytających oczu Jimmy'ego. Niecierpliwiło go już trochę przedłużające się
oczekiwanie na rozmowę z lekarzem zajmującym się podejrzanym. Przyjrzał się żonie Jona Marcela,
mierząc ją wzrokiem od stóp do głów. Miała na imię Ann. Ann Marcel. Z początku pomyślał, że jest
bardzo młoda. Niezwykle drobna, nie miała więcej niż pięć stóp i trzy cale wzrostu. Ale dzieckiem nie
była. Po bliższym przyjrzeniu się dochodziło się do wniosku, że ma ze trzydzieści pięć lat. A może nawet
trochę więcej. Była malutka i zwięzła i - tu musiał przyznać, że Jimmy ma dobry gust - bardzo zgrabna.
Jej włosy sięgały ramion i były bardzo jasne, a oczy intensywnie zielone. Cerę miała jasną, a rysy lak
delikatne jak śliczna lalka. Ubrana była w coś, co kiedyś musiało być elegancką wiosenną suknią z mięk-
kiego materiału w kolorach ziemi i co teraz poplamione było krwią. A właściwie nią oblepione.
- Jon Marcel jest artystą - powiedział Jimmy, tak jakby to wyjaśniało wszystko.
Mark popatrzył na niego sceptycznie.
- To znaczy?
Jimmy wzruszył ramionami.
- Kto to wie? Słyszałem, że pewnemu artyście zapłacili, żeby w imię sztuki opakował całą wyspę w różo-
wy papier. To znaczy, że artyści potrafią być trochę dziwni.
Jimmy, do czego ty u diabła zmierzasz? Ja... ja... Może oni dzielili się swoimi podbojami? Mark popatrzył
na niego pytająco.
- Daj spokój, Mark, wiesz, co mam na myśli. Jimmy poczerwieniał. Potrafił robić komentarze
o kobietach, ale nie bardzo umiał rozmawiać, kiedy temat stawał trochę bardziej perwersyjny. Menage-a-
trois?
-Coś w tym rodzaju.
Ona na taką nie wygląda.
A jaki wygląd mają „takie"? - spytał Jimmy. Nie wiem, ale ona go nie ma. Są rzeczy, które się po prostu
wie.
Zresztą wszystko się niedługo wyjaśni. Jeżeli parę testów laboratoryjnych wypadnie pomyślnie, nie będzie
wątpliwości, że Jon Marcel zostanie oskarżony o morderstwo. Mark przełknął ślinę, zdecydowany nie
zdradzić, jak bardzo wstrząsnęła nim ta sprawa. Nie chciał też, żeby ktoś wiedział, że od chwili gdy
wezwano go z komendy na miejsce zbrodni, był w tę sprawę zaangażowany bardziej niż powinien. Jakaś
turystka potknęła się o ciało i natychmiast wykonała histeryczny telefon na policję, a umundurowani
policjanci przybyli na miejsce, kiedy zwłoki były jeszcze ciepłe. Kiedy on tam się pojawił, na chwilę
przed przybyciem facetów z biura koronera, były już zimne. Leżała w kałuży krwi z otwartymi oczami, w
których wciąż zdawały się odbijać jej marzenia. Była ładną kobietą. Nawet po śmierci. Gdyby nie kałuża
krwi, można by było pomyśleć, że leży tak, czekając aż zaczną się spełniać jej marzenia o przyszłości.
- Panie poruczniku? - odezwał się jeden z mundurowych.
Mark klęczał nad ciałem. Czuł, że zrobiło mu się zimno i że nie może złapać tchu. Wstał.
- Tak, Corby - powiedział. - Co tam macie? Mieli sporo informacji. Albo przynajmniej tak się
wydawało. Ślady krwi prowadziły z miejsca zbrodni do mieszkania Ann Marcel. Okazało się też, że pani
Ann Marcel zadzwoniła pod 911 i że jej mąż, który był cały oblepiony krwią, przechodzi właśnie
operację.
Mark przykląkł ponownie obok zwłok niegdyś pięknej, choć smutnej kobiety.
- A więc się broniłaś, kotku. To dobrze.
Laboranci pobierali właśnie próbki wszystkiego, czego się dało, a zwłaszcza krwi, której ślady prowadziły
do mieszkania Ann Marcel.
- To dość jasna sprawa - odezwał się Henry Lapp, asystent koronera. - Została zraniona i broniła się.
A morderca zbiegł. Powinniśmy być w stanie go dogonić.
- Tak - odrzekł Mark. - Może facet od razu zacznie mówić. Jedziemy z Jimmym prosto do szpitala.
Bądźcie z nami w kontakcie.
No i pojechali do szpitala. I nie wyszli z niego do tej pory. Czekali. Obserwowali drobną blondynkę.
Kręcili głowami. Dziwili się, dlaczego kobiety tak często kochają nie właściwych mężczyzn.
- Mówiąc prawdę - powiedział Mark do siebie prawie na głos - nie wiem za wiele o tym facecie. Ani
o jego żonie.
Znowu pokręcił głową. Kobieta nie zachowywała się nieracjonalnie. Ani histerycznie. Jej oczy od czasu
do czasu napełniały się łzami, które spływały po policzkach, kiedy z kimś rozmawiała. Mark ze
zdziwieniem zauważył, że na jej widok serce mu się ściska. Nie bądź głupi, ostrzegł sam siebie
niecierpliwie. Bywał przecież w tym szpitalu tyle razy w podobnych okolicznościach. Miał szacunek dla
cierpienia bliskich osób poszkodowanych, ale zachowywał profesjonalny dystans i był gotów
przesłuchiwać ich - grzecznie, ale, jeżeli to było konieczne, bezlitośnie. Nieraz siedział w tej poczekalni,
patrząc na szlochającą kobietę. Ale nigdy nie czuł takiej dziwnej
ochoty, by tę kobietę pocieszyć.
Było to tym dziwniejsze, że uważał ją za idiotkę
płaczącą z powodu faceta, który na to nie zasłużył. Mark kochał Nowy Orlean. Miłością przypominającą
miłość rodzica do dziecka. Wychował się tutaj. Znał ulice tego miasta, znal ludzi, znał niebezpieczeństwa
i przyjemności. Nowy Orlean przyciągał ludzi wszelkiego pokroju. Niezbyt uczciwych polityków,
podstarzałe piękności, muzyków, malarzy, pisarzy, koneserów kawy. Pobożnych katolików i chuliganów
z nożami i bronią palną, truciznami i magią voodoo. W Nowym Orleanie bywało niebezpiecznie. Nowy
Orlean był miastem, w którym człowiek musiał się ciągle czujnie oglądać przez ramię i w którym setka
ludzi różnego pochodzenia - białych, czarnych, Cajunów, Latynosów, południowców i ludzi z Północy -
potrafiła jak zahipnotyzowana stać na jakimś placu i wsłuchiwać się w melodię wygrywaną przez jakiegoś
smutnego staruszka. Rozlegał się tu uroczy gwar miejscowej francuszczyzny, pachniało pyszne pieczywo,
unosił się aromat kawy, kwitły kwiaty i wrzało życie na Mississippi. Dla wielu Nowy Orlean był krainą
marzeń.
Jednak on nigdy nie lekceważył przemocy i niebezpieczeństw panujących w tym mieście. I mimo tej prze-
mocy i niebezpieczeństw kochał to miasto bardzo. Uświadomił sobie teraz i poczuł bardzo wyraźnie, jak
ogromnie pragnie pomóc tej kobiecie. A przecież nieraz przedtem był w takiej sytuacji, nieraz widział łzy
żony czy kochanki nie mogącej zrozumieć, jak to się stało, że jej mężczyzna zszedł na złą drogę. Nie
chodziło o to, że wtedy ten widok go nie wzruszał. Wzruszał go, bo zawsze trudno jest być świadkiem
Zgłoś jeśli naruszono regulamin