Baśnie Słowiańskie.docx

(23 KB) Pobierz

BAŚNIE SŁOWIAŃSKIE:

 

Baśń o trzech braciach:

 

Na krańcach prawie dwukilometrowej długości skalnego grzbietu wyrastają strzeliste ruiny bliźniaczych zamków, w Bobolicach i Mirowie. Wybudowane w czasach Kazimierza Wielkiego były siedliskami rycerzy rozbójników, którzy ograbiali bez litości przejeżdżających kupców. W XIX wieku znaleziono w lochach okrągłej zamkowej wieży ogromny skarb. A w piętnastowiecznych kronikach odnotowano fakt porwania pięknej damy i trzymania jej na zamku w Bobolicach. Do dziś ruiny wzbudzają zachwyt surowością i tajemnym pięknem gotyckich konstrukcji.
Przed wiekami zamkami władali dwaj bracia bliźniacy, podobni do siebie jak dwie krople wody, ze nawet poddani ich nie rozróżniali. Obaj bogactwa posiadali ogromne, skrzętnie ukryte w tajemnym podziemiu łączącym obie warownie. A strzegli skarbów pies i czarownica, która czerwonymi ślepiami przerażała każdego, kto by śmiał do skrzyń z kosztownościami sięgnąć. I żyliby zapewne, bracia długo i szczęśliwie, gdyby nie pięknej urody księżniczka, którą z wojennej wyprawy przywiózł pan z Bobolic. W pięknej brance zakochał się jego brat – władca Mirowa. Zazdrosny właściciel branki wtrącił kobietę do lochów, nakazując czarownicy by oprócz skarbów, strzegła pięknej pani.

Gdy o północy jak to w zwyczaju czarownic bywa, strażniczka skarbów odlatywała na miotle odprawiać sabat na Łysej Górze, tajnym przejściem do księżniczki przychodził jej pocieszyciel. Gdy pan z Bobolic usłyszał psa warczenie, wpadł do podziemia, a ujrzawszy księżniczkę w ramionach brata, z wściekłości ciął go mieczem, na miejscu zabijając. Dręczony wyrzutami sumienia uciszał je trunkiem, aż pewnej nocy padł rażony piorunem. Do dziś księżniczki w podziemiach strzeże ta sama czarownica, a gdy odlatuje nocą na swój sabat, na balkonie zamkowej wieży pojawia tajemnicza biała postać i długo patrzy w kierunku mirowskiego zamku, by później rozpłynąć się w ruinach.
Cóż może są lochy, a może ich nie ma, ale prawdą jest, że wapienne skały podziurawione są różnymi jaskiniami, grotami i nie jeden skarb kryją. Gdy będziecie nocą w pobliżu bobolickiego zamku to może białą damę ujrzycie, bo ja widziałem i Wam opowiedziałem...

 

Mit stworzenia świata według Słowian:

 

Na początku nie było nic. Po horyzont widać było tylko morze i niebo. Po wodach bujała się mała łódka, a w niej siedział władca piorunów i niebios - Perun. Zaś drugi bóg, pan wód – Weles - zamieszkiwał morską otchłań. Trwało to tak przez wieki. Pewnego dnia Weles podpłynął do łodzi Peruna, przysiadł się do niej i rzekł:
- Bracie, tyle już lat pływasz po bezkresnych wodach. Tułasz się bez celu, a mnie znudziło się już mieszkanie w podwodnej głębinie. Z wiekiem coraz gorzej znoszę wilgoć, a ty ciągle wszczynasz jakieś burze! Uszy mi od tego pękają ! Nie wspomnę już o nudzie, jaką przeżywam na dnie morza.
- Muszę mieć jakąś rozrywkę. Tu na tym pustkowiu to jedyna zabawa.- odpowiedział Perun.
- No właśnie, jest nudo. A co byś powiedział, gdybyśmy stworzyli stały ląd?- spytał Weles.
- Do czego zmierzasz bracie?- nieufnie spytał Perun.
- Pomyśl, miejsce, gdzie byłoby sucho. Moglibyśmy tam wypocząć, zabawić się.
- Hm, pomysł jest dobry, ale skoro tak ci na tym zależy to czemu nie stworzysz tego lądu sam?
- No cóż, potrzebuję twej pomocy, a poza tym źle bym się czuł na swoim kawałku lądu wiedząc, że ty tułasz się po morzach w tym wraku.
- No dobrze, pomogę ci.
- Wspaniale- ledwie to Perun powiedział, a Wales już skoczył do wody nurkując do samego dna. Zaczerpnął pełną garść mułu i wypłynął na powierzchnię. Perun wziął ziemię w rękę i rzucił w morze. I tak oto powstała wyspa- początek stałego lądu. Była jednak tak mała, że bogowie ledwo się na niej we dwóch mieścili.
Weles od razu zaczął rozmyślać, jak by tu się brata pozbyć. W końcu to on wymyślił, żeby zrobić ląd. Wiec ta wyspa należy do niego i Perun bez prawnie ja zajmuje.
- Utopię go- pomyślał Weles – Jak on śmie przebywać na mojej własności!
Poczekał zatem, aż Perun pójdzie spać. Gdy ten zasnął chciał go wrzucić do wody, ale w którą stronę go nie popchnął, ziemia rozrastała się. Od tego turlania Perun się w końcu obudził.
- Ach, ty podstępny potworze!- krzyknął- a ja sądziłem, że można ci ufać!
- Przestań się wściekać, pozwól mi wytłumaczyć...- próbował wybrnąć z sytuacji Weles.
- Dość tego, przesadziłeś!
W tym momencie gromy spadły na Welesa, aż zapadł się on w głąb ziemi, na samo dno, w najgłębszą otchłań. Ale nie był to koniec zemsty brata, Perun przykuł brata łańcuchem do skały. Po dziś dzieć, gdy słychać huk wiatru, to właśnie Weles próbuje się wydostać ze swego więzienia. Perun natomiast zraził się do ziemi, nie chciał na niej dalej mieszkać. Odszedł by zamieszkać w niebiosach.

 

Legenda o diabelskim sądzie:

 

Cała rzecz dzieje się roku pańskiego 1637. Wówczas to przed obliczem Trybunału procesował się zamożny magnat z ubogą wdową. Sędziowie, czy to z racji przekupstwa, czy może obaw przed potężnym magnatem wydali wyrok na jego korzyść. Było to niesprawiedliwe i krzywdzące niebogata kobietę.
Rozżalona wdowa, w gniewie rzekła, że diabli sprawiedliwszy osąd by wydali niźli ludzie przekupni i ulegający pokusom.
Tej nocy pod budynkiem sądu pisarz trybunalski posłyszał jakiś niezwykły ruch. Wyszedł na dziedziniec, aby sprawdzić co się dzieje. Jego oczom ukazał się widok niezwykły. Otóż nieznani mu panowie, w czerwone szaty odziani poczęli wchodzić do trybunalskiego budynku. Zasiedli za stołem sędziowskim i sprawę tejże wdowy wywołali.

Gdy im się pisarz uważniej przyjrzał, zauważył iż mają oni rogi i kopyta. Zatem to wezwani przez bezsilną kobietę czarci zjawili się i jej sprawę sądzić poczęli. Rozprawa odbyła się, każda ze stron procesowych miała diabelskiego obrońcę. Nawet wyborna mowa czarciego przedstawiciela magnata nie zwiodła szatańskich sędziów. Sprawa była oczywista.
Nawet piekielny sąd wydał wyrok sprawiedliwszy, niźli przekupny ludzki Trybunał. Wdowa zatem sprawę wygrała, a czart na znak swej bytności i dla przypieczętowania wyroku łapę swą na stole Trybunału wypalił.

Do dziś stół ten można oglądać w lubelskim muzeum na Zamku. A na Starym Mieście znajduje się restauracja pod Czarcią Łapą, niegdyś o wysokim standardzie, obecnie niestety spelunka.

 

 

 

 

 

Książę Alchemików:

 

Roku pańskiego 1566 w okolicy Nowego Sącza przyszedł na świat chłopiec. Nadano mu imię Michał, Michał Sędziwój. Okazał się bardzo zdolny i utalentowany. Po skończeniu szkoły elementarnej w swoim rodzinnym mieście, prawie jeszcze jako dziecko dostał się na Krakowski Uniwersytet. Początkowo studiował medycynę jednak szybko zmienił zdanie i postanowił zostać... Alchemikiem. Chciał odkryć tajemnice kamienia filozofów oraz sposób na przemianę zwykłych, małowartościowych metali w szlachetne a dokładnie uzyskanie z nich czystego złota. Dzięki fortunie, którą odziedziczył po Ojcu wyruszył w świat by spotkać się i pobierać nauki od najlepszych alchemików ówczesnego świata. Wędrując po siedemnastowiecznej Europie nabywał różne przedmioty, księgi, zapiski, stare rękopisy itp. W czasie swych podróży przeprowadzał również przeróżne eksperymenty z naprzemiennymi efektami końcowymi. Dzięki temu w kręgach alchemickich stał się osobą znaną i poważaną. Nazywali go Sendivogius Polonus. Podczas swych wypraw nie udało mu się wprawdzie odkryć czegoś, co przyniosłoby mu chwałę, ale jedna z podróży odmieniła całe jego dotychczasowe życie.
Będąc w Saksonii napotkał uwięzionego przez chciwego księcia Christiana, włoskiego Alchemika Sethona. Sędziwój pomógł mu w ucieczce z wilgotnego lochu a ten w dowód wdzięczności ofiarował mu mieszek proszku, który zmieszany z ołowiem przemiał go w złoto. Mimo błagań Włoch nie zdradził składu proszku i metody jego przygotowywania. W kilka dni po odzyskaniu wolności Sethon wyczerpany przez tortury zadane mu w niewoli, zmarł zabierając tajemnice do grobu. Pozostawił Michałowi po sobie księgi, zapiski oraz swoją młodą żonę Weronikę. Po ślubie alchemik zabrał swą małżonkę do Czech. Został tam wezwany przez cesarza Rudolfa II, który również zgłębiał tajemnice kamienia filozofów. Podczas jednego z pokazów na zamku Polak wrzucił do kotła kawałek ołowiu, dodał odrobinę magicznego proszku i zamieszał. Ku zdziwieniu królewskiego dworu i wszystkich zebranych wyciągnął złotą sztabkę. Cesarz wręcz umierający z zachwytu i radości kazał inskrypcje o tym wydarzeniu uwiecznić na sklepieniu jednej z komnat. Wieść o wspaniałym czynie rozniosła się szybko po całej Europie, a nasz rodak zyskał miano „Księcia Alchemików”
Gdy tylko wieść doszła do Wirtembergii cesarz Fryderyk III zaprosił go do siebie. Władca celowo sprowadzał na dwór wielu alchemików wierząc, że pomogą mu zapełnić skarbiec złotem i nie tylko. Niestety wielu z nich okazało się zwykłymi oszustami i kończyli na szubienicy, pozłacanej oczywiście. Tym razem jednak było inaczej Sędziwój z powodzeniem prezentował swe doświadczenia, lecz spotkała go z tego powodu niemiła przygoda. Na dworze przebywał wówczas Muhlenfels – faworyt królewski w dziedzinie alchemii, do tej pory przynajmniej. Będąc zazdrosny o laury i zaszczyty Polaka zniszczył jego aparaturę i zabrał cudowny proszek a jego samego porwał i uwięził w lochu. Michał dzięki pomocy swego wiernego przyjaciela Badowskiego uciekł z więzienia i oskarżył Muhlenfels’a o kradzież. Sprawca przykrego incydentu został surowo ukarany a Fryderyk III chcąc wynagrodzić szkodę Sendivogius’a nadał mu tytuł barona Serubau i dobra Leiningen. Książe Alchemików jednak szybko sprzedał ziemie, dzięki czemu pozyskał fundusze na dalsze podróże i doświadczenia.
Przygnębiony stratą daru Sethona postanowił wrócić do Nowego Sącza, do swego rodzinnego miasta. Po pewnym czasie udał się na dwór króla Zygmunta III Wazy, lecz po nieudanych próbach odtworzenia choćby uncji magicznego proszku wyjechał. Udał się na Śląsk i tam kupił posiadłość. Spędził tam resztę swojego życia na kolejnych testach i tęsknocie za domem. Nie udało mu się wprawdzie rozwikłać tajemnicy kamienia filozofów, ale pozostawił po sobie bardzo wiele cennych i do dziś uznawanych odkryć w dziedziny nauki, jaką jest chemia.
Michał Sędziwój, Książe Alchemików zmarł w 1646 roku. Jednak tęsknota z domem nie pozwoliła mu opuścić ziemskiego padołu i wielokrotnie widywano go w nocy wędrującego w uniwersyteckiej todze Sądeckimi ulicami. Spacerował przy pełni księżyca nie rzucając cienia i rozsypując wokół widmowe złote monety. Najczęściej spotykano go w noc Sylwestrową a każdemu, komu sypnął monetami przez cały następny rok mnożyły się zyski. Więc jeśli kiedyś będziecie w Nowym Sączu na koniec roku to w tą ostatnią noc, gdy zegar na wierzy Ratusza będzie wskazywał północ wyjdźcie na rynek, obejdźcie go dookoła - może i wam Książe Alchemików sypnie złotem na ten nowy szczęśliwszy rok.

 

Zamek na wzgórzu wisielców:

 

Dzień chylił się już ku zachodowi, ostatnie promienie słońca złociły trawę na Wzgórzu Wisielców. Widok było naprawdę przepiękny. Jednak nikt bywały w tamtych stronach nie dałby się zwieść. Wzgórze było owiane złą sławą, każdy znał jego historię, nikt w nią nie wątpił. W każdym razie nikt bywały w tamtych stronach…

Stary człowiek wyrwał się z zadumy, gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi wejściowych gospody. Niechętnie oderwał wzrok od okna i majaczącego gdzieś na horyzoncie wzniesienia by spojrzeć na przybysza. Nie rozpoznał młodego mężczyzny, stwierdził więc, iż musi być on tu przejazdem. Obcy wyglądał na zmęczonego, zapewne miał za sobą długą podróż.

Wędrowiec podszedł do baru i zamówił piwo, po czym usiadł ciężko przy jednej z ław. Stary człowiek zastanawiał się chwilę, po czym podniósł własny kufel i ruszył w stronę owego mężczyzny. Młodzian oczy miał przymknięte i wyglądał, jakby drzemał. Staruch postanowił go jednak obudzić.

- Z daleka jedziesz, dobry Panie? - zapytał.

Podróżny otworzył leniwie oczy, by zobaczyć, kto mu przeszkadza.

- Z Krakowa - odpowiedział, patrząc, jak stary człowiek siada naprzeciwko niego. Nie wyglądał groźnie…

- Daleka więc za Panem droga, zmęczenie pewnie do gospody skierowało.
Wędrowiec nic nie odpowiedział, pokiwał jedynie głową.

- Dzisiaj już chyba waćpan nie wyrusza? Ot, słoneczko zaszło prawie, noc zapada - powiedział starzec, wskazując ręką okno, przez które sam jeszcze przed chwilą obserwował wzgórze.

- Widzę - mruknął mężczyzna, i uświadomił sobie, że nie tak łatwo pozbędzie się niechcianego kompana - lecz do Zalewu już niedaleko, śpieszno mi czym prędzej podróż zakończyć.

Staruch zachłysnął się piwem, wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. Lub z przerażenia.
- Ależ, Panie, nie chcecie chyba po nocy podróżować… Toż jedyna droga do Zalewu obok Wzgórza Wisielców wiedzie!

Młodzian zadarł głowę i spojrzał hardo na swojego rozmówcę.

- I cóż z tego? Ja nikomu nie wadzę, a i pieniędzy już nie mam, nawet obrabować nie ma mnie z czego.

- Widać, żeś nie tutejszy, Panie - starzec pokręcił głową i ściszył nieco głos, jakby miał zamiar wyjawić jakąś tajemnicę - Wiedz więc, że jeszcze się taki nie urodził, co zebrałby się na odwagę, by po nocy, samotnie, Wzgórze Wisielców nawiedzać…

- A czegóż mam się obawiać? Czas nagli, zwlekać dłużej nie mogę… Bywaj, dobry człowieku.

Już chciał wstać, kiedy staruch chwycił go mocno za ramię, coś w jego twarzy kazało młodzianowi pozostać na miejscu i wysłuchać go do końca.

- Jeśli wola taka, niech Pan jedzie, nie będę zatrzymywać. Ale najpierw niech waćpan lepiej wysłucha pewnej historii, której skutki do dzisiaj nierozważni ponoszą. Widzisz Pan tamto wzgórze? To, za którym słońce się właśnie chowa? Wzgórzem Wisielców, lub tez Strasznym Wzgórzem jest nazywane, nie bez przyczyna miano takie uzyskało… Dawno temu, w miejscu, w którym wzniesienie owo się znajduje, stał kiedyś zamek. W zamku owym…

***

W zamku owym mieszkał kiedyś bogacz, człowiek równie skąpy, co okrutny. Jego ulubionym zajęciem było gromadzenia skarbów i ciągłe powiększanie swojego majątku. Względów nie miał dla nikogo, nie znał współczucia ani łaski. Choć posiadał niemal wszystko, a jego skarbce i spiżarnie były wypełnione po same brzegi, biedniejszym od siebie pomocy nie udzielał nigdy.

Miał on jedną córkę, piękność nad pięknościami, lecz serca złego i zatwardziałego. Wdała się ona w ojca, i w miarę upływu czasu stała się gorsza nawet od niego. Ona to była w posiadaniu kluczy otwierających wszystkie skarbce i spiżarnie. Cały dzień przechadzała się po zamku, a klucze przywieszone do jej paska podzwaniały wesoło. Zajmowała się również przydzielaniem jedzenia poszczególnym osobom. Panom i gościom zamku nie skąpiła niczego, jednak liczna służba cały czas cierpiała głód. Poddani, osłabieni ciężką pracą i głodowymi racjami, pomstowali często na dziedziczkę. Czasem ktoś, zebrawszy się na odwagę, szedł do pana na skargę, prosząc o jedzenia dla siebie i towarzyszy. Zawsze jednak spotykał się z odmową.

Pewnego razu, gdy panna dowiedziała się o skardze jednego ze sług, wpadła we wściekłość. Zaczęła ubliżać służbie i zagroziła, że jeśli zdarzy się to jeszcze raz, to powie ojcu, że zamiast wykonywać swoje obowiązku, śpią tylko i odpoczywają.

Przy okazji następnej skargi spełniła swoja groźbę. Ojciec bez wahania uwierzył swojej córce. Poddani, którzy przyszli z prośbą o jedzenia, zostali wychłostani. Prosili o łaskę, dziedziczka śmiała się tylko i kazała pachołkom kijów nie szczędzić. Słudzy byli bici aż do utraty przytomności. Jeden z nich, człek niemłody, który z reki swego pana niejedno już wycierpiał, uniósł nagle prawicę do góry i straszne przekleństwo rzucił na dziewczynę i jej ojca, życząc im, aby ziemia pochłonęła ich z całym majątkiem.

Wtedy niebo nagle pociemniało, mrok raz po raz rozświetlały błyskawice, a krzyk ludzi zagłuszały gromy. Wszyscy zaczęli uciekać w panice, chcąc jak najszybciej opuścić zamek. Na próżno Pan nawoływał poddanych, żaden z nich nawet się nie obejrzał. A gdy w zamku pozostał tylko on i jego córka, ziemia pochłonęła ich oboje, budowlę i cały dobytek w niej zgromadzony.

Od tego czasu znajduje się w tym miejscu wzgórze. Nikt nigdy nie wyraził ochoty, aby się osiedlić w jego okolicy. Dlatego stało się ono miejscem egzekucji, od czego później wzięła się jego nazwa.

Ponoć w ciemną, burzliwą noc można czasem ujrzeć na szczycie piękna dziewczynę, potrząsającą pękiem kluczy i uśmiechem uwodzącą nierozważnych młodzieńców. Zjawa zwabia ich ponoć do podziemi, mówiąc, że w zamku czekają na nich niezliczone bogactwa. Nikt jednak nigdy z podziemi nie powrócił, aby potwierdzić tę pogłoskę.

***

Wędrowiec roześmiał się, gdy starzec dramatycznym szeptem zakończył swoją opowieść.

- To tylko historia przez ludzi wymyślona, aby dzieci straszyć, dobry człowieku. Jeśli chcesz wiedzieć, ja właśnie po to przybyłem, aby zdobyć skarby pod wzgórzem zaległe. A gdy będę wracać, wstąpię do tej karczmy i wyprawię ucztę, jakiej nikt jeszcze w tej mieścinie nie przeżył!

Po czym owinął się szczelniej płaszczem i wyszedł z karczmy wprost w objęcia nocy. Od tamtej pory już nikt go nigdy nie widział.

 

Legenda o Mikołaju Zebrzydowskim i Więcborku:

 

Dawno temu, gdzieś na wzgórzach nad jeziorem stał prastary dąb. Żył tam pewien pustelnik. Był bardzo stary i bardzo mądry. Posiadł wiedzę tajemną, studiując pradawne, pogańskie księgi. Jego mieszkanie znajdowało się w owym starym dębie, który dawno już usechł i próchnica strawiła go już od środka.
Przejeżdżał tamtędy Mikołaj Zebrzydowski. Był on młodym, silnym i poważanym rycerzem. Miał długie, jasne włosy, piwne oczy, i pociągłą twarz. Wsławił się w wielu ważnych bitwach, więc król pozwolił mu zbudować zamek, gdzie będzie chciał. Mikołajowi bardzo spodobało się to jezioro. Jednak z daleka zobaczył go pustelnik. Szybko wybiegł ze swojego dębu i zaczął prosić Zebrzydowskiego, żeby ten nie ścinał drzewa. Jednak król - Bolesław Chrobry - kazał kiedyś wycinać wszystkie święte dęby, zwane „Dziadami”. Mikołaj postanowił, mimo błagań pustelnika, wyciąć wielkie drzewo i zbudować tam zamek. Nie był to dobry pomysł, gdyż prastary dąb był właśnie dziadem. Za to stary pustelnik w wielkiej furii rzucił na zamek klątwę w bardzo starym języku, a Mikołaj mógł tylko bezsilnie wpatrywać się w starca. Gdy pustelnik skończył Mikołaj stał nadal zdębiały patrząc na oddalającego się w kierunku Łopiennych Bagien pustelnika.
Zebrzydowski nie zważając na klątwy i przestrogi nakazał budowę zamku. Na budowie pracowało trzystu robotników. Prace bardzo się dłużyły, a pracowników wciąż ubywało. Klątwa sprawdzała się i codziennie potęgowała swoją moc. Mikołaj, aby odwołać klątwę udał się do druida po radę. Szedł pieszo przez trzy dni i trzy noce, użalając się nad swoim losem.
Wreszcie doszedł do druida. Starzec miał długą, siwą brodę, sięgającą mu do pasa i szare włosy. Oczy błękitne i bardzo głębokie. Nosił długą, zieloną opończę, przepasaną czarnym pasem. Nie miał połowy zębów, co bardzo pogarszało jego wygląd. Krzaczaste brwi otaczające jego oczy zrastały się nad orlim nosem. Był wysoki i szczupły. Miał długie ręce i palce u rąk.
Jednak Zebrzydowski wiedział, że jest to wielki druid, bo słyszał o nim, aż w Gnieźnie. Jego sława sięgała także daleko na południe i wschód. Mikołaj postanowił opowiedzieć staruszkowi, co się wydarzyło.
- Cóż… Takiego przypadku jeszcze nie miałem – powiedział druid. – Powtórz mi słowa klątwy.
Zebrzydowski posłusznie spełnił prośbę druida, bo choć przez te wszystkie dni starał się wyrzucić z pamięci ten ostro brzmiący język, to zapamiętał klątwę słowo w słowo.
- To bardzo stary język używany na południu Europy – powiedział druid. – Poznałem go wiele lat temu, studiując pradawne księgi.
Zebrzydowski usłyszał, że według klątwy, musi posadzić dwa dęby: jeden w miejscu wschodu słońca w dzień przesilenia letniego, a drugi w miejscu zachodu słońca w dzień przesilenia zimowego.
- Posadź też wiąz, ale koniecznie o północy w Ekwinokcjum, a klątwa będzie darowana – powiedział druid. – Tylko uważaj na Jeźdźców Burzy! Jeśli ich zobaczysz magia liczb, o której mówił pustelnik, spełni się i po paru wiekach nie zostanie nic po zamku i tylko kilka osób będzie pamiętało o zamku i dostatku osady.
Aż do Ekwinokcjum wstrzymano wszelkie prace. Gdy nastała północ, Zebrzydowski posadził wiąz. Klątwa została darowana. Mikołaj wrócił do zamku i usiadł rozmyślając o owych Jeźdźcach. Wyobrażał ich sobie jako dostojnych rycerzy na białych rumakach, w złotych zbrojach. Mikołaja, mimo usilnych starań, zmorzył sen. Przyśniło mu się siedmiu jeźdźców na szkieletach koni w resztkach kropierzy, a oni sami w przerdzewiałych zbrojach i… w trupich maskach! Porywali oni dzieci, palili wsie i zabijali chłopów. Zebrzydowski nie uznał tego jednak za zły znak, gdyż nie miał pojęcia, że tak właśnie wyglądają Jeźdźcy Burzy. Budowę wznowiono z nową siłą. W niecały rok na najwyższym wzgórzu, nad jeziorem, stał ogromny zamek. Zebrzydowski postanowił w nim zamieszkać i założyć osadę. Po długich sporach jak ma się ono nazywać, Wiązowno, od słynnego wiązu posadzonego w Ekwinokcjum, czy Więcbork, od więc – burg, czyli zamek, z języka niemieckiego. Ostatecznie wybrano tę drugą nazwę. I tak, przez kilka pokoleń rozrastał się ród Zebrzydowskich. I choć co siedem lat Jeźdźcy Burzy zabierali im pierworodnego syna, to Zebrzydowscy nie wyjeżdżali z zamku. Jednak sto dwudziestego trzeciego Ekwinokcjum, rozpętała się ogromna burza. Świetlista błyskawica uderzyła kilka łokci od murów zamkowych robiąc ogromną dziurę w ziemi, w którą zapadła się wschodnia część murów. Zerwała się też straszna wichura, która przewróciła ogromny wiąz, dwa dęby oraz pozostałe drzewa na zamek. Ogromne pnie zdruzgotały północną i zachodnią ścianę oraz zabiły setki ludzi. Południowa ściana, która już od kilkunastu lat zapadała się, runęła do jeziora. I tak, żyjący w dostatku Zebrzydowscy musieli ostatecznie opuścić zamek, który z czasem popadł w ruinę. Po budowli zaczął piąć się trujący bluszcz, systematycznie doglądany przez Lecha z Łopiennych Bagien. Dokładnie czterdzieści trzy lata po zniszczeniu zamku zerwała się ogromna burza z piorunami i straszny huragan, który poprzenosił góry piachu i kamieni ze wzgórz. Zamek został zasypany, ale bluszcz, jeszcze przez trzydzieści cztery lata piął się po wzgórzu. W końcu mieszkańcy Więcborka zdecydowali wyrąbać ten bluszcz i spalić go. Dym, z palonego, trującego bluszczu miał kolor granatowy i długo unosił się nad miastem, aż w końcu odmuch wiatru przewiał go nad wzgórza. Tam uformował się w zamek z otwartą bramą, zakończony trzema koronami. To dziwne zjawisko dało początek herbowi Więcborka.
Niestety zdarzenie to zostało przez lata zapomniane, aż Zebrzydowscy, ich zamek oraz pochodzenie herbu popadło w niepamięć.

Zgłoś jeśli naruszono regulamin