Prolog
Głębia przestrzeni. Istniała długość, szerokość i wysokość; jednak te trzy wymiary zwijały się, tworząc zakrzywioną czerń, mierzalną jedynie migotaniem gwiazd, mknących poprzez otchłań, by zniknąć w nieskończoności. Głębia kosmosu.
Gwiazdy znaczyły upływ czasu wszechświata. Były tu dogasające, pomarańczowe głownie, błękitne karły i podwójne żółte olbrzymy. Były kolapsujące gwiazdy neutronowe i gniewne supernowe, wrzące w lodowatej pustce. Gwiazdy rodziły się, pulsowały i umierały. Była też Gwiazda Śmierci.
Gwiazda Śmierci orbitowała na skraju Galaktyki, wokół zielonego księżyca Endor — księżyca, którego planeta macierzysta dawno temu rozpadła się w nie-odgadnionym kataklizmie i rozpłynęła w nicość. Gwiazda Śmierci była opancerzoną Stacją Bojową Imperium, niemal dwukrotnie większą od swej poprzedniczki, zniszczonej przed wielu laty przez flotę Rebeliantów. Niemal dwukrotnie większą i ponad dwukrotnie potężniejszą. Jej budowa jeszcze trwała.
Ta nie dokończona kula zwisała nad żywym, zielonym światem Endoru, wyciągając ku niemu macki konstrukcji. Przypominały chwytne odnóża jadowitego pająka.
Imperialny Gwiezdny Niszczyciel zbliżał się do gigantycznej stacji bojowej z prędkością rejsową. Był ogromny jak miasto, lecz poruszał się z niezwykłą gracją, niby wąż morski. Ochraniało go mniej więcej dziesięć myśliwców Twin Ion Engine — o podwójnym napędzie jonowym. Czarne, podobne do owadów jednostki przemykały wokół niszczyciela we wszystkie
strony — badały przestrzeń, sondowały, przegrupowywały się i lądowały,
Bez najmniejszego dźwięku otworzyło się główne stanowisko startowe statku. Zajaśniała zapłonowa struga wylotowa i imperialny prom przemknął z mroku hangaru w mrok przestrzeni, w stronę nie dokończonej Gwiazdy Śmierci.
W kabinie dowódca i drugi pilot, wpatrzeni w instrumenty, kontrolowali sekwencję lądowania. Wykonywali ten manewr już tysiące razy, mimo to obaj byli wyraźnie zdenerwowani. Dowódca wcisnął przełącznik transmitera,
— ST trzysta dwadzieścia jeden do stanowiska dowodzenia. Kod Wejściowy Niebieski. Rozpoczynamy manewr zbliżania. Wyłączcie pole ochronne.
W odbiorniku odezwały się trzaski, potem głos kontrolera portu:
— Dezaktywacja deflektora osłony po uzyskaniu potwierdzenia transmisji kodu. Przygotujcie się...
W kabinie zapadła cisza. Dowódca przygryzł wargę i uśmiechnął się nerwowo do drugiego pilota.
— Byle szybko — mruknął. — Żeby to nie trwało za długo. On nie lubi czekać.
Starali się nie patrzeć za siebie, w stronę przedziału pasażerskiego, gdzie zgodnie z regulaminem lądowania wygaszono światła. Dobiegający stamtąd odgłos mechanicznego oddechu potęgował nerwowość załogi.
W dole, w sterowni Gwiazdy Śmierci, wzdłuż pulpitów sterowniczych poruszali się sprawnie operatorzy. Kontrolowali cały ruch w tym obszarze, otwierali korytarze przelotowe, kierowali jednostki do odpowiednich rejonów. Kontroler pola spojrzał nagle przerażony na swój monitor. Ekran ukazywał Stację Bojową, Endor i sieć energii — pole deflektora — rozciągające się z zielonego księżyca, by objąć Gwiazdę Śmierci. Teraz jednak sieć ochronna otwierała się, tworząc tunel. A tunelem płynął niczym nie powstrzymywany czarny punkcik imperialnego promu.
Kontroler pola natychmiast wezwał dowódcę. Nie wiedział, jak powinien reagować,
— O co chodzi?
— Ten prom ma pierwszy stopień priorytetu — kontroler starał się, by w jego głosie brzmiało raczej niedowierzanie, niż strach.
Oficer tylko raz spojrzał na ekran. Od razu zrozumiał, kto jest pasażerem.
— Vader! — szepnął do siebie. Przeszedł do iluminatora, skąd mógł obserwować końcowe manewry lądującej jednostki,
— Zawiadom komendanta, że przybył prom Lorda Vadera.
Stateczek przysiadł miękko. Wobec ogromu hali lądowiska wydawał się całkiem maleńki. Setki żołnierzy stanęły w szyku, otaczając podstawę rampy wejściowej: szturmowcy w białych pancerzach, oficerowie w szarych mundurach i elitarna Gwardia Imperialna w czerwonych kostiumach. Stanęli na baczność, gdy wkroczył Moff Jerjerrod — wysoki, szczupły i arogancki dowódca Gwiazdy Śmierci. Bez pośpiechu przeszedł wzdłuż szeregów żołnierzy aż do rampy promu.
Jerjerrod nie uznawał pośpiechu, gdyż pośpiech sugerował, że chciałby się znaleźć gdzie indziej. A przecież był człowiekiem, który trafił dokładnie tam, gdzie chciał. Wielcy ludzie nigdy się nie spieszą, jak często mawiał. Wielcy ludzie zmuszają do pośpiechu innych.
Ambicja nie odebrała mu jednak rozsądku. Nie mógł lekceważyć wizyty kogoś takiego, jak ten wielki Czarny-Lord. Stał więc obok promu i czekał — z szacunkiem, lecz bez nadgorliwości.
Właz opadł nagle, a żołnierze wyprężyli się jeszcze bardziej. Z początku w otworze widzieli jedynie ciemność, potem stopnie. Usłyszeli charakterystyczny oddech, niby tchnienie maszyny. Wreszcie z pustki wyszedł Darth Vader, Lord Sith.
Zszedł rampą, spoglądając na zgromadzone wojsko. Zatrzymał się obok Jerjerroda, który z uśmiechem skłonił głowę.
— To niespodzianka i przyjemność, Lordzie Vader. Pańska obecność jest dla nas zaszczytem.
— Darujmy sobie uprzejmości, komendancie
— zdawało się, że głos Vadera dobiega z dna studni.
— Imperator martwi się wolnym postępem budowy. Przyleciałem, by dopilnować realizacji planu.
Jerjerrod zbladł. Nie takiego powitania się spodziewał.
— Zapewniam, Lordzie Vader, że moi ludzie pracują najszybciej, jak mogą.
— Może zdołam skłonić ich do przyspieszenia tempa. Znam sposoby, które nie przyszłyby panu do głowy — warknął przybysz. Oczywiście, miał swoje sposoby; był z tego znany. Wiele, bardzo wiele sposobów.
Jerjerrod mówił spokojnie, choć gdzieś z głębi duszy upiór strachu torował sobie drogę do jego gardła.
— To nie będzie konieczne, panie. Stacja zostanie ukończona zgodnie z planem. Nie ma żadnych wątpliwości.
— Obawiam się, że Imperator nie podziela pańskiego optymizmu.
— Lękam się, że żąda rzeczy niemożliwych — odparł komendant.
— Może więc sam mu pan to wyjaśni, gdy przybędzie — twarz Vadera była niewidoczna pod czarną maską ochronną, lecz w modyfikowanym elektronicznie głosie wyraźnie zabrzmiała groźba.
Jerjerrod zbladł jeszcze bardziej.
— Imperator chce tu przylecieć?
— Owszem, komendancie. I nie będzie zachwycony opóźnieniem realizacji planu — gość mówił głośno, by usłyszało go jak najwięcej ludzi.
— Zdwoimy wysiłki, Lordzie Vader.
Jerjerrod nie przesadzał. Przecież w chwilach szczególnej potrzeby nawet wielkich ludzi można zachęcić do pośpiechu.
— Mam nadzieję, komendancie — Vader znowu zniżył głos. — Leży to w pańskim interesie. Imperator nie zniesie dalszego opóźniania ostatecznej likwidacji tej bezprawnej Rebelii. Otrzymaliśmy tajne wieści
— mówił szeptem, by usłyszał wyłącznie Jerjerrod.
— Flota Rebeliantów gromadzi siły, łącząc się w jedną, gigantyczną armadę. Nadchodzi moment, gdy zgnieciemy ich bez litości, jednym ciosem.
Przez ułamek sekundy zdawało się, że jego oddech przyspieszył, lecz zaraz wrócił do dawnego rytmu, wydobywając się spod maski niby podmuch lekkiego wiatru.
Na zewnątrz chatki z suszonej w słońcu cegły burza piaskowa wyła jak bestia, która nie może skonać. Przytłumiony jęk dobiegał do wnętrza.
Wśród murów było chłodniej, ciszej i ciemniej. Tam wyła bestia burzy, tu zaś, w królestwie cieni i nieostrych konturów, pracowała okryta opończą postać.
Opalone dłonie trzymające złożone instrumenty wysuwały się z rękawów przypominającej kaftan szaty, Postać przykucnęła na ziemi. Obok leżało niezwykłe, dyskokształtne urządzenie. Z jednej strony sterczały pęki przewodów, z drugiej, na płaskiej powierzchni, wyryto jakieś symbole. Człowiek przymocował przewody do gładkiego, cylindrycznego uchwytu, przeciągnął przez biologiczne z wyglądu złącze i połączył razem za pomocą innego narzędzia. Skinął na cień w kącie, a ten potoczył się ostrożnie ku niemu.
— Wrrrr-dit duiit? — spytał nieśmiało niewielki R2, Zatrzymał się o pół metra od człowieka w opończy i jego dziwnego aparatu.
Mężczyzna skinął na robota, by zbliżył się jeszcze trochę. Erdwa Dedwa migocząc pokonał dzielącą ich odległość. Dłonie człowieka zawisły nad niewielką kopułą robota,
Drobny piach uderzał o zbocza wydm na Tatooine. Zdawało się, że wiatr wieje ze wszystkich stron równocześnie: miejscami nabiera potęgi huraganu, gdzie indziej wiruje trąbą powietrzną, by nagle bez przyczyny zamrzeć w bezruchu.
Droga wiła się przez pustynną równinę. Ulegała ciągłym zmianom — w jednej chwili zasypywał ją bruna-
tnożółty piach, w następnej wiatr wymiatał go do czysta. Migotała w rozgrzanym nad ziemią powietrzu. Była bardziej efemeryda, niż szlakiem, drogą, którą jednak należało podążać. Nie istniała inna, wiodąca do pałacu Jabby Hutta.
Jabba był najohydniejszym gangsterem w Galaktyce, zamieszanym w przemyt, handel niewolnikami i morderstwa. Wszędzie miał swoich agentów. Kolekcjonował i sam wymyślał okrucieństwa, a jego dwór był miejscem nieporównywalnego zepsucia. Mówiło się, że Jabba wybrał na swą rezydencję Tatooine, gdyż miał nadzieję, że jedynie w wypalonym tyglu tej planety jego dusza nie przegnije całkowicie — gorące słońce zapiekało ropiejące wrzody,
W każdym razie było to miejsce, o którym niewielu uczciwych ludzi wiedziało, a jeszcze mniej do niego docierało — siedlisko zła, gdzie nawet najmężniejsi drżeli przed złością ohydnego Jabby.
— Puut-wIIt beDOO gang uubi DIIp — zwokalizował Erdwa Dedwa,
— Pewnie, że się martwię — odparł Ce Trzypeo. — l ty też powinieneś. Biedny Lando Calrissian nigdy stąd nie powrócił. Wyobrażasz sobie, co z nim zrobili?
Erdwa gwizdnął zatroskany.
Złocisty android brnął przez sypki piach wydmy, aż znieruchomiał, gdy przed nim wyłonił się nagle mroczny pałac Jabby, Erdwa wpadł niemal na niego i pospiesznie przemknął na skraj drogi.
— Uważaj, jak chodzisz, Erdwa. — Ce Trzypeo ruszył dalej, chociaż wolniej, u boku swego małego przyjaciela. — Dlaczego Chewbacca nie mógł przekazać tej wiadomości? Nie, kiedy tylko trafi się jakaś niebezpieczna misja, od razu przychodzą do nas. Nikt się nie martwi o roboty. Zastanawiam się czasem, dlaczego właściwie robimy to wszystko.
Burczał bez przerwy, pokonując ostatni odcinek zasypanej ciągle drogi. Wreszcie stanęli pod bramą pałacu — masywne, żelazne wrota wznosiły się poza zasięg wzroku Trzypeo. Były elementem ciągu kamiennych i żelaznych konstrukcji tworzących kilka ogromnych, cylindrycznych wież, wieńczących górę ubitego piachu.
Roboty rozglądały się niepewnie, szukając oznak życia, kogoś, kto by wyszedł im na spotkanie, albo urządzenia sygnalizacyjnego, którym obwieściliby swoją obecność. Ponieważ nie znalazły niczego, co można by zaliczyć do jednej z tych trzech kategorii, Ce Trzypeo zebrał się na odwagę (tę funkcję zaprogramowano mu już dawno), trzy razy delikatnie zastukał w metal wrót i odwrócił się natychmiast.
— Chyba nikogo nie ma — poinformował przyjaciela. — Wracajmy. Powiemy o tym panu Luke.
Wtedy właśnie w samym środku płaszczyzny bramy otworzyła się niewielka klapka, wypuszczając pajęcze, mechaniczne ramię, zwieńczone elektronicznym okiem, Oko spojrzało na nich badawczo. Potem prze-mówiło,
— Tee chuta hhat yudd!
Trzypeo stał dumnie wyprostowany, mimo lekkiego drżenia obwodów. Popatrzył prosto w oko, wskazał na Erdwa Dedwa i na siebie.
— Erdwa Dedwawha bo Cetrzypeosha ey toota odd mischka Jabba du Hutt.
Oko uważnie zlustrowało oba roboty, po czym zniknęło. Trzasnęła zamykana klapka.
— Buu-dIIp gaNUUg — szepnął zatroskany Erdwa. Trzypeo skinął głową.
— Nie sądzę, by nas wpuścili. Lepiej chodźmy. Odwrócił się, a Erdwa zahuczał pełnym wahania czwórdźwiękiem.
Nagle rozległ się przeraźliwy, głośny zgrzyt i żelazna brama wolno ruszyła w górę. Roboty spojrzały niepewnie. Przed nimi ziała groźnie czarna jama. Czekały, bojąc się wejść i bojąc się odejść.
— Nudd chaa! — rozległ się w mroku dziwaczny głos oka,
Erdwa zabrzęczał i ruszył w ciemność. Trzypeo wahał się przez chwilę, wreszcie pobiegł za swym przysadzistym towarzyszem.
— Zaczekaj na mnie! — zawołał. A kiedy stanęli razem, dodał z wyrzutem: — Zgubisz się.
Wielkie wrota opadły z ogłuszającym hukiem, który rozbrzmiewał echem w ciemnej pustce. Dwa przerażone roboty zamarły na moment. Potem niepewnie postąpiły do przodu,
Natychmiast pojawili się trzej wielcy gamorreańscy strażnicy — potężne, podobne do wieprzków bestie, znane ze swej nienawiści do androidów. Nie skinąwszy im nawet, popędzili oba roboty w głąb mrocznego korytarza. Gdy dotarli do pierwszego, słabo oświetlonego rozwidlenia, jeden z nich burknięciem wydał jakieś polecenie. Erdwa zapiszczał pytająco.
—Lepiej, żebyś nie wiedział — odparł bojaźliwie złocisty android. — Przekażmy szybko wiadomość od pana Luke'a i wynośmy się.
Zanim zdążył wykonać kolejny krok, z półmroku bocznego tunelu wynurzyła się inna postać: Bib Fortuna, prostacki majordomus zdegenerowanego dworu Jabby. Był wysokim, humanoidalnym stworem, którego oczy. widziały tylko to, co powinny, a szata zasłaniała wszystko. Z potylicy wyrastały mu dwie grube, mackowate wypustki, zależnie od potrzeb spełniające funkcje chwytne, zmysłowe lub badawcze. Bib zarzucał je na ramiona dla ozdoby lub — gdy sytuacja wymagała zachowania równowagi — zwieszał z tyłu niby podwójny ogon.
Stanął przed robotami i uśmiechnął się kwaśno.
— Die wanna wanga.
— Die wanna wanaga — odpowiedział formalnym tonem Trzypeo. — Przynosimy wiadomość dla twego pana, Jabby Hutta.
Erdwa zagwizdał post scriptum, na co android skinął głową i dodał:
— I prezent.
Zastanowił się, a jego oczy błysnęły.
— Prezent? Jaki prezent? — szepnął głośno. Bib z żalem pokręcił głową.
— Nee Jabba no badda. Me chaade su goodie. Wyciągnął dłoń do Erdwa Dedwa. Mały robot cofnął się z lękiem.
— bDuuu II NGrwrrr Op dbuuDIlop! — zaprotestował.
— Erdwa, daj mu to — nalegał Trzypeo. Doprawdy, pomyślał, ten Erdwa zachowuje się czasem tak dwoiście...
Jednak Erdwa wyraźnie się zbuntował. Buczał i gwizdał na Trzypeo i Fortunę, jakby obaj mieli wykasowane programy,
Wreszcie android kiwnął głową, niezbyt zachwycony reakcją przyjaciela. Skłonił się przepraszająco. — Twierdzi, że nasz pan polecił przekazać prezent wyłącznie Jabbie, osobiście — Bib zastanawiał się, a Trzypeo wyjaśniał dalej: — Bardzo mi przykro. Niestety, jest w tych sprawach wyjątkowo uparty — jego ton wyrażał dezaprobatę, a jednocześnie pobłażanie wobec małego towarzysza.
Bib skinął ręką.
— Nudd chaa.
Ruszył w ciemność. Roboty szły tuż za nim, a trójka gamorreańskich strażników zamykała pochód. Ce Trzypeo pochylił się nad niską jednostką R2.
— Wiesz, mam złe przeczucia — szepnął.
Ce Trzypeo i Erdwa Dedwa stali u wejścia do sali tronowej,
—Jesteśmy zgubieni — szepnął złocisty android, po raz tysięczny żałując, że nie może zamknąć oczu.
W ogromnej hali tłoczyły się wszelkie męty Galaktyki, groteskowe stwory z zapadłych systemów, oszołomione mocnym trunkiem i własnymi wyziewami. Gamorreanie, zmutowani ludzie, Jawowie — wszyscy tarzali się w prymitywnych rozkoszach lub chełpili przestępczymi dokonaniami. A u szczytu sali, na podwyższeniu, przyglądając się tej rozpuście leżał Jabba Hutt.
Głowę miał trzy, może czterokrotnie większą od ludzkiej, żółte, gadzie oczy i wężową skórę, pokrytą warstewką tłuszczu. Nie miał szyi, za to ciąg podbródków, przechodzących w wielkie, nabrzmiałe cielsko, wypasione do granic wytrzymałości kradzionymi kąskami. Karłowate, niemal bezużyteczne ramiona wyrastały z torsu, a lepkie palce prawej dłoni ściskały ust-nik nargili. Włosy powypadały mu w wyniku najrozmaitszych zakażeń. Nie miał nóg — tułów zwężał się stopniowo w długi, gruby ogon, podobny do wałka drożdżowego ciasta i sięgający do krawędzi podwyższenia, pełniącego rolę tronu. Szerokie, pozbawione warg usta sięgały prawie uszu; ślinił się bez przerwy. Był zdecydowanie obrzydliwy.
Obok, przykuta za szyję, siedziała smutna tancerka, przedstawicielka rasy Fortuny. Dwie smukłe macki zwisały z jej karku, opadając na nagie, umięśnione plecy. Miała na imię Oola. Z nieszczęśliwą miną odsunęła się na sam skraj podium, jak najdalej od Jabby.
Tuż obok brzucha Jabby przycupnęło niewielkie, podobne do małpy stworzonko zwane Lubieżnym Okruchem. Chwytało wszelkie pożywienie i płyny,
spadające z palców i spływające z ust jego pana, by je połykać z przyprawiającym o mdłości chichotem,
Padające z góry promienie słońca oświetlały częściowo pijanych dworaków, których w drodze do podium wymijał Bib Fortuna, Sala zbudowana była z nie kończącego się ciągu niszy i gabinetów, więc większość z tego, co się działo, było tylko cieniem i wrażeniem ruchu, Majordomus stanął przed swym zaślinionym władcą, pochylił się i szepnął mu coś do ucha. Oczy Jabby zmieniły się w szparki... Z maniakalnym chichotem skinął dwóm robotom, by podeszły bliżej.
— Bo shuda — wychrypiał i zakaszlał. Znał kilka języków, uważał jednak za punkt honoru, by mówić wyłącznie po huttańsku. Był to jego jedyny punkt honoru.
Drżące roboty zbliżyły się do władcy, choć naruszało to ich najgłębiej wprogramowaną wrażliwość.
— Wiadomość, Erdwa! — przynaglał Trzypeo.
— Wiadomość! Erdwa świsnął krótko, a z kopuły błysnął promień
światła, generujący hologram Luke'a Skywalkera. Obraz rósł szybko, aż młody Jedi osiągnął ponad trzy metry wzrostu, wznosząc się nad zebranym motłochem. Gwar ucichł natychmiast,
— Bądź pozdrowiony, dostojny — odezwał się hologram. — Pozwól, że się przedstawię. Jestem Luke Skywalker, Rycerz Jedi i przyjaciel kapitana Solo. Pragnę uzyskać audiencję u Waszej Wysokości, by wykupić jego życie.
Cała sala ryknęła śmiechem. Jabba uciszył gwar jednym ruchem ręki. Luke mówił dalej,
— Wiem, że jesteś wielki i wspaniały, Jabbo. Równie wielki jest twój gniew na Solo, Jestem jednak pewien, że wypracujemy obopólnie korzystne porozumienie. Jako dowód mej dobrej woli przesyłam ci dar: te dwa roboty.
Trzypeo podskoczył jak porażony.
— Co? Co on powiedział?
— Są pracowite i będą ci dobrze służyć — zakończył Luke i hologram zniknął. Trzypeo z rozpaczą potrząsnął głową.
— Nie, to niemożliwe. Erdwa, musiałeś odtworzyć inną wiadomość. Jabba pluł i rechotał.
— Targ zamiast walki? — zdziwił się Bib. — Żaden z niego Jedi, Jabba przytaknął.
— Nie będzie żadnych targów — wychrypiał w stronę Trzypeo. — Nie mam zamiaru rezygnować ze swojej ulubionej rzeźby.
Chichocząc złośliwie wskazał słabo oświetloną niszę obok tronu. Na ścianie wisiała karbonadyzowana postać Hana Solo. Twarz i ręce wynurzały się z zimnej, twardej płyty, jakby posąg sięgał nad powierzchnię kamiennego morza.
Erdwa i Trzypeo maszerowali smętnie wilgotnym korytarzem, popędzani przez gamorreańskiego strażnika. Przeraźliwe krzyki bólu dobiegały zza drzwi cel, odbijały się echem od kamiennych murów i cichły w głębi nieskończonych katakumb. Od czasu do czasu jakaś ręka, szpon czy macka sięgała przez kraty, próbując pochwycić nieszczęsne roboty,
Erdwa popiskiwał żałośnie. Trzypeo kręcił tylko głową.
— Co mogło opętać pana Luke'a? Nigdy nie wyrażał niezadowolenia z mojej pracy...
Drzwi na końcu korytarza otworzyły się samoczynnie i Gamorreanin wepchnął ich do wnętrza. Natychmiast w ich uszy uderzyły ogłuszające, mechaniczne hałasy: zgrzyt kół, stuk tłoków, szum wody, warkot
silników. Kłęby pary ograniczały widoczność. Trafili do ciepłowni albo do zaprogramowanego piekła.
Straszliwy elektroniczny wrzask, niby odgłos nie dopasowanych kół zębatych, ściągnął ich uwagę w róg pomieszczenia. Z mgły wyszedł EV-9D9, człekokształtny robot o niepokojąco ludzkich odruchach. Trzypeo dostrzegł, jak w głębi, na łożu tortur, wyrywają androidowi nogi, innemu zaś, wiszącemu głową w dół, przykładają do stóp czerwoną od żaru żelazną sztabę. On właśnie wyemitował przed chwilą elektroniczny krzyk, gdy obwody sensorów w metalowej powłoce zaczęły topnieć w bólu, Złocisty android zadrżał, a jego własne układy współczująco trzaskały ładunkiem elektrostatycznym.
Dziewięćdedziewięć zatrzymała się przed Trzypeo i serdecznie rozłożyła chwytniki ramion.
— Nowe nabytki — stwierdziła z głębokim zadowoleniem, — Jestem Eva Dziewięćdedziewięć, szef działań cyborgów. A ty jesteś androidem protokolarnym, Zgadza się?
— Jestem Ce Trzypeo, ludzki cyborg od...
— Wystarczy tak albo nie — przerwała chłodno Dziewięćdedziewięć.
— Więc tak — odparł. Będą problemy z tym robotem, pomyślał. To jeden z tych, co wiecznie próbują udowodnić, że są bardziej androidalne od rozmówcy.
— Ile znasz języków?
Trzypeo uznał, że także potrafi jej czymś zaimponować. Odtworzył najbardziej oficjalną taśmę prezenta...
stationery