Leonard - Inkarnacja.rtf

(1697 KB) Pobierz
Inkarnacja

Leonard

Matnia

 

Los człowieka ma wiele twarzy. Niezliczone są jego wcielenia. Żadne nie jest niemożliwe - nawet takie jak to. Choć może Ty pomyślisz inaczej.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Opracowanie graficzne: Michał Bernaciak

Redaktor: Stanisław Jeżyński

Redaktor techniczny: Maria Braszczyk

© Copyright by Leonard

© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa obrony Narodowej Warszawa 1986 r.

ISBN 83-11-07232-9

Printed in Poland             

Warszawa 1987 r. Wydanie II poprawione

Nakład 60 000 +170 egz. Objętość 28,35 > ark wyd. 27 ark. druk. Papier druk. mat. IV kl. 70 g, format 81X86/16. Druk z odbitek kredo­wych ukończono w lutym 1987 r. w Wojskowej Drukarni w Gdyni. Zatn. > nr 0828. 86 r. L-4 Cena zł. 480.—

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Z maszynowni doszło uderzenie dzwonu — pora na wachtę. Martin Strang, pierwszy oficer m/s „Golden Creek”, podniósł się ze swojej koi. Popołudniowe słońce zaglądało przez otwarty bulaj do kabiny, kładło się na nie zasłane od rana łóżko, na puste bu­telki, na stos niedopałków umazanych krwawą kredką do ust, jakimi nowokaledońskie demimondes starają się upodobnić do filmowych piękności z Hollywood. Tańcząc promieniami w rytm kołysań statku po resztkach nie przespanej nocy, jak gdyby mó­wiło z wyrzutem: „Ej, Mart, Mart...”

Ze zdjęcia wciśniętego za lustro przypatrywała się łóżku dziewczyna w bluzie Australijskiego Lotnictwa Królewskiego. Z jej niebieskich oczu przebijał spokój kobiet z wiecznie zielo­nego stanu Wiktoria, umiejących nie dostrzegać rzeczy w pew­nym okresie życia mężczyzny naturalnych, które przecież, choć nieobojętne, przeminą. Ale bardziej niż oczy i usta, rozciągnięte w uśmiechu, zwracała uwagę dedykacja u dołu fotografii: „Twoja Beris”. Napisana zdecydowanym szarpnięciem pióra, jak gdyby z jakimś nieodwołalnym postanowieniem.

Martin zabrał z biurka okulary przeciwsłoneczne, papierosy i sięgnął do klamki. Stojąc już w drzwiach przypomniał sobie o kapoku. Na całym Pacyfiku nie pokazał się ani jeden nieprzy­jacielski okręt, nie zamajaczył na niebie ani jeden samolot z em­blematami państwa Wschodzącego Słońca. Z flotą Nipponu klapa. Kaputt. Harakiri. W tej części świata zygzakowanie na kursie i pływanie w konwojach są już od prawie roku zbędne. Ale Dudley żąda stałego noszenia kapoku. Jak długo jest się z kimś na stopie wojennej, nie wolno odkładać broni. Nawet kiedy prze­ciwnik dyszy już resztkami sił — dobra dewiza dla człowieka, co szmat życia spędził na drążeniu kontynentów w poszukiwaniu złota, na przestrzeniach oceanów z nie zawsze podniesioną ban­derą... Martin przewiązał kapok na piersi i wychodząc posłał dziewczynie całusa. Zaraz się jednak cofnął, wyrwał zdjęcie zza lustra, wsunął je do portfela i skacząc po parą schodów wybiegi na mostek.

Za rufą, już niewidoczna, pozostawała Noumea. Ostatnie tony rudy niklowej wrzucono do ładowni wczoraj po południowej przerwie, było więc dosyć czasu na załatwienie formalności i opuszczenie portu za dnia. Jak zwykle po skończeniu załadunku Martin zszedł na nabrzeże i sprawdził zanurzenie statku. Nale­żało to do jego obowiązków. Od kiedy jednak w Los Angeles zamustrował na to pudło — tylko dlatego, że via Hawaje, Nowa Kaledonia szło do Australii — zamienił się przy tym w precy­zyjnego zegarmistrza.

— To mój statek, mój własny! — Kapitan Dudley Nihoun bije się w pierś i pokazuje swoje sękate dłonie. — Niczego w życiu nie dostałem za frajer i, na Boga, nikt od starego Duda darmo nic nie wyciągnie!

Zanurzenie wykazywało różnicę na niekorzyść Duda o sto ton!

Ten sękacz to naprawdę twarda sztuka. Panowie z Societe Le Nickel mieli przyjemność się o tym przekonać.

Rozmiękczanie go rozpoczęto w jego kabinie, ciąg dalszy prze­niesiono do lokalu z ładnymi Polinezyjkami tańczącymi hula-hula, finał — z tym bywa różnie. W języku morskim niezgod­ność między ilością towaru wpisaną do papierów a wykazaną przez zanurzenie statku nazywa się „dispute”. Ładne słowo. I ładnie się je wymazuje.

Martin nie chciał o tym myśleć. Nic teraz. Adieu Nouvelle-Caledonie, hula-hula, wszystkie porty świata. Na zawsze!

Dziób statku krajał gładką płytę oceanu. Tysiąc mil od nosa statku, skierowanego na południowy zachód, leży ładne miasto. Półtora wieku temu wylądował w tym miejscu z tysiącem ska­zańców kapitan króla jegomości Jerzego III Arthur Philip i na­zwał je: Sydney. Błogosławieni, którzyście w surowej wtedy Anglii kradli, podpalali, mordowali, czy też tylko wykazywaliście nieposłuszeństwo swoim panom, albowiem z was powstał ten wielki kraj. Niech się święci zło, które wydało tak wspaniałych ludzi!

W tej chwili w mieście tym do pociągu idącego na północ zbliża się dziewczyna. Wysoka, niebieskooka, stawiająca swe dłu­gie nogi jak baletnica na scenie. Odprowadzająca ją koleżanka całuje ją na pożegnanie w policzek i mówi:

— Szczęśliwej podróży, Beris. Jeżeli się da, przywieź go tu­taj. Bardzo chciałybyśmy go poznać.

W tej chwili w Melbourne pan Thomas Gwinne, który w po­przedniej wojnie pospieszył z pomocą swojej surowej dla jego rodziców prababce Anglii i przypłacił to utratą pod Gallipoli prawej raki, mówi do żony:

— To bardzo rozsądna dziewczyna, mam do niej zaufanie. Nie powinnaś brać sobie do serca przeszłości jej wybrańca. W końcu mężczyzna musi się wypróbować! Pomyśl, Edna, ile odwagi po­trzeba, aby mając lat piętnaście opuścić dom rodzinny i o wła­snych siłach udać się w świat.

— A gdyby zrobił to twój syn?

— Ale my już...

Ciszę, jaka nagle zaległa w ba wialni, przerywa uderzenie ze­gara na kominku.

— No tak, tak... — Pan Gwynne całuje skroń swojej mał­żonki. — Już piąta, słyszałaś? Jak ten czas leci!

Sydney... Melbourne... Brisbane... Punkty: A — dworzec w Sydney, B — bawialnia państwa Gwynne, C — port w Bris­bane, D — statek Duda Nihouna na oceanie. Połączone linią ciągłą tworzą figurę geometryczną doskonale zamkniętą. Są rów­naniem bez niewiadomych. Wszystkie wątpliwości Martina Stranga zostały ostatecznie rozproszone: wewnątrz tej po­wierzchni znajduje się przystań, której szukał, na świecie dzie­sięć lat...

— Hej, Francis! — zawołał bez potrzeby właściwie. — Fanta­styczna jest dzisiaj ta woda, nie?

Ale asystent go nie usłyszał. Zajęty był przygotowaniami do ustalenia pozycji statku z gwiazd. Będąc na mostku zawsze znaj­dował sobie zajęcie. Dudley, w którego oczach każdy członek za­łogi uważa pływanie na jego statku za katorgę i myśli tylko o odfajkowaniu wachty, ma o nim wysokie mniemanie. I się nie myli. Przyglądając się, z jakim pietyzmem Francis przygoto­wuje sobie stoper i sekstans, sprawdza, czy poprzednia wachta go nie rozstroiła, zgrywa wskazania chronometru z zegarkiem, można niekiedy stracić cierpliwość. Ale jego pomiary są za to doskonale precyzyjne. Martin lubił go obserwować. Niedługo, z lewej burty, powinien ukazać się Krzyż Południa ukryty jesz­cze w przeraźliwie błękitnym niebie. Za niespełna dwie godziny nastąpi zmierzch, na tych szerokościach geograficznych najpięk­niejsza cząstka doby. Świat zaciągnie się kolorami zdawałoby się niedorzecznymi, wylanymi na płótno przez rozkojarzonego dal­tonistę. Patrząc na to szaleństwo barw można by pomyśleć, że się ogląda kosmiczną wystawę jarmarcznego kiczu. W stałej meta­morfozie kolorów ciepłe ochry, brylantowe błękity, soczyste czerwienie przedzierzgną się w jednej chwili w granat i zapadnie noc. Cały statek zrosi się nagromadzoną za dnia w atmosferze wilgocią, ale nie będzie ona dusząca, zimna, jak gdzie indziej. Ta część świata pławi się w łaskach natury nieprzerwanie. Źródlanie czyste krople, co spadną na statek, oczyszczą atmosferę i pozwolą po upalnym dniu nasycić płuca świeżym powietrzem.

Francis zdaje się tego nie dostrzegać. Dla niego to codzienny widok, pora na wykonanie kolejnego obowiązku. Kiedy słońce zniży swą skrwawioną twarz, on pogrąży się w wyliczaniu miej­sca, w którym powinno ono zetknąć się z horyzontem. Tak, świat zaludniony przez takich Francisów byłby z pewnością bardzo do­chodowym przedsiębiorstwem. Dispute nie zdarzałyby się nigdy. Hula-hula byłyby świętokradztwem. Włóczęga niespokojnych dusz z jednego krańca ziemi na drugi — zbrodnią. A gdzie pięk­no, gdzie miłość?

Niedobrze ze mną, zaczynam filozofować, pomyślał Martin. Byłem sprzedawcą gazet, pucybutem, chłopcem na posyłki, rancherem w Teksasie, studentem prawa, lotnikiem w Amazonii, jeszcze trochę, a zabiorę się do naprawiania ludzkości. Przez jed­nego takiego rodem z Austrii świat przechodzi obecnie niezłe konwulsje...

Wyszedł na nie osłonięte skrzydło pomostu i zaciągnął się po­wietrzem. Rozsadzało go uczucie dziwnej lekkości. Mógłby sko­czyć za rufę i pomóc statkowi, bo jeszcze sześć dób wlec się bę­dzie to pudło. Jeżeli pogoda się utrzyma, nie zacznie dmuchać wschodnim wiatrem, nie wykręci czegoś cyklon — radio nie ode­brało żadnego ostrzeżenia! — zatokę Moreton osiągną w środę, potem dzień na prześliźnięcie się w górę rzeki, wyczekiwanie na przypływ i w piątek... Będzie dość czasu na pobieganie po skle­pach. W szufladzie jego biurka leżał pluszowy, przyjemny w do­tyku futerał, na który w Los wydał fortunę. „Ceny pereł podsko­czyły pod niebo — brak dostaw. Poławiacze zmienili chwilowo za­wód, pan rozumie... Ale to okazja” — zapewnił jubiler. Martin w to nie wątpił. Naszyjnik urzekał męskie oko, a cóż dopiero kobie­ce. Do kompletu dobrał sygnecik z brylantem i obrączki. Tę dla niej brał na oko. Pomógł mu doświadczony w tych sprawach sprzedawca. „Młoda pani... — słyszało się” dużą literę, gdy to wy­mawiał — ma pięć stóp i osiem cali wzrostu, wysoka jest! A dło­nie? Długie? Krótkie? Szczupłe? Pełniejsze?... Zastrzelił go tym pytaniem. Beris zbudowana jest doskonale, pamiętał każdy skra­wek jej ciała, ale taki szczegół... Resztę zakupów zrobią razem. Potem udadzą się do Penthouse Old Place na dobrą kawę i zła­panie oddechu, a stamtąd — jak podczas pierwszego wspólnego wieczoru — na Wzgórze Bartleya.

W Penthouse było wówczas tłoczno, jak gdyby cała amerykań­ska armia Pacyfiku obrała sobie ten lokal na punkt wyjściowy inwazji na Japonię. Propozycję przeniesienia się gdzie indziej przyjął z zadowoleniem. Myślał o kąciku dla dwóch osób, gdzie mógłby powiedzieć o błękicie w jej oczach. Wzgórze za miastem, gdzie się znaleźli się całkowicie sami, zaskoczyło go. Piękna dziewczyna w szykownym mundurze porucznika Royal Austrialian Air Force, która w tym opanowanym przez wojsko mieście pewnością na każdym kroku zaczepiana jest przez urlopowiczów z frontu, i on — obcy przybysz w zwykłym, cywilnym ubraniu.

Jeszcze przedtem, gdy zderzyli się w wejściu do budynku Admiralicji, ona nie wzięła tego za zaczepkę. Jego „Przepraszam panią. Naprawdę!” brzmiało dla niej prawdziwie. Odpowiedziała mu uśmiechem, a dalej pokierowało nimi...

Spędzili samotnie parę godzin, nie dotykając się nawet ramionami. O rzeczywistości przypomniał mu zmierzch. Spadający tutaj na ziemię jak wszystko w subtropiku — bez uprzedzenia. Na atramentowogranatowej zatoce Moreton zamigotały wstydli­wie światła pozycyjne statków wyczekujących na wejście do portu. W tysiącach domów w mieście spuszczano żaluzje. Wojna już nie zagrażała temu miastu, lecz jej prawa obowiązywać będą aż do jej zakończenia. Zrobiło się późno.

Martin podniósł się z ławki i wyciągnął rękę. Dziewczyna, podając mu swoją, wspięła się na palce i musnęła go ustami w policzek. Długo nie dowiedziała się, jakiego zamętu dokonała tym w jego głowie.

— Hej, szefie! Szefie! — zawołał wachtowy na skrzydle mo­stku. — Niech pan popatrzy. Tam!... — Głos jego był wyraźnie zaniepokojony.

Martin spojrzał w kierunku, który wskazywał brudny palec marynarza. Poza niedużym kumulusem, jakie pod wieczór tutaj się zbierają, niczego godnego uwagi nie dostrzegł. Świecące jesz­cze słońce, rozszczepione na sicie chmury, padało złudnym reflek­sem na przedpole horyzontu. Smugami promieni słonecznych Martin wjechał w głąb nieba, stamtąd powrócił do pomarszczo­nej chuchnięciem wiatru plamy na dole. Ogniskując na niej lornetkę, przyjrzał się dobrze temu, co dostrzegał już gołym okiem. Nie, to były delfiny sunące ku statkowi.

Wymienił porozumiewawcze spojrzenie ze sternikiem. Oswald Jest na „oku”...

W Noumei dostawiono Oswalda do portu w koszu, jakich Nowokaledończycy używają do transportu ryb. Zaczęło się rozwid­niać. Statek, już z pilotem na pokładzie, był gotów do odbicia od

nabrzeża, gdy Martin zauważył pod ścianą magazynu kosz ze zwi­niętym w kłębek białym człowiekiem. Spitym do nieprzytom­ności, w samych kalesonach.

Oswald się kończy. Ta wycieczka jest ostatnia, powtarzał, ro­bię wysiadkę w San Diego, Honolulu, Papeete. Teraz wygraża się Brisbane. Ale to tylko gadanie. Zarabia na tym pudle dwa razy więcej niż robotnik przy taśmie u Forda i jeszcze ma darmowe utrzymanie. Pływanie na frachtowcu podczas wojny jest warte zachodu pod warunkiem, że urobku nie zostawia się w burdelach. Sternik założył się z Oswaldem, że ten nie wysiądzie. Bakcyl morza, powiada. Kto raz go połknie, stracony jest dla lądu na zawsze. Ale bakcyl bakcylem, a wątroba wątrobą: Oswaldowa wylewa mu się już na oczy. I taki ma odróżnić rybę od czubka peryskopu?

Delfiny podpłynęły przed statek i ocierając się grzbietami o stewę dziobową, harcowały figlarnie. Podczas długich, mono­tonnych rejsów dostarczały Martinowi ciekawych obserwacji. W przeciwieństwie do niego Dudley nie ma dla tych zwierząt czasu.

— Te skurwysyny — strzyka plwociną za burtę — prując w ciemnościach wodę pełną fosforyzujących glonów, wysiadają jak torpedy. Powinno się je powystrzelać, nie sądzisz, Mart?

Pytanie to jest czystą retoryką. Kapitan Dudley Nihoun nie pyta. Wszystko, co on mówi, jest twierdzeniem.

Eskorta statku powiększyła się o dwójkę albatrosów. Szybo­wały nad powierzchnią wody i zdawało się, ze nie lecą, ale płyną na swoich wielkich skrzydłach, nie wykonując nimi najmniej­szego ruchu.

Boy przyniósł kolację na mostek, w samą porę przyleciały. Dud żywi załogę jak Bóg, czyli Dud da. W tropika, gdzie nagrzany słońcem pokład przepala zelówki, a klamki nie da się chwycić gołą ręką, kucharz serwuje corned beef — łykowatą wołowinę z bawołów odstrzelonych jeszcze przez Buffalo Billa, kupowaną u pokątnych shiphandlerów, której w Stanach nawet psy nie chcą już żreć, kukurydziany chleb, kukurydziany placek, sprosz­kowane jajka, vegetables z puszki, a żeby pasztet ten mógł przeleźć przez gardło, dodaje kalifornijskiego sikacza po trzy­dzieści pięć centów butelka. Porcja Francisa poleciała w darze albatrosom. Artylerzyści z rufy, zajęci pokerem, dorzucili im swoje corned beefy. Francis jest niezastąpiony na mostku. Jego obliczenia pozycji nie mają sobie równych pod względem dokład­ności w całej flocie handlowej Stanów Zjednoczonych, ale na al­batrosach się nie zna. Ptaki te nie żebrzą o odpadki z kuchni jak psie kundle, na to są za dumne. Sunie taki stalowy wieloryb, narobi śrubą szumu, napędzi stracha makrelom, smakowitym latającym rybom, wystarczy otworzyć dziób, a brzuch pełen. Ale to do albatrosów niepodobne.

— Rzuć im łososia! Wędzonego! — zakpił dowódca dziada z zapatrzonego w ptaki Francisa. — A nie ten wasz śmierdzący beef...

Parsknął śmiechem zadowolony z siebie. Na poligonie w New Mexico, gdzie z powodu płaskostopia skierowano go do wojsk Ochrony floty handlowej, też podawano beef. Ale świeży, me do­prawiany karaluchami, których tu wszędzie pełno. Że też ta wy­lęgarnia robactwa trzyma się na wodzie i trzeba jej jeszcze bronić!

W spodenkach tylko, oparty o lufę swojej ośmiofuntówki, która podczas całego rejsu nie oddała jednego strzału, czekał na reak­cję z mostku; na tym milczku od podglądania gwiazd może na so­bie poużywać, niech jego podkomendni wiedzą, jakiego to chwata mają za dowódcę. Asystent oderwał się od relingu. Popatrzył chwilo na czyste niebo i nie odpowiadając na zaczepkę znikł w kabinie map. Ten sierżancik pozwala sobie, pomyślał Martin. Ale nie zamierzał się w to wtrącać. W Brisbane bidzie więcej czasu, chłopcy z pokładu, jak podsłuchał, już wymyślili sobie zabawę z tymi wojakami...

Omiótł wzrokiem przestrzeń dokoła statku. Pustynia wody, na gładkiej powierzchni, aż do linii horyzontu, królował niepodzielnie „Golden Creek”. Dorobek całego życia Dudleya Nihouna.

Stare pudło wygrzebane z cmentarzyska. Gdyby nie wojna, poszłoby do pieca: ćwierć wieku dla statku to kupa łat. Przetopiony na szyny kolejowe, na modne dzisiaj armaty uległby zapomnieniu jak wszystko na świecie, a dzięki Dudleyowi pruje dziobem wodę. ślamazarnie. Osiem węzłów — tyle wyciągnął w próbie maszyny i tyle wpisano mu do rejestru — to dzisiaj ślimak. Statek o tej prędkości byłby kulą u nogi konwojów na Atlantyku, musiałby wlec się bez eskorty sam, niewesoły byłby jego los. Osiem węzłów...

Przed próbą siłowni, nim jeszcze pojawili się na statku przedstawiciele towarzystwa klasyfikacyjnego, Dud wezwał do swojej rupieciarni na górze pierwszego mechanika. Statek był gotów do inspekcji i wystawienia dokumentów. Robotnicy stoczni demontowali rusztowania okalające nadbudówki. Skompletowana po ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin