Copyright by Wacław Korabiewicz, 1992
Redakcja i przygotowanie do druku: Dorota Kiełczyk
Okładkę i kartę tytułową projektował Zbigniew Kasperski
Na okładce wykorzystano fragment obrazu Albrechta Diirera
Wydawnictwo Przedświt
00-332 Warszawa
ul. Oboźna 11 m. 24c
tel. 635-95-56
Istnieje od 1982 roku
ISBN 83-7057-017-8
MOTTO:
To nie w Chrystusie rzecz,
Nie w Buddzie i nie w Mahomecie,
Jeno w miłości wszechogromnej
Wszechludzi we wszechświecie.
To taka zwykła rzecz sama do serca woła,
A przecież tyle sekt, a jednak tyle kościołów!
Widocznie miłowanie jest wielkie i... maluczkie,
Jedno przymiotem Mistrzów, drugie przymiotem uczni.
Więc daruj nam o Chryste! - Bądź miłości w Panie!
Żeśmy nie pojęli Twojego Miłowania.
Wacław Korabiewicz
HINDUSKIM SZLAKIEM
Któregoś dnia znalazłem się u podnóża Himalajów, na drodze wiodącej do Tybetu. Przede mną wisiał linowy most przerzucony przez rzekę Ganges. Tuż przed tym mostem, z boku, stał dziwnie sklepiony kamienny budynek. Na progu szeroko otwartych drzwi ujrzałem chudą, smukłą postać starca o wygolonej głowie. Miał na sobie pomarańczowy płaszcz, a spod nawisłych brwi, z głęboko zapadniętych oczu przeszywał mnie stalowy, mocny wzrok, który przykuł mnie i zniewolił. Powolnym, niezdecydowanym krokiem ruszyłem w stronę starca. Gestem nagiego ramienia wskazał gościnnie drzwi. Przekroczyłem próg i przystanąłem zdumiony tym, co ujrzałem. Miałem przed sobą wysoko sklepioną, okrągłą salę. Biblioteczne regały, pełne ksiąg oprawnych w skórę, sięgały aż pod sufit.
- To nasza podręczna biblioteka dla medytujących sadhu - cichym, niskim głosem objaśnił starzec. -Jeśli pan sobie życzy - mogę mu wypożyczyć każdą książkę. Mamy sporo nowości europejskich, a nawet amerykańskich.
-Dziękuję - odrzekłem, - ale dzisiaj jeszcze opuszczam Riszi Kesz.
To mówiąc spostrzegłem leżącą tuż obok na stoliku otwartą książkę. Widocznie przed chwilą czytał ją i odłożył, gdy wszedłem.
Przeczytałem tytuł: „The Life of Jesus" - Ernest, Renan.
- O! - wyrwało mi się niechcący.
- Pan się dziwi? - przemówił znowu jogin. - Wszakże to nasz człowiek.
-Renan? - zdziwiłem się.
-Nie - odrzekł. - Jezus.
Powiedział to w sposób naturalny i zwyczajny, a mnie jakby coś przykuło do miejsca. Nie mogłem się poruszyć. Stałem dalej machinalnie przewracając kartki książki. Musiałem jakoś opanować to moje psychiczne roztargnienie. Gdyby nie ten Ganges u moich stóp, gdyby nie ten tak realny most linowy przerzucony przez rzekę, ginący w ciemnej zieleni mangowego lasu, gdyby nie domki joginów bielejące w gąszczu i ten cały archaiczny, uduchowiony nastrój, może by ta dziwna informacja przeszła niezauważona. Mój informator jednak daleki był od wszelkich krotochwili. Jego poważne, zamyślone oczy wyrażały niezachwianą, pozbawioną jakichkolwiek wątpliwości pewność. Dlatego słowa jego zapadły mi głęboko w duszę, budząc uśpione od dawna refleksje. Nie pytałem o nic więcej. Jednak rzucone ziarno kiełkowało, chęć sprawdzenia tej wiadomości nie dawała mi odtąd spokoju. „Nasz człowiek" - powiedział i nie miałem prawa wątpić w szczerość tego wyznania.
Czemu miałby kłamać? Jezus „ich człowiek". Może wcielenie jakiegoś Kriszny? Tym dociekaniom dałem jednak spokój. Byłem zajęty czymś innym.
Minęły lata. Znalazłem się w Anglii. Przeglądałem wielkie katalogi British Museum w Londynie. Były to ostatnie godziny przed moim odlotem do Afryki. I oto nagle, zupełnie przypadkowo natrafiłem w katalogu na zagadkowy tytuł: „Unknown Life of Jesus Christ" - Nikołaj Notowicz. (Nieznane życie Jezusa Chrystusa).
Nie miałem już czasu na zamówienie tej książki, ponieważ oczekiwanie trwałoby około dwóch godzin. Zresztą temat nie należał do moich aktualnych literackich planów. Miałem wówczas myśl zajętą czymś innym. Odleciałem do Afryki i nie pamiętam dokładnie, kiedy, ale chyba znowu po dłuższym czasie, przy jakimś ognisku w dżungli, przypomniał mi się ten dziwny tytuł „Unknown Life of Jesus".
Skojarzyłem go mimo woli z owym joginem i zapragnąłem tej książki. Może ona coś wyjaśni?
Los mi sprzyjał. Wkrótce w muzeum w Der es Salaam w Tanzanii (gdzie pracowałem) spotkałem Amerykankę -właścicielkę antykwariatu w Nowym Jorku. Obiecała wyszukać i przysłać mi tę książkę. Otrzymałem ją dopiero po paru miesiącach. Była stara i mocno podniszczona. Wydano ją w roku 1904 w Nowym Jorku. Przeczytałem tekst jednym tchem. Wydało mi się, że znalazłem wreszcie odpowiedź na dręczące mnie pytanie. Poruszony w książce temat obudził we mnie jeszcze inne zainteresowania, a także emocję twórczą. Zacząłem studia nad Pismem Świętym. Jakże inaczej teraz czytałem znaną mi wcześniej książkę, jakże inaczej teraz myślałem i widziałem. A wszystko zaczęło się przecież od jednego zdania wypowiedzianego przez mnicha w ową noc przed tybetańskim mostem, rozwieszonym pod gwiaździstym niebem odbitym w Gangesie.
Bibliografia dotycząca życia i śmierci Chrystusa jest przebogata. Mimo rozmaitych ujęć tematu, wszędzie brak obiektywizmu, który przychodzi niełatwo, gdy wszelka wątpliwość nie jest wskazana.
Tymczasem brakuje dowodów. Gdyby, choć jedna, współczesna Mu kronika, jakiś krótki lakoniczny zapis. Niestety, nic się do naszych czasów nie zachowało. Najstarsza z czterech, tak zwanych Kanonicznych Ewangelii - Ewangelia św. Mateusza, napisana w języku aramejskim, najprawdopodobniej gdzieś w 55-56 roku, zaginęła bez śladu. Dokładność późniejszych greckich tłumaczeń pozostaje pod wielkim znakiem zapytania. Oto, co pisze jeden ze znawców w tej dziedzinie, ksiądz Marian Wolniewicz we wstępie do Ewangelii św. Mateusza w „Piśmie Świętym" wydanym przez Księgarnię Św. Wojciecha:
„Tekst grecki nie jest przekładem, w ścisłym słowa tego znaczeniu, lecz parafrazą, a może opracowaniem aramejskiej ewangelii, uwzględniającym w szerszym stopniu niż ona potrzeby wyznawców judaizmu."
Oryginalnego tekstu nie znali nawet najstarsi pisarze chrześcijańscy. We wstępie ogólnym do tegoż Pisma Świętego, na stronie 2 czytamy: „Modyfikacje wprowadzone do ustnej katechezy znalazły swój wyraz w Ewangeliach Kanonicznych, co więcej, wprowadzono do nich dalsze zmiany redakcyjne".
Te „zmiany redakcyjne'' musiały być ogromne, gdyż styl przekładów greckich otrzymał piękną archaiczno-literacka formę, na którą nie mógł się zdobyć żaden z trzech przeciętnie przecież wykształconych Ewangelistów. Musiało, więc nad tym pracować wielu wysoce oświeconych ludzi. Prócz św. Łukasza, pozostali Ewangeliści to ludzie niezdolni do przemawiania w tak wyrafinowanej, skrótowej formie. Nie potrafili też nadać informacjom chronologicznego porządku. Zresztą, któż by mógł pamiętać i odtworzyć dokładnie sceny widziane przed kilkudziesięciu laty, któż by mógł powtórzyć dosłownie alegoryczne i trudne do zgłębienia nauki Chrystusa? Stąd musiały wyłonić się różnice w postrzeganiu tych samych wydarzeń, a nawet znalazły się przeoczenia. Często Ewangeliści nie są ze sobą zgodni. Dla przykładu przytoczę kilka argumentów świadczących o tym, że „Kanon" nie może być... kanonem. Podam tylko trzy niejasności. W Ewangeliach jest ich oczywiście znacznie więcej.
1. Mat. VIII,28\34 - Jezus uwolnił od złego ducha dwóch opętanych. Marek V,2\8 i Łuk. VIII,26\29 - mówią tylko o jednym opętanym.
2. Mat. 29 - XX,29\34 - mówi o dwóch uleczonych ślepcach. Marek X,46\52 i Łuk. XVIII,35\43 - mówią tylko o jednym ślepcu.
3. Marek XIV,27\72 - mówi o dwukrotnym pianiu koguta. Mat. XXVI,31 \35 i Łuk. XXII,31 \34 - mówią o jednym tylko pianiu koguta.
Wspomniany ksiądz Wolniewicz we wstępie ogólnym do Ewangelii wykazuje statystycznie, jak mała część Ewangelii pisana była przez autorów, a wielka przez rozmaitych „pomocników".
Wiemy, że:
W Ewangelii św. Mateusza z 1072 wierszy na autora przypada tylko 330.
W Ewangelii ś w. Marka na 677 przypada tylko 68 własnych wierszy.
W Ewangelii św. Łukasza na 1152 wierszy przypada na autora 541.
Sobór Nicejski w 325 roku z przedstawionych sobie pism religijnych wybrał 27 jako „prawdziwe". Resztę zaś, tak zwanych apokryfów, nie odrzucał jeszcze, tylko powołał specjalnie upoważnionych, tak zwanych korektorów, zadaniem, których było (wg profesora Nestle) korygować wszelkie teksty porównując z tym, co już zostało uznane za prawdziwe. Oni też przez skreślenia lub wstawki poddali wszelkie źródła procesowi ujednolicenia. Chodziło tu przede wszystkim o zharmonizowanie informacji podanych w Ewangelii. Trwało to aż do roku 382 (za papieża Damazjana), kiedy Kanon został definitywnie zamknięty i ustalony. Wszelkie inne pisma uważano odtąd za heretyckie i palono na stosie. Wiele bezcennych dzieł uległo w ten sposób zniszczeniu, tylko nieliczne udało się przechować w jakichś zakamarkach klasztornych. Do takich należą: „Codex Cantabrigeniensis" i „Codex Syrus - Sinaitivus". Korzystali z nich, jeszcze w IV wieku, Wielki Anastazy i Wielki Markariusz, tworząc swoje Agrafy
Gdzież, więc szukać zapisów i informacji pochodzących od bezpośrednich świadków? Jak można być pewnym prawdy? Możemy twierdzić z całą pewnością, że Ewangelie były tworzone przez zespół doradców i to „doradzanie" trwało dobrych sto lat.
Jedynie Ewangelia św. Jana wydaje się być oryginalną i pisaną przez jednego człowieka, ale także z perspektywy... wielu dziesiątków lat!
Istnieje kilka hipotez usiłujących wytłumaczyć różnice powstałe w treści poszczególnych Ewangelii. Zastanowić się jedynie trzeba nad pominięciem przez niektórych Ewangelistów wydarzeń zasadniczych, które tworzą podstawę religii. Zjawiska takie nie mogły być niezauważone, zlekceważone czy też zapomniane. Do takich zaliczyć należy:
a) niepokalane poczęcie,
b) zmartwychwstanie,
c) wniebowstąpienie.
Te trzy zjawiska, jako nie mające żadnego racjonalnego ani logicznego wytłumaczenia, muszą być zaliczone do dziedziny parapsychologii. Cała trudność polega jednakże na tym, że ślepa wiara nie dopuszcza zwątpień. Kto na przestrzeni wielu wieków odważył się zwątpić w istnienie któregoś z tych kanonów, ten był z reguły kamienowany lub palony na stosie. Wszakże niedawno, bo jeszcze w XVIII wieku, takie egzekucje były na porządku dziennym. Chcę wierzyć, że dziś już możemy dyskutować na wszelkie tematy bez arbitralnych zakazów.
Czyż można dopuścić myśl, że któreś z tych zjawisk zostało nie zauważone, nie zanotowane przez ludzi najbliższych Jezusowi? A jednak wygląda na to, że tak było. Jeden widział - drugi nie. Jeden o tym mówi, drugi milczy. Jeden słyszał - drugi nie.
Brak naukowych i poważnych opracowań historycznych dotyczących biografii Jezusa tłumaczyć należy przede wszystkim lękiem. Od najwcześniejszych, bowiem lat istnienia chrześcijaństwa nie mogło być mowy o szczerej i otwartej krytyce kanonów. Każda nieśmiała choćby próba dociekania prawdy była gaszona w zarodku. Śmiałek, który by się odważył wystąpić z jakąś uwagą, z miejsca zostałby ukrzyżowany. Stan taki trwał przez wieki, poprzez grozę świętej inkwizycji, poprzez klątwy i... egzorcyzmy. Świat bał się uchylić rąbka prawdziwej historii tych trzech chrześcijańskich „tabu". Każdy drżał przed posądzeniem go o bluźnierstwo. Ewangelie były nietykalne.
Odważnym człowiekiem, który zdobył się na głębokie i bezstronne studia biograficzne ukochanej przez siebie postaci Chrystusa, był profesor Ernest Renan, francuski historyk i filozof. Poświęcił temu tematowi całe swoje życie. A jaka była reakcja kleru? Klątwa rzucona ze wszystkich ambon i wciągnięcie jego dzieła na czarną listę lektury zakazanej.
Najważniejszym dokonaniem Renana były historyczne studia nad cielesnym istnieniem Jezusa. Dotychczas wszystko opierało się jedynie na ślepej wierze i na legendach. Wszystko, co powiedziano w Ewangeliach, musiało być brane na słowo honoru.
Renanowi zawdzięczamy przypływ odwagi i zachętę do szukania historycznej prawdy. Nie sądźmy, aby ta odwaga przyszła łatwo i przyjęła się powszechnie. Do dziś dnia najbardziej trzeźwy racjonalista, boi się radykalnie odżegnać od wszelkich spirytualistycznych abstrakcji. Sprawa nigdy nie jest postawiona całkowicie realistycznie. Nawet profesor Ernest Renan w swoich wywodach występuje jako człowiek wierzący, a może tylko... ostrożny, zmuszony liczyć się z warunkami otaczającego, praktycznego świata!
Znamy trzy naukowo stwierdzone, historyczne dowody istnienia Jezusa Chrystusa.
1) - Słynny historyk rzymski Tacyt, w księdze szóstej tomu pierwszego swoich dzieł, na stronie 480 (wydanie Czytelnik 1962 r.) pisze: atoli ani pod wpływem zabiegów ludzkich, ani darowizn Cesarza i ofiar błagalnych na cześć bogów, nie ustępowała hańbiąca pogłoska i nadal wierzono, że pożar (Rzymu W.K.) był nakazany, aby więc ją usunąć postawił Neron winowajców i dotknął najbardziej wymyślnymi kaźniami tych, których nienawidzono dla ich sromot, a których gmin „chrześcijanami" nazywał. Początek tej nazwie dał Chrystus, który za panowania Tyberiusza skazany został na śmierć przez prokuratora Poncjusza Piłata.
Nieco inaczej brzmi ten sam cytat Tacyta wzięty z książki: „Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego", wydanej przez PIW. Tam w tomie II na stronie 80 czytamy:... Neron kazał torturować ludzi pod pospolitym mianem „chrześcijan", napiętnowanych słuszną niesławą. Ten zabobon rozszerzył się nie tylko w Judei, pierwszym siedlisku tej szkodliwej sekty, ale został nawet wprowadzony do Rzymu - tego schroniska powszedniego, przyjmującego i osłaniającego wszystko, co nieczyste, wszystko, co obrzydliwe... Wina chrześcijan zaprawdę zasługiwała na karę najprzykładniejszą...
2) - Drugi dowód rzeczowy stanowi list Pliniusza Młodszego (pisarz rzymski w latach 61-114 - W.K.) skierowany do cesarza Trajana (Plinius sec. Epist I.X.96). List ten pochodzi z roku 111. Zapytuje w nim Pliniusz, co ma robić z chrześcijanami, których jest mnóstwo, obojga płci, różnego wieku i wszelkich stanów. Oto jego własne słowa:... zaraza ta rozpowszechnia się coraz bardziej. Niektórzy z pojmanych klną Chrystusa, ale inni są nieprzejednani i trwają przy swoim. W pewnych dniach, przed wschodem słońca zbierają się i śpiewają hymny do Chrystusa jako Boga przysięgając, że nie będą kłamać, kraść, cudzołożyć: Schodzą się też na wspólne uczty - zupełnie niewinne.
3) - Jako trzeci dowód posłużyć nam - mogą dwa fragmenty wzięte z książki „De Vita Cesarum", pisanej przez rzymskiego historyka Swetoniusza (Caius Tranquillus), który pełnił jakiś czas funkcję sekretarza cesarza Hadriana. W latach 75-130 naszej ery pisze on:
a) („Żywot Nerona")... Neron wiele uczynił zła, ale nie mniej dobra: traceni byli chrześcijanie, wyznawcy nowego, szkodliwego zabobonu.
b) („Żywot Claudiusza”)... Żydów podżeganych przez jakiegoś Chrystusa i uparcie buntujących się, wypędził z Rzymu.
4) Czwartym, wątpliwym źródłem informacji o Jezusie historycznym mogłaby być notatka umieszczona w „Historii Izraela", pióra historyka żydowskiego Józefa Flawiusza. Piszę mogłaby być, gdyż nie istnieje, po prostu zaginęła. O tym, że istniała wiemy, bowiem czytał ją biskup Cezarei Orygenes. Notatka ta -130 musiała być. lekceważąco krótka,
przykra i nieżyczliwa, bo jakże inaczej mógł napisać Flawiusz - ortodoksyjny Żyd, zagorzały wyznawca Jehowy, nieprzyjaciel chrześcijan, a w szczególności Jezusa. Notatka musiała dotknąć do żywego Orygenesa, jako fanatyka chrześcijańskiego, gdyby było inaczej, z pewnością nie omieszkałby jej rozpowszechnić. Należy przypuszczać, nawet, że usiłował ją zmienić, aby jakoś ułagodzić, ale nie zdążył. Następca jego, biskup Cezarei Euzebiusz, odziedziczył po nim wielką bibliotekę, a w niej jedną z oryginalnych kopii „Historii Izraela". Nie jest wykluczone, że tam znalazł parę uwag Orygenesa, co natchnęło go do bardzo dziwnej jak na historyka akcji. Oto dla „świętej" widocznie sprawy, skomponował on nowy, wyimaginowany całkowicie tekst, odpowiadający wymogom Ewangelii. Z tego rzekomo oryginału, niby z ust Flawiusza - wroga chrześcijaństwa, dowiadujemy się, że... cnego czasu zjawił się Jezus - człowiek mądry, który głosił prawdę, której z uwielbieniem słuchano. Nauką swoją zjednał wielu Żydów i Greków. W końcu oszczerczo osądzony poniósł śmierć na krzyżu, na trzeci dzień zmartwychwstał, bo... był Mesjaszem.
Jakże rażąco i naiwnie brzmią te wielce przyjazne treści włożone w usta faryzeusza Flawiusza. Największym nonsensem tu i paradoksem tego tekstu jest uznanie Jezusa za Mesjasza, ale i to przeszło na sucho, jako że biskup Euzebiusz nie tylko notatkę skomponował, ale i gorliwie usankcjonował, umieszczając ją w charakterze oryginału w swojej „Historii Kościoła". Dzięki autorytetowi Euzebiusza, protekcja Kościoła była zapewniona i takim sposobem rzekome świadectwo Flawiusza przetrwało w nieskazitelnej formie aż do naszych czasów. Ba, nawet w roku 1837 polecono taki, rzekomo oryginalny, grecki tekst jako pierwowzór godny tłumaczenia na obce języki. Tak się też stało. Odtąd wszystkie religijne dzieła, we wszystkich językach, drukowały to fałszerstwo, jako tak zwane „Testimonium Flavianum". Profesorowie teolodzy, doskonale znając prawdę, nie zmieniali tekstu, lecz czasami, dla uspokojenia sumienia, gdzieś u dołu, drobnym drukiem dawali notatkę.
„Nie podobna uznać autentyczności integralnej „Testimonium Flavianum", zbyt wyraźnie zdradza ono rękę chrześcijańską” - stwierdził nawet ks. E. Dąbrowski we wstępie do Nowego Testamentu.
Pośród blisko stu różnojęzycznych przekładów Flawiusza spotkałem w Brytyjskiej Bibliotece parę, bardziej zbliżonych do mentalności i nastawienia autora, ale najprawdopodobniej są to także jakieś logiczne naciągania. Euzebiusz z całą pewnością potrafił, jako sekretarz cesarza Konstantyna Wielkiego, wyszukać i zniszczyć kompromitujące go oryginały. Tak czy owak, dziś nie mogąc dojść prawdy, winniśmy odrzucić rzekome świadectwo Flawiusza uznając je za nieważne, bo sfałszowane.
Czytając Pismo Święte łatwo daje się wyczuć, że każda Ewangelia miała własne założenia. Jedna usiłowała przekonać Żydów, druga utwierdzała nową religię dowodami rozlicznych cudów, inna znowu poświęcona była zwalczaniu herezji. Tylko św. Łukasz, jako człowiek w pełni wykształcony, wykazuje większe poczucie odpowiedzialności za podawanie faktów w mniej więcej chronologicznym porządku. Jednak, pomimo różnorakich tendencji, należy przyznać, że wszyscy Ewangeliści byli zadziwiająco solidarni i konsekwentni w przytaczaniu z pamięci lub w powtarzaniu słów wcześniejszego autora, czyli św. Mateusza. Jedynie św. Jan, jako naoczny i najbliższy świadek wydarzeń, jako ów „ulubiony uczeń Chrystusowy", unikając zarzutów nieścisłości, pomija milczeniem cały szereg ważnych faktów.
Oczywiście, próżno dopatrywać się w Ewangeliach zaplanowanego fałszu lub nieścisłości. Były to raczej szlachetne imaginacje/dyktowane ślepą wiarą, albo pragnieniem zaszczepienia tejże innym. Autorzy wkładali w usta swego ukochanego Mistrza to, co najbardziej odpowiadało ich zamierzeniom, czyli to, co umacniało Kościół. W końcu oni sami ulegli iluzji własnych słów. Oczywiście, uwierzyli we wszystko również i ci, którzy później dla dobra sprawy uzupełniali braki.
Najlepszym przykładem takiej fantazji dyktowanej wiarą mogą być „dosłyszane" słowa modlitwy Chrystusowej na Górze Oliwnej. Wyobraźmy sobie śpiących, wielce znużonych uczniów, oddalonych od klęczącego Chrystusa na odległość „rzutu kamienia" (Łuk. XXII.41), (czyli ok. 50 metrów). Czyż mogli oni usłyszeć i zapamiętać każde słowo szeptanej modlitwy? Trudno, bowiem wyobrazić sobie, żeby Jezus modlitwę do Boga wykrzykiwał na cały głos.
Gdy wstał od modlitwy i przyszedł do uczniów, znalazł ich śpiących ze smutku. (Łuk. XXII,45). Więc jeżeli spali, to nie słyszeli.
Kościół utrzymuje, że Ewangeliści tworzyli w natchnieniu bożym. Z twierdzeniem tym należałoby się zgodzić, gdyż głębia i kondensacja niektórych wypowiadanych myśli wybiega daleko poza możliwość rozumienia ludzi zgoła prymitywnych. Oczywiście, trzeba tu uwzględnić ówczesną ascetyczną nadwrażliwość, przy fanatycznym zaślepieniu wiarą. Być może oni więcej mogli „zobaczyć" niż my dzisiaj. To były czasy wróżb, przepowiedni, zmartwychwstań i wszelakich czarów. Prosty umysł łatwo zatraca granice realizmu i fantazji. Na występujące wówczas urojenia nie mamy żadnych kontrargumentów. Nie możemy zaprzeczyć, gdyż prócz logiki nie rozporządzamy żadnymi dowodami, więc z pewnym dystansem musimy akceptować wszystko, co się kiedyś wydawało lub nie. Poszczególne cuda możemy dzisiaj jakoś wyjaśnić przy pomocy parapsychologii, gorzej z cudami zbiorowymi. Przykładem takiego właśnie ewangelicznego cudu jest zmartwychwstanie wielu świętych w momencie, kiedy Jezus na krzyżu „ducha wyzionął". Wówczas to Groby się otworzyły i wiele ciał Świętych, którzy umarli, powstało, l wyszedłszy z grobów po Jego zmartwychwstaniu, weszli oni do Miasta Świętego i ukazali się wielu (Mat. XXVII, 52\53).
Thomas Paine w książce: „The Agę of Reason" (Wiek rozumu) wydanej w Londynie w 1918 r., zadaje pytanie „Gdzie są świadkowie tak niebywałego zjawiska? Dlaczego nikt tego nie zanotował w kronikach? Czyżby takie wydarzenie mogło przeminąć bez śladu? Czyżby taki przemarsz nieboszczyków ulicami Jerozolimy mógł odbyć się bez wiedzy Piłata, a nawet Rzymu?"
Doprawdy dziwne, nikt prócz św. Mateusza sprawą tą nie zainteresował się. Nawet pozostałych trzech Ewangelistów tej wiadomości nie podaje. Może tego zbiorowego zmartwychwstania nie trzeba traktować realnie, tylko jako objawienie św. Mateusza?
Być może, ale ksiądz profesor F. Dąbrowski w swojej książce „Życie Marii Matki Bożej" (PAX 1954 r.) na stronie 41 pisze, co następuje: „Ewangelie są bez wątpienia sprawozdaniem historycznym. Przekazują nam opis faktów, które się wydarzyły. Zgodność ich relacji z tymi faktami nie ulega wątpliwości” I dalej na tejże stronie ksiądz profesor twierdzi, że „Prawdomówność Ewangelistów uczyniła z ich przekazów jeden z najszczerszych, najwierniejszych, najwiarygodniejszych dokumentów historycznych". Jak więc odnosić się do zmartwychwstania świętych, których nie zanotował żaden historyk?
Przeglądając przebogatą literaturę religioznawczą dostrzega się w niej nieprawdopodobne wprost zaślepienie, a może tendencyjnie zaplanowaną krótkowzroczność. Najdrobniejsze szczegóły działalności Chrystusa analizowane są i studiowane, podczas gdy tak niebywale ważny fakt, jak zniknięcie Jezusa na długie osiemnaście lat i to lat najistotniejszych, bo okresu dojrzewania, lekceważy się. Przechodzi się nad tym do porządku dziennego, jakby chodziło o zawieruszenie jednej tylko godziny, a nie 18 lat!
Wszakże już jako dwunastoletni chłopak zdumiewał Jezus bystrością umysłu. Wdaje się On w dyskurs filozoficzny z kapłanami i zadziwia pytaniami mędrców (Łukasz II 47). Wykazuje energię i samodzielność odłączając się na trzy dni od rodziców w dużym, obcym dla siebie mieście (Łukasz 11,46). A gdy rodzice go znaleźli, czynił wymówki, po co go szukali (Łukasz 11,49). I oto ten właśnie wielce zaradny, mądry chłopak nad rozumem, którego wszyscy się zdumiewali (Łukasz 11,47), nagle znika na osiemnaście lat. Zjawia się dopiero jako dorosły mężczyzna, a przy tym jest już doświadczonym filozofem i w pełni dojrzałym nauczycielem. Najdokładniejszy z Ewangelistów, św. Łukasz tę osiemnastoletnią nieobecność zbywa lakonicznym oświadczeniem: poszedł z nimi (rodzicami) i wrócił do Nazaretu, i był im poddany (Łukasz 11,51).
Co to znaczy „poddany"? On, taki żywy, pełen inicjatywy, nagle stał się „poddanym", synem potulnym i posłusznym? Czyżby potrafił w ciągu 18 lat poświęcić się bez reszty jedynie ciesielskiej pracy ojca i nikt go niczego innego nie uczył?
Z tym krzywdzącym nonsensem cały świat nauki i świat wierzących milcząco się godzi. Zadziwia nie tyle tajemnicze zniknięcie Jezusa, ile właśnie obojętność krytyków, historyków i biografów, ludzi myślących. Szukają oni miejsca, gdzie leżał żłobek, liczą „prawdziwe" gwoździe w katedralnych skarbcach, badają odbicia na całunie, ale nikt nie zastanawia się nad tym, gdzie ten Mistrz, Syn Boży przebywał w ciągu osiemnastu najbardziej wartościowych lat swego życia. Kto go nauczył tych mądrości? Kto uformował jego filozofię życia? Interesował mnie ten temat od najmłodszych lat, dlatego szukałem odpowiedzi u najwyższych autorytetów Kościoła. Niestety bez rezultatu.
Rzeczywiście może wygodniej nie poruszać tej dziwnej sprawy, aby nie natrafić przypadkowo na jakiegoś nauczyciela. Bo jakżeby Jezus - „zesłany przez Boga" mógł mieć... profesora? Widocznie świat „Wielkich Wtajemniczonych" nie życzy sobie odsłaniania tej tajemnicy. Widocznie „Wielcy" wolą, aby Jezus odszedł na osiemnaście lat donikąd i wrócił znikąd.
Nie mogę też pojęć, dlaczego apostołowie, skłonni do powodowania nadprzyrodzonych zjawisk, nie zechcieli tym razem umieścić Młodzieńca w niebiosach po prawicy Boga Ojca. Nie uczynili tego i ta osiemnastoletnia nieobecność pozostaje wciąż we mgle. Spróbujmy rozumować logicznie.
Gdyby Jezus chciał zniknąć odchodząc z domu rodziców, dokąd mógłby skierować swoje kroki? Chyba poszedłby w kierunku gór i grot qumrańskich, albo może do Petry. Trafiłby tam na którąś z gmin religijnych. Nie jest, wykluczone, że jakiś przedstawiciel tych gmin mógł wówczas chłopca namawiać, aby tam pozostał. Ale Jezus ze swoimi zdolnościami jak nie mógł być „poddany" rodzicom, tak nie mógł być „poddany" anachoretom. Wszędzie musiałby stanowić indywidualność, której obecność musiałaby być odnotowana.
Tymczasem odkryte nad Morzem Martwym manuskrypty mówią wprawdzie o „Mistrzu Sprawiedliwości", ale to nie mógł być Jezus, gdyż nauczyciel, o którym mowa żył, co najmniej sto lat przed Jezusem. Zresztą Jezus, kiedy się objawił w roli Mesjasza, postępowaniem swoim, stylem zachowania i ubiorem, daleko odbiegał od Qumrańskich mistrzów. Jednym z ich proroków był najprawdopodobniej Jan Chrzciciel. On to ubierał się podobnie do esseńczyków w najprostsze okrycia ze skóry, żywił się szarańczą i z natury był ascetą. Te właśnie cechy najbardziej odpowiadały gminie qumrańskiej, ale były obce Jezusowi.
Chrystus jak w życiu, tak w naukach, które głosił, był pogodny, tolerancyjny i wyrozumiały. Najlepiej podkreślał te różnice stosunek do szabasu. Jezus nauczał, że zwierzę należy ratować, gdy wpadnie do studni, nie oglądając się na religijne zakazy. Qumrańskie prawo zaś bezwzględnie i surowo mówiło - „Nie pozwól pomagać stworzeniu rodzącemu w dzień sobotni, ani gdy wpadnie do studni lub jamy, niechaj zostaje tam nie podniesione w dzień sobotni." Wymagania faryzeuszów były także fanatyczne. Nie można, więc przypuszczać, aby Jezus należał do którejś z tamtejszych gmin. Pozostaje pytanie, gdzie przebywał? Dokąd mógł iść?
Gdy się rozważy wszelkie możliwe rozwiązania, odpowiedź nie powinna stwarzać trudności. Przede wszystkim ustalmy, jakie względy mogły kierować Jezusem. Z całą pewnością nie handlowe. Udowodnił to nam w świątyni jerozolimskiej dobierając sobie towarzystwo „doktorów", a nie kupców. Interesowały go, więc zagadnienia duchowe i rym się różnił zasadniczo od swoich rówieśników. (Łukasz 11,46-47). Jeden tylko chłopak, o pół roku zaledwie starszy, odpowiadał mu zapatrywaniami. Był to jego kuzyn Jan, później nazwany „Chrzcicielem". On zapewne wcześniej wykazał zainteresowanie problemami życia duchowego i według wszelkiego prawdopodobieństwa wcześnie nawiązał kontakt, z esseńczykami. Ci dwaj młodzi kuzyni musieli się znać i przyjaźnić. Jan chyba był jedynym bliskim mu człowiekiem, który go nie tylko polubił, ale i cenił. Wyczuł w nim najwyższy stopień intelektu. Ta przyjaźń, pomimo trudności, trwała zapewne przez dalsze lata.
Między Indiami a Jerozolimą stale kursowały handlowe karawany. Ich woźnice musieli opowiadać przechodniom rozmaite historie o jakichś senianinach, czyli wędrujących mędrcach, o sadhu, czyli zakonnikach-pustelnikach, joginach oddających się kontemplacji, o metodach koncentracji woli w opanowaniu ciała, o spacerach gołą stopą po rozżarzonych węglach, jednym słowem o różnych nadziemskich siłach rządzących doczesnością. Kuzyn Jan namawiał na Qumran, ale Jezusowi nie odpowiadała surowość tej gminy, to nie była atmosfera wszechmiłości i dobra. Tam poszedł Jan, ale Jezus wiedziony ciekawością tych wszystkich opowiadanych cudów indyjskich zapewne dołączył do jucznej karawany wielbłądów i udał się w poszukiwaniu prawdy do tych, co czynią te cuda. Jest to tłumaczenie najbardziej logiczne i realne!
Jak wcześniej powiedzieliśmy, kontakt przyjacielski z kuzynem Janem musiał trwać. Najlepszym dowodem jest to, że później, w drodze powrotnej z Indii, pierwszą myślą Jezusa było spotkać się z przyjacielem. Po przekroczeniu granicy Izraela Jezus spieszy nad Jordan. To po chrzcie, który był albo i nie (gdyż św. Jan Ewangelista o tym nie wspomina), udaje się na pustynię.
Jak twierdzą Ewangelie, Chrystus przebywał przez czterdzieści dni na pustyni kuszony przez szatana. Odrzuciwszy ujęcie o duchach świętych, aniołach i szatanach, przyjmijmy, że przyjaciel ujął Jezusa za rękę i poprowadził go do swego Qumranu. Pustynia leżała właśnie w tym kierunku, bowiem nad żyzną doliną Jordanu jej nie było. Z tego rozumowania wynika, że duchem świętym był sam Jan Chrzciciel, a kuszącym szatanem... esseńczycy. Po czterdziestu dniach kuszenia, Jezus wrócił do Galilei i zaczął nauczać.
Mówiąc o pokrewieństwie Jezusa z Janem Chrzcicielem, mimo woli nasuwa się pytanie, kto nas o tym poinformował. Żeby znaleźć odpowiedź, należy dokładnie zanalizować cały przebieg narodzin Jezusa.
MATKA I SYN
Jak było z porodem Marii - matki Jezusa trudno dzisiaj powiedzieć. Możemy się tylko domyślać.
Wydawałoby się, że wystarczy sięgnąć do najlepszego źródła, jakim są Ewangeliści. Wszak piszą oni wyraźnie o zwiastowaniu, niepokalanym poczęciu. A jednak Ewangelie, które dotarły do rąk pierwszego chrześcijańskiego historyka Euzebiusza z Cezarei (lata 270-310), nic nie mówiły o tak drobnym incydencie jak same narodziny Chrystusa i okolicznościach im towarzyszących. Dopiero później uzupełniane, poprawiane, korygowane i rozszerzane stworzyły wiele opowieści związanych z narodzinami Jezusa. Początkowo po prostu traktowały fakt samego porodu, jako coś bez specjalnego znaczenia dla istoty religii chrześcijańskiej.
Autor głośniej książki: „Bogowie, groby i uczeni" C.W. Ceram na stronie 156 pisze: „Jakże absurdalnym wydać się musi ludziom należącym do innych kręgów kulturowych nasz kult niepokalanego poczęcia Najświętszej Panny".
Rzeczywiście trudny to problem. Nawet Ewangelie bardzo się różnią pod tym względem pomiędzy sobą. Marek i Jan nie zajmuje się wcale tym tematem, a Łukasz i Mateusz - każdy mówi inaczej. Najobszerniej podejmuje to zagadnienie Mateusz, zacznijmy, więc nasze wywody od niego.
Rzecz dzieje się w Betlejem, gdyż w Nazarecie Józef i Maria zamieszkali dopiero po powrocie z Egiptu (Mat. 1.19). Po zaślubinach Marii z Józefem wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się ona brzemienną. Mąż jej Józef, który był człowiekiem prawym nie chciał narażać jej na zniesławienie. Zamierzał, więc oddalić ją potajemnie z domu. Gdy powziął tę myśl anioł pański ukazał mu się we śnie i rzekł: „Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło (Mat. 1.20).
Łukasz w swojej Ewangelii powiedział inaczej. U niego nie do Józefa, tylko do Marii przychodzi anioł i nie w Betlejem, tylko w Nazarecie. To ona wyraziła wątpliwość, czy aby ciąża jej mogła nastąpić. Więc kiedy Anioł Gabriel zwiastował zmieszała się... i rzekła do anioła: Jakże się to stanie, skoro nie znam męża? (Łuk. 1.34).
Widocznie nie tylko Maria miała wątpliwości, miał je również Łukasz. Obawiał się, że nikt w tak mało prawdopodobną historię nie uwierzy. Na wszelki, więc wypadek, aby utwierdzić wiernych w przekonaniu, po prostu dla przykładu, przytoczył inny podobny przypadek. Krewna Twoja, Elżbieta - - powiedział anioł - -poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu, ta, która uchodzi za niepłodną (Łuk.1.36.). Wypowiedź ta dotyczy Elżbiety, matki Jana Chrzciciela, której poród odbył się także z „Ducha Świętego i za sprawą tegoż Anioła Gabriela".
Czytelników zainteresować może pytanie, jaką drogą intymna rozmowa anioła z Marią mogła dotrzeć do uszu Ewangelistów. Ale zostawmy to, ważniejszą, bowiem sprawą jest wyjaśnić stosunek ówczesnego społeczeństwa do kwestii porodu, który był uważany za akt nieczystości....
greki