Murat Kurnaz - Guantanamo pięć lat z mojego życia.txt

(396 KB) Pobierz
Frankfurt nad Menem, lotnisko
Gdybym powiedział matce, że chcę jechać do Pakistanu, toby mi nie pozwoliła. Zabroniłaby mi, chociaż miałem już dziewiętnacie lat.
   Jak się z niš pożegnać, by nie wyglšdało to na pożegnanie? Powiem jej, że bolš mnie plecy, i poproszę, by mnie po-masowała, a potem obejmę jš, żeby jej podziękować. I w ten sposób jš pożegnam.
    Poszedłem na górę i jeszcze będšc na schodach, powiedziałem:
    -	Mamo, bolš mnie plecy. Czy możesz mnie pomaso-
wać?
-Jest już póno - odparła. -Jutro zrobię ci masaż. Stałem na schodach, matka była już w sypialni. W ciemnoci nawet jej nie widziałem.
-	Salam alejkum - powiedziałem.
-Alejkum salam - odrzekła.
Wtedy widziałem jš ostatni raz.
Do dwudziestego pištego roku życia.
Byłem spakowany: paszport, wiza, bilet. Selcuk miał na mnie czekać w samochodzie. W południe odlatywał mój samolot z Frankfurtu.
Chciałem pożegnać się też z braćmi, ale ich także nie mogłem tak po prostu objšć. Dawniej Ali zawsze prosił, żebym
kładł się obok niego, gdy szedł spać. Zadawał mi wtedy różne pytania, dopóki nie zmorzył go sen. Oznajmiłem więc:
-Ali, kładę się z tobš, pogadamy jeszcze chwilę.
    Zanim zasnšł, powiedziałem, że pójdę na chwilę do swojego pokoju. Pocałowałem Alego, a następnie naszego maleńkiego braciszka Alpera.
Potem zgasiłem wiatło.
Na lotnisku byłem niespokojny. Chciałem powiedzieć matce, że wrócę za parę tygodni i żeby się o mnie nie martwiła. O dziesištej rano zadzwoniłem do niej z automatu.
-	Gdzie jeste? - spytała.
Wiedziała już, że wyjechałem.
    -Jestem w innym miecie... Nie w Bremie. Przez jaki czas będę teraz w podróży, ale niedługo wrócę! Nie martw się...
Zaczęła płakać.
* Dokšd jedziesz? Wracaj natychmiast! - powiedziała.
* Wyjeżdżam tylko na kilka tygodni, nie płacz.
    Mama nie przestawała jednak płakać, a ja musiałem kończyć, żeby nie spónić się na samolot. Nie mogłem jej przecież powiedzieć, że lecę do Pakistanu.
Nie pozwoliłaby mi.
I dobrze by zrobiła.
Peszawar, Pakistan
Nigdy nie zapomnę tego dnia. Był pierwszy grudnia 2001 roku. Miałem wracać samolotem z Peszawaru do Niemiec. Mój przyjaciel Mohammad pomógł mi spakować prezenty do torby podróżnej. W meczecie pożegnałem się z tablighami* i pojechalimy na lotnisko w Peszawarze.
   - Cieszysz się? Jutro będziesz znowu w domu, z matkš - powiedział jeszcze w autobusie Mohammad.
Miałem ze sobš plecak z rzeczami oraz przypiętš do paska małš torebkę na pienišdze i dokumenty. Mojš torbę podróżnš niósł Mohammad. Odprowadzał mnie, gdyż bilet powrotny do Niemiec miałem właciwie z Karaczi, a on chciał załatwić, bym mógł lecieć z Peszawaru. Miał powiedzieć, że chcę być w Niemczech, zanim moja żona przyleci z Turcji do Bremy.
   Znowu mam na sobie lnišcy płaszcz od Hugo Bossa. Całš podróż przeleżał w torbie, bo było bardzo goršco. Mylałem, że tutaj, podobnie jak w Niemczech, jest jesień. Zabrałem więc ze sobš ciepłš odzież. Chciałem elegancko wyglšdać w drodze do szkoły koranicznej i podczas spacerów po miecie.
   W dniu przylotu do Karaczi, trzeciego padziernika, miałem więc na sobie wełniany sweter i płaszcz. Tymczasem
    
było tam tak goršco jak u nas latem. Nosiłem więc głównie podkoszulki i buty traperki firmy KangaRoos. Póniej, w Guantanamo, Niemcy zarzucali mi, że noszę wojskowe obuwie.
    Dla rodziców kupiłem słodycze: pięknie opakowane, prawdziwe dzieła sztuki. Właciwie sš zbyt drogocenne, by je ot tak, po prostu zjeć. Dla Alpera, mojego braciszka, mam ręcznie robionš drewnianš zabawkę - grę zręcznociowš z kołami i drzewkiem. Sobie kupiłem parę rękawic na rower z bardzo porzšdnej skóry. Ileż musiałbym za podobne zapłacić w Bremie! Dla mamy wzišłem jeszcze naszyjnik ręcznej roboty z drewna, skóry i niebieskich kamieni - lapis lazuli.
    Autobus pomalowany jest w kolorowe wzory, obwieszony dzwoneczkami i czerwonymi oraz żółtymi wiatełkami. Jarzy się jak dyskoteka. W Pakistanie wszystkie autobusy tak wyglšdajš. Jest to niewielki busik z przesuwanymi drzwiami. Jedzie nim jakie dziesięć osób, więcej pewnie by się zresztš nie zmieciło. Mohammad siedzi tuż przede mnš. Dwaj inni mężczyni natychmiast zajęli miejsca obok niego, więc ja usiadłem z tyłu.
    Zbliżamy się do punktu kontroli. Gdy wędrowalimy z Mohammadem i innymi tablighami od meczetu do meczetu, przez takie punkty kontrolne przeprawialimy się już jakie cztery, pięć razy. Spotyka się je w całym kraju. To w Pakistanie zupełnie normalne.
    Taki punkt kontrolny to budka strażnicza i jeden lub dwóch policjantów. Majš sznur przymocowany po drugiej stronie drogi do jakiego domu lub słupa. Policjant siedzi na krzele i popija herbatę, a gdy chce kogo zatrzymać, pocišga za sznur, napina go, i jadšcy musi stanšć. Kiedy nie ma ochoty nikogo kontrolować, sznur leży po prostu na ziemi i wszyscy po nim przejeżdżajš. Czasami policjanci napinajš
sznur, zaglšdajš przez okna do autobusów i każš jechać dalej. Mnie nigdy nie kontrolowali.
    Policjant podnosi sznur i napina go. Dzwoneczki na autobusie podzwaniajš, kierowca zatrzymuje pojazd. Za nami tworzy się korek. Policjant stoi obok swojego siedziska i zaglšda przez szybę do naszego busa. Jego wzrok pada na mnie: wyglšdam inaczej niż pozostali pasażerowie i moja jasna karnacja natychmiast rzuca mu się w oczy. Stuka w okno i mówi co do mnie. Mohammad opuszcza szybę i odpowiada mu. Nie wiem, co powiedział policjantowi.
   Policjant raz jeszcze zwraca się do mnie. Odpowiadam po niemiecku: Nie mówię w pana języku".
    Naturalnie nie zrozumiał mnie. Żšda moich dokumentów, w każdym razie tak mi się wydaje. Wycišgam je z saszetki przy pasku i podaję mu. Mówi co i daje mi do zrozumienia, że powinienem wysišć. Biorę plecak, przepycham się przez zatłoczony autobus i wysiadam. Samochody za nami zaczynajš tršbić.
    Mohammad także chce wysišć, ale nie zdšża dojć do drzwi, bo wszyscy podróżni trzymajš bagaż na kolanach. Policjant daje kierowcy znak, że ma jechać dalej. Zatrzaskuje drzwi, Mohammad zostaje w rodku.
Nie zobaczyłem go już więcej.
Mohammada spotkałem przed kilkoma tygodniami w Islama-badzie, kiedy chciałem się przyłšczyć do grupy tablighów. Tablighowie sš uczniami szkół koranicznych wędrujšcymi od meczetu do meczetu, by modlić się i uczyć. Ja znałem tylko parę angielskich słów, Mohammad był ode mnie kilka lat starszy i bardzo dobrze mówił po angielsku. Był Pakistańczy-kiem, a Pakistan znajdował się wczeniej pod rzšdami Brytyjczyków. Mówił trochę po turecku, więc służył mi za tłumacza, wiele mi objaniał. Był ze mnš aż do chwili zatrzymania mnie w Peszawarze.
    Nazwa Peszawar ma indyjskie korzenie i oznacza miasto kwiatów", mówił Mohammad. Zafascynowało mnie to: takie stare miasto, tyle widziało. Było tu wielu znamienitych ludzi, między innymi Aleksander Wielki. Przed tysišcem lat do Peszawaru przybyli arabscy muzułmanie, przynoszšc ze sobš objawienia Allacha.
    Mohammad z dumš przedstawiał mnie imamom w meczetach: Murat jest Niemcem. Jest też Turkiem, jak nasi praojcowie, mówił. Oni, Pasztuni, przyjęli islam, zakładali parki i ogrody, sadzili palmy i kwiaty.
    Meczet, w którym ostatnio nocowalimy razem z innymi tablighami, był jednym z największych w Peszawarze. Zmieciłyby się w nim wszystkie meczety Bremy. Pomieszczenia dla studiujšcych Koran znajdowały się wokół otwartego wewnętrznego dziedzińca; tu także wszędzie rosły kwiaty. Minarety pięły się wysoko ku niebu. Gdy klęczałem na dywanach sali modlitw, byłem oszołomiony liczbš oraz pięknem ornamentów na cianach i w kopule. Mohammad opowiadał mi, że przed stu laty na bazarze przed meczetem wybuchł wielki pożar. Jego płomienie nie zniszczyły jednak samej wištyni, gdyż modlili się w niej zgromadzeni wierni. Ochronił ich Allach.
    Wczeniej odwiedzalimy różne meczety w Islamaba-dzie. Wszystko robilimy tam razem. Codziennie bralimy udział w zajęciach szkoły koranicznej. Uczylimy się, jak czytać Koran, jak należy go rozumieć, jak trzeba się modlić. Była też nauka hadisów - poznawalimy słowa proroka Mahometa, które przetrwały w tradycji ustnej. Dowiadywalimy się, jak powinnimy się zachowywać jako tablighowie oraz w jaki sposób należy pomagać innym. W przerwach między lekcjami były wspólne posiłki, dwa w cišgu dnia. Chodzilimy na zakupy i zawsze dochodziło do sporów, kto ma zapłacić.
   To zupełnie normalne, że człowiek pi w jakim meczecie, potem przez cały dzień uczy się w innych wištyniach, że odwiedza innych tablighów i pije z nimi herbatę.
    Na ulicach i bazarach Peszawaru było tłoczno, duszno i goršco. Cuchnęło spalinami i rozkładajšcymi się odpadkami. Ustawicznie tršbili kierowcy taksówek i jasnoniebieskich motorowerowych riksz, wyglšdajšcych jak małe trójkołowe ciężarówki z jednym reflektorem. Panował tam straszny cisk i kompletny chaos. Czego tam nie było: samochody i konie, osły i przeładowane ciężarówki, piesi, rowerzyci przewożšcy lodówki lub sofy. I całe mnóstwo przybyszów zewszšd: z Indii, Afganistanu, z Chin i Kaszmiru.
   Jezdnie oznakowane były podobnie jak w Bremie, ale tu nikt się do tych znaków nie stosował. W ogólnym chaosie każdy jechał, którędy chciał. Taksówki, motorowery oraz riksze wjeżdżały po prostu w tłum i trzeba było w okamgnieniu usuwać się im z drogi.
    Ostatniego dnia przed wyjazdem przemierzałem bazary, by kupić prezenty dla rodziny. Te bazary przypominały targowiska lub padziernikowy festiwal piwa w Niemczech, tyle że były bardziej kolorowe i zwariowane. Byli tam złotnicy i wytwórcy srebrnej biżuterii, kramy z przyprawami i mięsem, sprzedawcy kobierców, garncarze, stoiska z elektronikš i telefonami komórkowymi, sprzętem fotograficznym, podrabianymi butami Nike, fałszywymi roleksami i podróbkami markowych kurtek. Handlowano tu wszystkim, czego dusza zapragnie.
    Był tam nawet rynek opowiadaczy oraz pokazy egzotycznych zwierzšt i jadowitych węży. Cze...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin