Capote Truman - PSY SZCZEKAJĄ - OPOWIADANIA.rtf

(901 KB) Pobierz

Traman Capote

Psy szczekają

OPOWIADANIA

 

PRZEDMOWA

Musiało to być na wiosnę 1950 czy 1951 roku; zgubiłem moje notatki odtwarzające szczegółowo owe lata. Był ciepły dzień pod koniec lutego, co na Sycylii jest pełną wiosną, i rozmawiałem z bardzo starym człowiekiem o mongolskiej twarzy, w czarnym aksamitnym borsalino na głowie i w grubej, czarnej pelerynie, mimo balsamicznej, pachnącej kwieciem migdałów pogody.

Tym starym człowiekiem był André Gide, a siedzieliśmy razem na obmurowaniu ponad zmienną, ogniście błękitną głębią odwiecznej wody. Przeszedł listonosz. Był moim przyjacielem i wręczył mi kilka listów, z których jeden zawierał artykuł literacki, dość wobec mnie nieprzyjazny (ma się rozumieć, gdyby był przyjazny, nikt by go nie przysłał).

Wysłuchawszy przez chwilę mojego zrzędzenia na ów artykuł oraz niezdrową naturę umysłowości krytyków w ogóle, wielki francuski mistrz przygarbił się, opuścił ramiona jak mądry, stary... jak by to powiedzieć? ... może jastrząb?, i rzekł:

              No cóż. Miej w pamięci arabskie przysłowie:

„Psy szczekają, a karawana idzie dalej”.

Często wspominałem te słowa — niekiedy w głupawo romantyczny sposób, myśląc o sobie jako

0              wędrowcu po planecie, turyście na Saharze, który zbliża się w mroku do pustynnych namiotów

1              pustynnych ognisk obozowych, gdzie czyhają niebezpieczni tubylcy nasłuchując ostrzegawczego szczekania swych psów. Wydaje mi się, że strawiłem bardzo dużo czasu na oswajaniu czy unikania tubylców i psów, i zawartość tej książki raczej

to udowadnia. Myślę o tych opisowych fragmentach, tych sylwetkach i wspomnieniach o miejscach i ludziach, jako o mapie prozą, spisanej geografii mojego życia w ostatnich trzech dziesięcioleciach, mniej więcej od 1942 do 1972 roku.

Wszystko tutaj jest oparte.na faktach, co nie oznacza, że jest prawdą, ale zbliża się do niej najbardziej, jak to potrafię uczynić. Jednakże dziennikarstwo nigdy nie może być całkowicie czyste, tak samo jak aparat fotograficzny, bo ostatecznie sztuka nie jest destylowaną wodą; osobiste percepcje, nasze poczucie selektywności muszą kazić czystość bezbakteryjnej prawdy.

Najwcześniejsze utwory w niniejszym tomie, młodzieńcze impresje z Nowego Orleanu i Tangeru, z Ischii, Hollywood, hiszpańskich pociągów, marokańskich uroczystości itd., zostały zebrane w „Kolorycie lokalnym”, szczupłym tomiku

0              ograniczonym nakładzie, wydanym w’ 195X roku

1              już od dawna wyczerpanym. Korzystam z obecnej okazji, aby ukazać na nowo jego zawartość z dwóch przyczyn: pierwszą jest nostalgia, przypomnienie czasu, gdy oko moje było mniej zwężone, a bardziej liryczne, drugą zaś to, że te drobne impresje

są rozwierającymi się pączkami, pierwszym przypływem zainteresowania pisarstwem niebeletrystycznym.

Ze wszystkich moich modeli najbardziej strapionym był bohater „Księcia w swych włościach”,

Marlon Brando. Aczkolwiek nie zarzucał mi żadnej nieścisłości, najwyraźniej uważał, że jest to nieżyczliwe, a nawet zdradzieckie wtargnięcie

na sekretny teren cierpiącej i intelektualnie szacownej wrażliwości. A moja opinia? Po prostu uważam, że jest to dosyć dobra i pełna sympatii relacja o zranionym młodym mężczyźnie, który jest geniuszem, ale niespecjalnie inteligentnym.

Jednakże sylwetka Marlona Brando interesuje mnie i przyczyn literackich; w istocie opisałem ją właśnie dlatego — ażeby przyjąć wyzwanie i podkreślić pewien argument literacki. Było moim przekonaniem, że reportaż może być równie wypielęgnowaną i podniosłą sztuką jak każda inna forma prozy — esej, opowiadanie, powieść — która to teoria nie była tak ugruntowana w 1956 roku, kiedy wydrukowano ten utwór, jak dzisiaj, gdy jej akceptacja stała się może trochę przesadna.

Mój sposób myślenia był następujący: co jest najniższym poziomem sztuki dziennikarskiej, najtrudniejszym do przemienienia ze świńskiego ucha w jedwabną sakiewkę? „Wywiad” z gwiazdorem filmowym, coś ze „Srebrnego ekranu”; z pewnością niczego nie można z niniejszą łatwością podnieść na wyższy poziom! Po wybraniu Marlona Brando-jako okazu do tego eksperymentu, sprawdziłem swoje wyposażenie (którego głównym składnikiem jest zdolność do zachowywania w pamięci dłuższych rozmów... albowiem usilnie wierzę, że robienie notatek — a tym bardziej posługiwanie się magnetofonem! — wytwarza sztuczność i wypacza czy nawet niweczy wszelką naturalność mogącą istnieć między obserwatorem i obserwowanym, nerwowym kolibrem i jego przyszłym zdobywcą). Mnóstwo tam było do zapamiętania — te długie godziny mamrotań i kluczenia Marlona — ale nazajutrz po „wywiadzie" zapisałem wszystko,

następnie strawiłem miesiąc na kształtowaniu tego do ostatecznej formy. Najbardziej nauczyłem się stąd, jak kontrolować „statyczne” pisanie, ukazywać postać i utrzymywać nastrój nie uciekając się do narracji — która jest dla pisarza tym samym, co lina i czekan dla alpinisty.

Wiele pozycji z niniejszej książki ukazało się z biegiem lat w rozmaitych publikacjach, ale nigdy dotąd nie znalazło schronienia pod jednym dachem. Jedna z nich, „Lola”, ma ciekawą historię.

Napisana dla wyegzorcyzmowania ducha utraconej przyjaciółki, została zakupiona przez pewien amerykański magazyn, gdzie przeleżała nie drukowana kilka lat, ponieważ redaktor magazynu doszedł do wniosku, że jest okropna; powiedział, że nie wie, o co w niej idzie, a poza tym uważa ją za odpychającą, ponurą. Nie zgadzam się z tym, ale rozumiem, co miał na myśli, bo musiał instynktownie przejrzeć na wskroś sentymentalne przebranie tej prawdziwej opowieści i zdał sobie sprawę, nie w pełni to rozeznając, czego w istocie dotyczyła: niebezpieczeństwa, groźby nie dostrzegania

i              nie akceptowania granic własnej rzekomej tożsamości, klasyfikacji narzucanych przez innych — jak ptak, który mniema, że jest psem, Van Gogh upierający się, że jest artystą, czy Emily Dickinson, że jest poetką. Jednakże bez takich błędnych osądów i takiej wiary morza by spały, a wieczne śniegi pozostały nietknięte.

Truman Capote

Psy szczekają Publiczni ludzie i prywatne miejsca

„Psy szczekają, a karawana idzie dalej’’ (Przysłowie arabskie)

„Inne głosy, inne ściany” (mój własny tytuł; nie jest to cytat) ukazały się w styczniu 1948 roku. Napisanie ich zabrało mi dwa lata i nie była to moja pierwsza powieść, lecz druga. Pierwsza, rękopis nigdy nie prze­dłożony, a teraz zagubiony, nazywała się „Letnia prze­prawa” i była oszczędną w słowach, obiektywną hi­storią, mającą za tło Nowy Jork. Niezła, o ile pamię­tam, technicznie poprawna, dosyć interesująca opowieść, lecz bez napięcia czy bólu, bez cech osobistego widze­nia, bez niepokojów, które naówczas władały moimi uczuciami i wyobraźnią. „Inne głosy, inne ściany” były próbą egzorcyzmowania demonów, próbą nieświadomą, całkowicie intuicyjną, bo nie zdawałem sobie sprawy, że z wyjątkiem paru wydarzeń i opisów jest w jakim­kolwiek poważnym stopniu autobiograficzna. Czytając ją teraz ponownie, uważam takie zwodzenie samego siebie za niewybaczalne.

Z pewnością były przyczyny tej uporczywej nie­wiedzy, bez wątpienia ochronne — zasłona ogniowa między pisarzem a prawdziwym źródłem jego materia­łu. Ponieważ straciłem kontakt z pełnym niepokoju młodzieńcem, który tę książkę napisał, ponieważ jest we mnie już tylko wyblakły jego cień, trudno zrekon­struować stan jego umysłu. Jednakże spróbuję.

Kiedy ukazały się „Inne głosy, inne ściany”, kry­tycy, od najcieplejszych aż po najbardziej wrogich, stwierdzili, że jestem najwyraźniej pod dużym wpły­wem takich południowych artystów literackich, jak Faulkner, Eudora Welty i Carson McCullers, trojga pi­sarzy, których dzieła dobrze znałem i podziwiałem. Jednakże panowie ci się mylili, choć było to zrozu-

miałe. Najcenniejszymi dla mnie pisarzami amerykań­skimi byli, niekoniecznie w tym porządku, James, Twain, Poe, Cather, Hawthorne, Sarah Orne Jewett, a za oceanem Flaubert, Jane Austen, Dickens, Proust, Czechow, Katherine Mansfield, E.M. Forster, Turgie­niew, De Maupassant i Emily Bronte. Zestaw mniej czy więcej nie powiązany z „Innymi głosami, innymi ścianami”, bo najwyraźniej nikt z tych pisarzy, z ewen­tualnym wyjątkiem Poe’ego (który był o tym czasie zatartym już entuzjazmem z dzieciństwa, podobnie jak Dickens i Twain), nie stanowił koniecznej antecedencji tego akurat utworu. Byli nią raczej oni wszyscy w tym sensie, że każdy z nich wniósł swój wkład do mojej literackiej inteligencji, takiej, jaką być mogła. Nato­miast rzeczywistym rodzicem było moje trudne, pod­ziemne „ja”. Wynik okazał się zarazem objawieniem i ucieczką; książka ta wyzwoliła mnie i tak jak w jej proroczym końcowym zdaniu, stałem i spoglądałem na chłopca, którego pozostawiłem za sobą.

Urodziłem się w Nowym Orleanie jako jedynak; ro­dzice moi rozwiedli się, gdy miałem cztery lata. Był to skomplikowany rozwód, z wielkim rozgoryczeniem po obu stronach, co jest główną przyczyną, że więk­szość mego dzieciństwa spędziłem na wędrowaniu po domach krewnych w Luizjanie, Missisipi i rolniczej części Alabamy (od czasu do czasu uczęszczałem do szkół w Nowym Jorku i Connecticut). Lektura, którą uprawiałem na własną rękę, miała większą wagę niż moja oficjalna edukacja, ta bowiem była jałowa i za­kończyła się, kiedy mając łat siedemnaście zgłosiłem się do pracy i otrzymałem ją w magazynie „The New Yorker”. Nie była to zbyt wspaniała posada, bo

w gruncie rzeczy polegała jedynie na sortowaniu ry­sunków i robieniu wycinków z gazet. Jednak miałem szczęście, że ją otrzymałem, ponieważ byłem zdecydo­wany, iż moja studencka noga nigdy nie postanie w sali wykładowej college’u. Uważałem, że albo się jest pisarzem, albo nie, i żadne gremium profesorów nie może wpłynąć na wynik. Nadal myślę, że miałem rację, przynajmniej w moim własnym przypadku, je­dnakże dziś zdaję sobie sprawę, iż większość młodych pisarzy może raczej coś zyskać na uczęszczaniu do college’u, chociażby tylko dlatego, że nauczyciele i ko­ledzy stanowią chłonną publiczność dla ich pracy; nie ma nic bardziej samotnego, niż być aspirującym ar­tystą bez jakiegoś odpowiednika płyty rezonansowej.

W „The New Yorker” pozostałem dwa lata i w tym okresie opublikowałem kilka opowiadań w pomniej­szych magazynach literackich. (Kilka z nich zostało przedłożonych moim pracodawcom, ale żadnego nie przyjęto, choć jedno zwrócono mi z następującym ko­mentarzem: „Bardzo dobre. Ale romantyczne, a ten magazyn taki nie jest”.) Napisałem też „Letnią prze­prawę”. I właśnie po to, aby ukończyć tę książkę, ze­brałem się na odwagę, rzuciłem posadę, wyjechałem z Nowego Jorku i osiedliłem się u krewnych, plantu­jącej bawełnę rodziny, która mieszkała w zapadłej części Alabamy — pola bawełny, pastwiska dla bydła, lasy sosnowe, wiejskie drogi, potoki i małe, powolne rzeki, sójki, sowy, jastrzębie krążące na pustym niebie, daleki gwizd pociągów — i o pięć mil małe prowin­cjonalne miasteczko — Noon City z omawianego tomu.

Był początek zimy, kiedy tam przyjechałem, i atmo­sfera przestronnego wiejskiego domu, całkowicie ogrze­wanego piecami i kominkami, doskonale odpowiadała początkującemu powieściopisarzowi, pragnącemu spo-

kojnego odosobnienia. Domownicy wstawali o wpół do piątej, jedli śniadanie przy świetle elektrycznym i uda­wali się do swoich zajęć, kiedy słońce wschodziło — pozostawiając mnie samego, we wzrastającej panice. Albowiem „Letnia przeprawa” coraz bardziej wyda­wała mi się wodnista, przemądrzała, bez uczucia. Kieł­kował we mnie inny język, tajemna duchowa geogra­fia, opanowując godziny mych nocnych snów jak rów­nież marzeń na jawie.

Pewnego mroźnego, grudniowego popołudnia znala­złem się daleko od domu, wędrując lasem wzdłuż brze­gu tajemniczego, głębokiego, przezroczystego potoku, która to droga wiodła w końcu do miejsca zwanego Młynem Kapelusznika. Ten młyn, stojący okrakiem na potoku, był już od dawna opuszczony; niegdyś far­merzy zwozili doń kukurydzę do przemielenia na mąkę kukurydzianą. Jako dziecko chodziłem tam często z ku­zynami łowić ryby i pływać; właśnie kiedy buszowa­łem pod młynem, ugryzł mnie w kolano wąż mokasyn

              dokładnie tak jak to się przydarzyło Joelowi Rnoxo- wi. I teraz, kiedy natrafiłem na opuszczony młyn z za­padniętymi, srebmoszarymi belkami, powrócił mi na pamięć szok ugryzienia przez węża, a także inne wspomnienia — o Idabel czy raczej dziewczynie, któ­ra była jej odpowiednikiem, o tym, jak brodziliśmy i pływali w czystych wodach, gdzie tłuste, nakrapiane ryby wylegiwały się w rozświetlonych słońcem sa­dzawkach; Idabel zawsze próbowała. sięgnąć i schwy­tać którąś z nich.

Ogarnęło mnie podniecenie — odmiana twórczego transu. Wracając do domu zabłądziłem i zataczałem koła po lesie, bo w głowie wirowała mi cała książka. Zazwyczaj, kiedy nasuwa mi się jakaś historia, przy­chodzi — czy też tak się tylko wydaje — in toto; długi,

przeciągły blask błyskawicy, który zaciemnia nama­calny, tak zwany rzeczywisty świat, a rozświetla tylko ten nagle ujrzany, pseudoimaginacyjny krajobraz, ob­szar ożywiony postaciami, głosami, ścianami, atmosfe­rą, pogodą. A wszystko to w chwili narodzin jest jak gniewny, zaciekły młody tygrys; trzeba to ułagodzić i poskromić. Co oczywiście jest głównym zadaniem ar­tysty; poskromić i ukształtować surową wizją twórczą.

Było ciemno, kiedy wróciłem do domu, i zimno, ale zimna nie czułem, bo miałem w sobie ogień. Moja ciotka Lucille oznajmiła, że niepokoiła się o mnie, i by­ła zawiedziona, gdyż nie chciałem kolacji. Zapytała, czy jestem chory; odrzekłem, że nie. Stwierdziła; „No, ale wyglądasz na chorego. Jesteś blady jak upiór”. Po­wiedziałem jej dobranoc, zamknąłem się w swoim po­koju, wrzuciłem rękopis „Letniej przeprawy” do dol­nej szuflady biurka, zebrałem kilka ostrych ołówków i świeży blok żółtego liniowanego papieru, położyłem się w ubraniu na łóżku i ze wzruszającym optymiz­mem napisałem: „»Inne głosy, inne ściany«, powieść Trumana Capote”. A potem: „Podróżny, udający się obecnie do Noon City, musi sam sobie szukać środków lokomocji...”

Jest to niezwykłe, ale zdarza się czasem prawie każ­demu pisarzowi, że napisanie jakiejś historii wydaje się nie wymagać woli ani wysiłku; jest to tak, jak gdy­by było się sekretarzem, który notuje słowa głosu do­chodzącego z obłoku. Trudność polega na utrzymaniu kontaktu z owym spektralnym dyktującym. W końcu okazało się, że ta łączność wznosiła się najwyżej nocą, podobnie jak gorączka po zmierzchu. Zacząłem więc pracować całymi nocami, a sypiać przez cały dzień, któ­ry to system trapił domowników i powodował usta­wiczne dezaprobujące komentarze: „Przecież odwracasz

wszystko do góry nogami. Rujnujesz sobie zdrowie”. Dlatego na wiosnę podziękowałem rozgoryczonym kre­wnym za ich wspaniałomyślność, ich wystawioną na ciężką próbę cierpliwość i kupiłem bilet na autobus do Nowego Orleanu.

Tam wynająłem sypialnię w zatłoczonym mieszkaniu kreolskiej rodziny, znajdującym się w Dzielnicy Fran­cuskiej, przy Royal Street. Była to mała, duszna sy­pialnia, prawie w całości wypełniona przez mosiężne łóżko i hałaśliwa niczym stalownia. Tramwaje zgrzy­tały pod oknem, a harmider turystów zwiedzających Dzielnicę, wrzaskliwe, pijackie burdy żołnierzy i ma­rynarzy składały się na nieustanne pandemonium. Mimo to, trzymając się mojego nocnego rozkładu pra­cy, czyniłem postępy; późną jesienią książka była już prawie ukończona. Nie musiałem żyć tak samotnie, jak żyłem. Nowy Orlean był moim rodzinnym miastem i miałem tam wielu przyjaciół, ale ponieważ nie prag­nąłem tego swojskiego środowiska i wolałem pozostać zamknięty w stworzonym przez siebie świecie Zuu, Jezusa Fevera i „Cloud Hotel”, nie odwiedzałem niko­go ze znajomych. Jedynym moim towarzystwem była owa kreolska rodzina, mili ludzie z klasy robotniczej (ojciec był dokerem, a jego żona szwaczką), albo spot­kania z pracownikami drugstore’u i ludźmi z kawiarni. Rzecz ciekawa — bo Nowy Orlean nie jest zbyt dużym miastem — nie widywałem nigdy nikogo znajomego. Z wyjątkiem, przypadkowo, mojego ojca. W czym tkwiła jakaś ironia, zważywszy — choć wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy — że centralnym wąt­kiem „Innych głosów, innych ścian” było moje poszu­kiwanie tej zasadniczo urojonej postaci.

Rzadko jadałem częściej niż raz dziennie, zwykle po zakończeniu pracy. O tej przedrannej godzinie wędro­

wałem po wilgotnych, ubalkonionych ulicach, mijałem katedrę Sw. Ludwika i szedłem dalej na Rynek Fran­cuski; plac zatłoczony o mrocznym, wczesnym poranku ciężarówkami farmerów uprawiających warzywa, ry­baków znad Zatoki, sprzedawców mięsa oraz hodow­ców kwiatów. Pachniał ziemią, ziołami i egzotycznymi korzennymi woniami, i dźwięczał, huczał, ogłuszał od­głosami ożywionego handlowania. Uwielbiałem go.

Głównym miejscem spotkań na rynku była kawiar­nia, gdzie podawano jedynie gorzko-czarną kawę z cy­korii i najbardziej rumiane, najwyborniejsze, świeżo upieczone pączki. Odkryłem ten lokal, gdy miałem lat piętnaście, i odwiedzałem go nałogowo. Właściciel kawiarni ponadawał wszystkim stałym klientom przez­wiska; mnie nazywał Dżokejem, co było aluzją do mego wzrostu i budowy. Co rano, gdy zabierałem się do kawy i pączków, ostrzegał mnie ze złowieszczym chichotem: „Lepiej uważaj, Dżokej. Nigdy nie utrzy­masz wagi”.

W tej .właśnie kawiarni napotkałem przed pięciu laty prototyp Kuzyna Randolfa. Właściwie Kuzyna Randolfa zasugerowało mi dwóch ludzi. Kiedyś, gdy byłem bardzo małym dzieckiem, spędziłem kilka let­nich tygodni w starym domu w Pass Christian, w Missisipi. Niewiele z tego zapamiętałem poza tym, że mieszkał tam starszy człowiek chory na astmę, który palił lecznicza papierosy i wyrabiał wspaniałe kołdry ze skrawków materiału. Był niegdyś kapitanem ry­backiego trawlera, ale choroba zmusiła go do miesz­kania w zaciemnionym pokoju. Siostra nauczyła go szyć, co sprawiło, że odnalazł w sobie piękny dar projektowania wzorów z materiału. Często zachodziłem do jego pokoju, gdzie rozkładał na podłodze swoje podobne gobelinom kołdry, abym je mógł podziwiać —

bukiety róż, statki pod pełnymi żaglami, salaterka jab­łek.

Drugim Randolfem, duchowym przodkiem postaci z książki, był ów człowiek, którego poznałem w ka­wiarni, pulchny blondyn, podobno umierający na bia­łaczkę. Właściciel nazywał go Szkicarzem, bo zawsze siedział sam w kącie, rysując w dużym notesie o luź­nych kartkach wizerunki klienteli, kierowców cięża­rówek i hodowców bydła. Którejś nocy stało się oczy­wiste, że jestem jego tematem; poszkicowawszy chwi­lę podsunął się do kontuaru, przy którym siedziałem, i powiedział: „Ty jesteś Wunderkind, nie? Mogę to poznać po twoich rękach”.

Nie wiedziałem, co znaczy Wunderkind; pomyślałem, że albo żartuje, albo mi robi wątpliwe awanse. Jed­nakże potem wytłumaczył to słowo, co sprawiło mi przyjemność, bo zbiegało się z moją własną opinią. Zostaliśmy przyjaciółmi; później widywałem go nie tylko w kawiarni, bo także spacerowaliśmy leniwie po przystani. Nie rozmawialiśmy wiele, ponieważ był monologistą mającym obsesję na punkcie śmierci, za­wiedzionych namiętności i niespełnionych talentów.

Wszystko to wyszło na jaw pewnego lata. Jesienią pojechałem do szkoły na Wschodzie, a kiedy wróciłem w czerwcu i zapytałem właściciela o SzkiCarza, po­wiedział: „A, umarł. Przeczytałem to w »Picayune«. Czy wiesz, że był bogaty? Uhm. Tak stało w gazecie. Okazuje się, że jego rodzina miała połowę gruntów dokoła Jeziora Pontchartrain. Wyobraź sobie. Ano, nigdy nic nie wiadomo”.

Książka została ukończona w otoczeniu bardzo odle­głym od tego, w którym ją zacząłem. Wędrowałem i pracowałem w Północnej Karolinie, w Saratoga Springs, Nowym Jorku i wreszcie w wynajętym dom­

ku na Nantucket. I właśnie tam, przy biurku pod ok­nem, z widokiem na niebo, piasek i nadpływający przybój, napisałem ostatnie stronice, kończąc je z nie­dowierzaniem, że ta chwila nadeszła, i zdziwieniem, jednocześnie pełnym żalu i radości.

Niechętnie odczytuję na nowo moje książki; co zo­stało zrobione, jest zrobione. Poza tym zawsze lękam się stwierdzić, że ci, co mnie zganili, mają rację, i że dzieło nie jest tak dobre, jak mi się podobało sądzić. Dopóki nie wyniknęła sprawa obecnego wznowienia, nigdy właściwie nie zajrzałem ponownie do „Innych głosów, innych ścian”. W ubiegłym tygodniu przeczy­tałem je w całości.

I co? I jak już napomknąłem, zaskoczyły mnie ich symboliczne chwyty. A także, o ile są tam fragmenty, które wydają mi się osiągnięciami, inne budzą nie­pokój. Jednakże na ogół było to tak, jak gdybym czy­tał świeżo ukończony rękopis kogoś zupełnie obcego. Ten obcy wywarł na mnie wrażenie. Albowiem to, czego dokonał, miało enigmatyczny blask dziwnie za­barwionego pryzmatu, podsuniętego do światła — a także pewne udręczone, błagalne napięcie, niby prze­słani« od marynarza z rozbitego okrętu, wsadzone w butelkę i rzucone na morze.

Biała róża (1970)

Srebrzyste popołudnie czerwcowe. Popołudnie czer­wcowe w Paryżu przed dwudziestoma trzema laty. A ja stoję na dziedzińcu Palais Royal przepatrując jego wysokie okna i zastanawiając się, które należy do mieszkania Colette, tej Grandę Mademoiselle lite-

ratury francuskie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin