Miasto Szkła - Rozdział 2.doc

(124 KB) Pobierz

 

2.Wieże Demonów w Alicante

 

 

Nie ma w tym ani krzty magii, pomyślała Clary, gdy razem z Lukiem okrążali budynek po raz trzeci, jakby to miało im pomóc w znalezieniu wolnego miejsca do parkowania. Ulica była tak zapchana samochodami, że nie można było nawet wetknąć szpilki. W końcu Luke wcisnął się za hydrant i zostawił pickupa na jałowym biegu. Westchnął.

- Idź. Daj im znać, że już jesteś. Przyniosę twoją walizkę.

Clary skinęła głową, ale zawahała się zanim chwyciła klamkę. Jej żołądek zacisnął się w supeł z niepokoju i nie po raz pierwszy żałowała, że Luke nie idzie tam razem z nią.

- Myślałam, że wyjeżdżając pierwszy raz za granicę, będę miała przy sobie przynajmniej paszport.

Twarz Luke’a pozostała bez uśmiechu.

- Wiem, że się denerwujesz – powiedział. – Zobaczysz, wszystko będzie w porządku. Lightwoodowie się tobą zaopiekują.

O czym zdążyłeś mnie już zapewnić chyba z milion razy, pomyślała. Poklepała go lekko po ramieniu zanim wyskoczyła na zewnątrz.

- Do zobaczenia za kilka minut.

Ruszyła ścieżką z kamiennych popękanych płyt, odgłosy ruchu ulicznego słabły gdy była coraz bliżej drzwi kościoła. Tym razem dostrzeżenie prawdziwego gmachu Instytutu chowającego się pod maską czaru zajęło jej trochę więcej czasu. Czuła jakby na starą katedrę nałożono dodatkową warstwę czaru, jak nową farbę na obraz. Zdrapywanie jej za pomocą umysłu było trudne, a nawet bolesne. Gdy w końcu znikła, Clary mogła zobaczyć kościół takim, jaki był naprawdę. Wysokie, drewniane drzwi błyszczały, jakby dopiero co zostały wypolerowane.

W powietrzu unosiła się niepokojąca woń ozonu i spalenizny. Marszcząc brwi chwyciła za klamkę. Jestem Clary Morgenstern, jedna z Nefilim, i proszę o pozwolenie wejścia do Instytutu...

Drzwi się otworzyły a ona weszła do środka. Rozglądała się dookoła starając się dociec skąd ta zmiana w wyglądzie katedry. Gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za nią, więżąc ją w ciemności rozświetlonej jedynie mglistym światłem wpadającym przez rozetę, zrozumiała jaka zaszła tu zmiana. Odkąd pamiętała, wejście do Instytutu zawsze było jasno oświetlone setkami świec osadzonych w wymyślnych kandelabrach ustawionych w przejściu między ławkami. Teraz panował tu jedynie mrok.

Wyjęła z kieszeni magiczny kamień i uniosła go do góry. Buchnęło z niego światło przeświecając przez jej palce. Rozświetlało zakurzone kąty wnętrza katedry, gdy szła do windy znajdującej się blisko nagiego ołtarza. Niecierpliwie wcisnęła przycisk windy. Nic się nie wydarzyło. Pół minuty później wcisnęła guzik jeszcze raz – i jeszcze. Przyłożyła ucho do drzwi i nasłuchiwała. Żadnego dźwięku. Instytut był pogrążony w ciszy i ciemnościach, jak lalka, w której wyczerpały się baterie.

Z walącym głośno sercem, Clary pośpieszyła do wyjścia i pchnęła ciężkie drzwi. Stanęła na schodach, rozglądając się gorączkowo. Niebo przybrało barwę kobaltu a powietrze wypełniło się swądem spalenizny. Czyżby miał miejsce pożar? Czy Nocnym Łowcom udało się uciec? Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tak samo...

- To nie pożar – odezwał się ktoś aksamitnym, dobrze jej znanym głosem. Wysoka sylwetka zmaterializowała się z cienia, z włosami sklejonymi w koronę dziwacznych kolców. Postać miała na sobie czarny, jedwabny garnitur, szmaragdową koszulę i szczupłe palce ozdobione pierścieniami. Oprócz tego fantazyjne buty i spora dawka brokatu.

- Magnus? – wyszeptała Clary.

- Wiem, o czym pomyślałaś – powiedział – ale to nie pożar. Ten zapach to piekielna mgła, rodzaj czarodziejskiego demonicznego dymu. Minimalizuje skutki użycia niektórych zaklęć.

- Demoniczna mgła? To znaczy, że...

- Miał miejsce atak na Instytut. Tak. Przed południem. To byli Wyklęci, niecały tuzin.

- Jace – wyszeptała. – Lightwoodowie...

- Piekielny dym skutecznie zmniejszył moje zdolności w walce przeciw Przeklętym. Lightwoodów również. Musiałem ich wysłać do Idrisu przez Portal.

- Ale żaden z nich nie został ranny?

- Tylko Madeleine. Nie żyje. Przykro mi, Clary.

Clary usiadła ciężko na schodach. Nie znała zbyt dobrze tej kobiety, ale Madeleine stanowiła jedyne wątłe połączenie z jej matką – jej prawdziwą matką, tą, która była walecznym Nocnym Łowcą  jakiego Clary nigdy nie znała.

- Clary? – Luke przeciął ścieżkę w nadciągającym zmierzchu. W ręku trzymał jej walizkę. – Co się dzieje?

Clary siedziała na schodach obejmując rękoma kolana, podczas gdy Magnus streszczał mu całą sytuację. Mimo bólu po śmierci Madeleine, odczuwała ulgę zabarwioną poczuciem winy. Jace był cały i zdrów. Lightwoodowie byli cali i zdrowi. Powtarzała to zdanie w nieskończoność. Jace był cały i zdrów.

- Wyklęci – mruknął Luke. – Zabiliście wszystkich?

- Nie – Magnus potrząsnął przecząco głową. – Rozproszyli się jak tylko udało mi się wysłać Lightwoodów przez Portal. Nie wyglądali na zainteresowanych moją osobą. Zanim zdążyłem zamknąć Portal wszyscy zniknęli.

Clary uniosła głowę.

- Zamknąłeś Portal? Ale chyba ciągle możesz mnie wysłać do Idrisu? – spytała. – To znaczy, mogę dołączyć do Lightwoodów, prawda?

Luke i Magnus wymienili spojrzenia. Luke postawił walizkę na ziemi.

- Magnus? – spytała piskliwie Clary, podnosząc głos. – Muszę tam iść.

- Portal jest zamknięty, Clary.

- To otwórz następny!

- To nie takie proste – powiedział czarownik. – Clave dokładnie strzeże każdego magicznego przejścia w Alicante. Stolica to dla nich święte miejsce – coś jak ich własny Watykan. Żaden Przyziemny nie może tam wejść bez pozwolenia.

- Przecież jestem Nocnym Łowcą!

- Tylko częściowo – powiedział Magnus. – Poza tym, wieże uniemożliwiają bezpośrednie teleportowanie się do miasta. Żeby otworzyć Portal prowadzący do Alicante musieliby cię oczekiwać po drugiej stronie. Gdybym spróbował wysłać cię na własną rękę, to byłoby jawne naruszenie Prawa, a ja nie zamierzam dla ciebie ryzykować, skarbie, niezależnie od tego jak bardzo cie lubię.

Clary przeniosła spojrzenie z wyrażającego szczery żal oblicza Magnusa na nieufną twarz Luke’a.

- Ale ja muszę się tam dostać – powiedziała. – Muszę pomóc swojej mamie. Musi być jakiś inny sposób żeby tam dotrzeć, niekoniecznie przy użycia Portalu.

- Najbliższe lotnisko znajduje się w sąsiednim stanie – powiedział Luke. – Jeśli uda nam się przekroczyć granicę – a to całkiem spore „jeśli” – czeka nas długa i niebezpieczna droga przez terytoria Przyziemnych. Zajmie nam całe dnie zanim dotrzemy do Idrisu.

Clary poczuła szczypanie pod powiekami. Nie będę płakać, powiedziała sobie w duchu. Nie będę.

- Clary – w głosie Luke’a pobrzmiewała łagodność. – Będziemy w kontakcie z Lightwoodami. Upewnimy się, że mają wszelkie potrzebne informacje, żeby zdobyć antidotum dla Jocelyn. Skontaktują się z Fellem...

Clary zerwała sie na równe nogi, potrząsając gwałtownie głową.

- To muszę być ja. Madeleine powiedziała, że Fell nie zechce rozmawiać z nikim oprócz mnie.

- Fell? - powtórzył za nią jak echo Magnus. – Ragnor Fell? Mogę spróbować wysłać mu wiadomość. Dam mu znać, żeby oczekiwał Jace’a.

Część troski zniknęła z twarzy Luke’a.

- Clary, słyszałaś? Z pomocą Magnusa...

Ale ona nie chciała słyszeć ani słowa o pomocy Magnusa. W ogóle nie chciała niczego słuchać. Myślała, że uratuje matkę, a tymczasem nie mogła zrobić nic, tylko dalej siedzieć przy jej szpitalnym łóżku i trzymać jej bezwładną rękę i mieć nadzieję, że gdzieś indziej ktoś inny dokona tego, czego nie dokonała ona.

Zbiegła po schodach, odpychając wyciągniętą rękę Luke’a.

- Potrzebuję odrobiny samotności.

- Clary...

Słyszała jak Luke ją woła, ale nie zwróciła na to uwagi i przyspieszyła kroku. Przyłapała się na tym, że zmierza w kierunku rozwidlenia na końcu kamiennej ścieżki, która prowadziła do niewielkiego ogrodu w południowej części Instytutu, tam, gdzie unosił się zapach spalenizny i popiołu – oraz ciężka, ostra woń czegoś jeszcze. Zapach diabelskiej magii. W ogrodzie ciągle unosił się biały opar mgły. Jej strzępy osiadały na krzewach róż i pod kamieniami. Ziemia w niektórych miejscach nosiła ślady walki. Nad jedną z kamiennych ławek widniała ciemnoczerwona plama, na którą nie mogła zbyt długo patrzeć.

Clary odwróciła się w drugą stronę. I zastygła w bezruchu. Na ścianie widniały charakterystyczne ślady runów, połyskujące błękitem na szarym, kamiennym tle. Układały się w kwadratowy zarys półotwartych drzwi.

Portal.

Coś w jej wnętrzu skręciło się w supeł. Pamiętała inne symbole, połyskujące złowieszczo na gładkim, metalowym kadłubie statku. Pamiętała drżenie na chwilę przed tym, jak rozpadł się na kawałki i zalały go wody East River.

To tylko runy, pomyślała. Symbole. Potrafię je narysować. Skoro mojej mamie udało się uwięzić Kielich Anioła w kawałku papieru, to mnie uda się odtworzyć Portal.

Stopy same poniosły ją w stronę ściany katedry, dłoń zacisnęła się na spoczywającej w kieszeni steli. Z całej siły starając się powstrzymać drżenie rąk, przytknęła koniec steli do kamienia. Zacisnęła powieki i zaczęła kreślić w umyśle świetliste linie. Linie przypominające jej o przejściu, unoszeniu się w wirującym powietrzu, podróżach i odległych miejscach. Kreski utworzyły Znak, pełen wdzięku jak ptak podczas lotu. Nie wiedziała, czy istniał już wcześniej czy to ona przed chwilą go wynalazła, ale wyglądał tak jakby istniał od zawsze.

Portal.

Zaczęła rysować, czarne jak węgiel linie spływały z końca steli. Kamień skwierczał, wypełniając nozdrza kwaśnym zapachem spalenizny. Gorące niebieskie światło rozbłysło pod jej powiekami. Poczuła na twarzy podmuch gorącego powietrza, jakby stała przy ogniu. Opuściła dłoń, dysząc ciężko, i otworzyła oczy. Znak, który narysowała, miał kształt czarnego kwiatu wyrastającego prosto ze ściany. Gdy tak patrzyła na swoje dzieło, linie zaczęły się rozpływać i zmieniać, zwijać i rozwijać, same dopasowując swój kształt. W przeciągu kilku chwil kształt Znaku uległ całkowitej zmianie. Przypominał teraz iskrzący się zarys przejścia, kilka stóp wyższy niż Clary.

Ona sama nie mogła oderwać od niego oczu. Lśnił takim samym czarnym światłem jak Portal u Madame Dorothei. Wyciągnęła w jego stronę rękę... i natychmiast ją cofnęła. Czując mdłości, przypomniała sobie, że aby użyć Portalu trzeba było sobie wyobrazić miejsce, do którego chciało się trafić. Problem polegał na tym, że nigdy nie była w Idrisie. Oczywiście, znała je z opisu. Zielone doliny, ciemne lasy, przejrzyste rzeki, jeziora, góry, Alicante i miasto ze szklanymi wieżami. Mogła spróbować wyobrazić sobie, jak wygląda, ale w tym wypadku wyobraźnia to za mało. Nie, jeśli chodziło o ten rodzaj magii. Gdyby tylko...

Gwałtownie wciągnęła powietrze. Przecież widziała Idris. Widziała je we śnie i wiedziała, że to był prawdziwy sen, mimo że nie potrafiła powiedzieć skąd brała tę pewność. Co takiego Jace powiedział jej w tym śnie o Simonie? Że nie może tu zostać, bo to „miejsce dla żywych”. I niedługo po tym Simon umarł...

Clary wróciła pamięcią do snu. Tańczyła w sali balowej w Alicante. Ściany pomieszczenia zwieńczonego przejrzystym, przypominającym diament dachem, pomalowano na biało i złoto. Pośrodku sali stała fontanna ze srebrną figurą syreny w centrum. Promienie słońca przeświecały przez korony drzew a Clary miała na sobie płaszcz z zielonego aksamitu, tak jak teraz.

- Clary! – wrzasnął Luke, pędząc przez ścieżkę z twarzą wykrzywioną wściekłością i przerażeniem. Za nim biegł Magnus, jego kocie oczy błyszczały jak światła Portalu zalewające ogród.

- Clary, stój! Strażnicy są niebezpieczni! Zabijesz się!

Ale dla niej nie było już odwrotu. Złote światło przybierało na sile. Clary pomyślała o złocistych murach holu w swoim śnie i promieniach słońca załamujących się w szkle. Luke się pomylił; nie rozumiał na czym polegał jej dar, jak działał – co mogli znaczyć jacyś strażnicy gdy potrafiło się stworzyć zupełnie inną rzeczywistość za pomocą rysunku?

- Muszę iść – krzyknęła, robiąc krok do przodu z rozpostartymi palcami. – Luke, tak mi przykro...

Postąpiła do przodu, a on w ostatniej chwili doskoczył do niej i złapał za nadgarstek, w momencie, w którym Portal zdawał się być na granicy wybuchu. Ogromna siła zwaliła ich z nóg, tak jak tornado wyszarpuje drzewo wraz z korzeniami. Przed oczami mignęły jej wirujące samochody i budynki Manhattanu. Zniknęły gdy tylko porwał ją silny prąd. Czując rękę Luke’a zaciskającą się na jej nadgarstku z siłą imadła, runęła prosto w wirujący złoty chaos.

 

 

Simona obudził rytmiczny plusk wody. Usiadł gwałtownie, z piersią ściśniętą przerażeniem. Kiedy ostatnim razem obudził go szmer fal, był więźniem na statku Valentine’a. Kojący dźwięk przypomniał mu z całą ostrością horror, jakiego doświadczył. Poczuł się jakby ktoś wylał na niego kubeł lodowatej wody.

Jednak szybkie spojrzenie dookoła upewniło go, że był w całkiem innym miejscu. Po pierwsze, leżał na łóżku w niewielkim pokoju ze ścianami pomalowanymi na jasny błękit, przykryty stertą miękkich koców. Ciemne zasłony przesłaniały okno, wpuszczając tylko odrobinę światła, ale to wystarczyło żeby jego wampirzy wzrok zarejestrował wszystko. Na podłodze leżał jasny dywan a pod ścianą stała oszklona szafka.

Przy łóżku stał fotel. Simon usiadł, koce opadły, a on zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy: po pierwsze, że ciągle miał na sobie ten sam t-shirt i dżinsy kiedy przyszedł do Instytutu na spotkanie z Jasem; a po drugie, osoba w fotelu drzemała, z policzkiem wspartym na dłoni a jej długie, czarne włosy rozsypały się dokoła jak szal.

- Isabelle?

              Jej głowa podskoczyła do góry. Otworzyła oczy.

- Oooch! Obudziłeś się! – wyprostowała się, odrzucając włosy na plecy. – Jace będzie wniebowzięty. Byliśmy prawie pewni, że umrzesz.

- Umrę? – powtórzył za nią jak echo. Zakręciło mu się w głowie i poczuł mdłości. – Dlaczego? – rozejrzał się po pokoju. – Jestem w Instytucie? – spytał, i gdy tylko słowa wyszły z jego ust zdał sobie sprawę, że to niemożliwe. – To znaczy... gdzie my właściwie jesteśmy?

              Cień zakłopotania przemknął po jej twarzy.

- Hmm... to znaczy, że nie pamiętasz co się stało w ogrodzie? – skubała nerwowo haft zdobiący tapicerkę fotela. – Zaatakowali nas Wyklęci. Było ich mnóstwo a piekielna mgła uniemożliwiała walkę. Magnus otworzył Portal i wszyscy biegliśmy w tamtą stronę, gdy zobaczyłam jak idziesz w naszym kierunku. Potknąłeś się o ciało Madeleine. Z tuż za tobą stał Wyklęty. Musiałeś go nie zauważysz, ale Jace zauważył. Zanim do ciebie podbiegł było już za późno. Wyklęty dźgnął cię nożem. Krwawiłeś, i to bardzo. Jace zabił Wyklętego, podniósł cię i pociągnął w stronę Portalu – mówiła tak szybko, że Simon musiał wytężyć słuch żeby rozróżnić poszczególne słowa. – Gdy już wszyscy byli po drugiej stronie, a w przejściu ukazał się Jace z tobą na rękach, byliśmy szczerze zaskoczeni. Konsul nie był tym zadowolony.

              Simonowi zaschło w ustach.

- Wyklęty dźgnął mnie nożem?

              Niemożliwe. Ale przecież już raz wyzdrowiał, po tym jak Valentaine poderżnął mu gardło. Akurat to powinien pamiętać. Potrząsając głową z niedowierzaniem, zaczął się oglądać.

- Gdzie?

- Pokażę ci.

              Ku jego zdumieniu, chwilę później Isabelle siedziała na łóżku obok niego, przykładając chłodne ręce do jego przepony. Podwinęła mu koszulkę do góry, odsłaniając bladą skórę brzucha, przedzieloną cienką, czerwoną kreską. Blizna była ledwo widoczna.

- Tutaj – powiedziała, gładząc palcami to miejsce. – Boli?

- Nnie... – gdy Simon zobaczył Isabelle po raz pierwszy, wydała mu się niezwykła, tak pełna życia, siły i energii, że pomyślał iż w końcu znalazł dziewczynę, która była na tyle niezwykła, że zdołałaby wymazać z jego pamięci obraz Clary, utrwalony pod powiekami jak na kliszy. W chwili gdy zmieniła go w szczura na przyjęciu w mieszkaniu Magnusa, pomyślał, że być może Isabelle była jednak zbyt niezwykła, jak dla niczym się nie wyróżniającego faceta jak on. – Nie boli.

- Ale moje oczy owszem – odezwał się lekko rozbawiony głos w drzwiach. Jace. Wszedł tak cicho, że nawet Simon go nie usłyszał, przyglądając się z uśmieszkiem na twarzy jak Isabelle opuściła koszulkę Simona w dół. – Iz, molestujesz wampira kiedy jest zbyt słaby, żeby się bronić? Założę się, że to narusza co najmniej jedno z Porozumień.

- Pokazuję mu tylko, gdzie został pchnięty nożem – zaprotestowała Isabelle, ale wróciła na swoje poprzednie miejsce z niejakim pośpiechem. – Co się dzieje na dole? Ciągle świrują?

              Jace przestał się uśmiechać.

- Maryse poszła do Gardu razem z Patrickiem. Clave zwołało posiedzenie, więc Malachi pomyślał, że lepiej będzie jeśli wytłumaczy im to wszystko... osobiście.

              Malachi. Patrick. Obce nazwy wirowały w umyśle Simona.

- Wytłumaczyć co?

              Isabelle i Jace wymienili spojrzenia.

- Twoją obecność tutaj – powiedział w końcu Jace. – Wyjaśnić, dlaczego sprowadziliśmy do Alicante wampira, co tak przy okazji, jest wyraźnie sprzeczne z Prawem.

- Alicante? Jesteśmy w Alicante? – przez Simona przetoczyła się fala całkowitej paniki, prawie natychmiast zastąpiona przez ostre kłucie w piersi. Zgiął się w pół zupełnie bez tchu.

- Simon! – zaniepokojona Isabelle wyciągnęła rękę w jego stronę. – Wszystko w porządku?

- Odsuń się, Isabelle – warknął Simon zaciskając dłonie na brzuchu. Spojrzał na Jace’a. – Każ jej wyjść – powiedział błagalnym tonem.

              Isabelle cofnęła się, urażona.

- Jasne, już mnie nie ma. Nie musisz mi dwa razy powtarzać – zerwała się z miejsca i wyszła trzaskając drzwiami.

              Jace spojrzał na Simona oczami bez wyrazu.

- O co chodzi? Myślałem, że dochodzisz do siebie.

              Simon wyciągnął przed siebie rękę w ostrzegawczym geście. W gardle poczuł smak metalu.

- Nie chodzi o Isabelle – wymamrotał. – Nic mi nie jest. Po prostu jestem... głodny – czuł, że palą go policzki. – Straciłem sporo krwi, więc teraz muszę uzupełnić braki.

- No jasne – powiedział Jace takim tonem, jakby właśnie doznał olśnienia. Niepokój na jego twarzy zastąpiło coś, co dla Simona wyglądało jak pogardliwe rozbawienie. Zalała go wściekłość i gdyby nie był tak osłabiony ani obolały, rzuciłby się na niego. Skoro jednak było inaczej, jedyne co mógł zrobić to ciężko dyszeć.

- Do diabła z tobą, Wayland.

- Wayland? – wyraz rozbawienia nie opuszczał twarzy Jace’a, gdy zaczął rozpinać kurtkę.

- Nie! – Simon skurczył się na łóżku. – Choćbym nie wiem jak był głodny, nie wypiję znowu twojej krwi.

              Jace wykrzywił usta w uśmieszku.

- To dobrze, bo na to bym nie pozwolił – sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyciągnął stamtąd płaską butelkę. Była w połowie wypełniona rzadką, czerwonobrązową cieczą. – Uznałem, że się może się przydać – powiedział. – Wycisnąłem trochę krwi z surowego mięsa. To jedyne co mogłem zrobić.

              Simon wziął butelkę, ale dłonie trzęsły mu się tak bardzo, że Jace musiał odkręcić korek za niego. Ciecz w środku była ohydna – za rzadka i za słona jak na zwykłą krew, miała lekko nieprzyjemny posmak oznaczający, że mięso leżało już od od kilku dni.

- Cholera – mruknął, pociągając parę łyków. – Martwa krew.

              Brwi Jace’a podjechały do góry.

- A jaka miałaby być?

- Jeśli zwierzę, którego krew piję, jest martwe od dłuższego czasu, tym gorzej smakuje jego krew – wytłumaczył Simon. – Świeża jest lepsza.

- Przecież ty nigdy nie piłeś świeżej krwi. Prawda?

              W odpowiedzi Simon również uniósł brwi.

- No tak, oprócz mojej – odparł Jace. – Jestem pewien, że moja krew smakuje fantastycznie.

              Simon postawił pustą butelkę na oparciu fotela.

- Coś jest z tobą zdecydowanie nie tak – powiedział. – W sensie umysłowym.

              W ustach ciągle miał posmak zepsutej krwi, ale ból brzucha minął. Poczuł jak wracają mu siły, zupełnie jakby krew była lekiem o natychmiastowym działaniu; narkotykiem, który musiał brać żeby przeżyć. Zastanawiał się, czy krew nie była dla wampirów tym, czym heroina dla narkomanów.

- A więc jestem w Idrisie.

- W Alicante, ściśle rzecz biorąc. W głównym mieście. Właściwie, to w jedynym mieście – powiedział Jace. Podszedł do okna i rozsunął zasłony. – Penhallow’owie nie chcieli nam wierzyć, że słońce na ciebie nie działa. Dlatego założyli te zasłony. Mimo to powinieneś spojrzeć.

              Simon podniósł się w łóżka i stanął obok Jace’a. I oniemiał.

              Kilka lat temu jego matka zabrała jego i siostrę w podróż do Toskanii – tydzień jedzenia ciężkostrawnych dań z makaronu i nieosolonego chleba, zwiedzania okolicy, i szaleńczej jazdy wąskimi i krętymi drogami, z ledwością unikając zderzenia z pięknymi, starymi budynkami, które rzekomo przyjechali zobaczyć. Pamiętał jak zatrzymali się na stoku obok miasteczka zwanego San Gimignano, grupki domów z rozsianymi tu i ówdzie wysokimi dachami, które zdawały się sięgać nieba. Jeśli to na co teraz patrzył przypominało mu cokolwiek, to właśnie to miasteczko. Jednocześnie widok za oknem sprawiał wrażenie zupełnie niepodobnego do tego, co dotychczas widział.

              Okno w którym stał znajdowało się dość wysoko, więc cały budynek musiał być jeszcze wyższy. Spoglądając w górę, mógł dostrzec kamienne parapety i niebo. Po drugiej stronie stał drugi, trochę niższy dom. Pomiędzy budynkami biegł wąski, ciemny kanał poprzecinany mostkami – to stąd dobiegał szum wody. Budynek został wybudowany w połowie wzgórza – poniżej stały domy z miodowozłotego kamienia, ustawione w zbitym szeregu wzdłuż wąskiej ulicy, rozciągające się aż na skraj kręgu zieleni: lasu otoczonego przez odległe wzgórza. Z tej perspektywy przypominały długie pasy zieleni i brązu, nakrapiane plamami jesiennych kolorów. Za wzgórzami wznosiły się poszarpane szczyty gór oprószone śniegiem.

              Jednak żadna z tych rzeczy nie była niezwykła. Niezwykłe było to, że tu i ówdzie wznosiły się strzeliste wieże zwieńczone iglicami z połyskliwego srebrzystobiałego metalu, na pierwszy rzut oka ustawione przypadkowo. Zdawały się przebijać niebo jak błyszczące sztylety. Simon zdał sobie sprawę, że widział już wcześniej ten niezwykły materiał: w postaci twardej, przypominającej szkło broni, którą nosili ze sobą Nocni Łowcy, a określali mianem serafickich noży.

- To wieże demonów – wyjaśnił Jace. – Kierują strażą, która ochrania miasto. Dzięki nim żaden demon nie ma wstępu do Alicante.

              Powietrze wlatujące przez okno było zimne i czyste. Takie, jakim nie oddychało się w Nowym Jorku: żadnego brudu, smogu, metalu czy zapachu innych ludzi. Tylko powietrze. Zanim odwrócił się żeby spojrzeć na Jace’a, Simon zrobił głęboki i całkiem niepotrzebny wdech; niektóre z ludzkich nawyków trudno było porzucić.

- Powiedz mi – zaczął – że sprowadzenie mnie tutaj to był wypadek. Powiedz, że to nie była część twojego planu mającego na celu udaremnić przyjazd Clary do Idrisu.

              Jace nie patrzył na niego, ale jego klatka piersiowa wznosiła się i opadała gwałtownie, jakby dostał zadyszki.

- No jasne – warknął. – Stworzyłem zgraję Wyklętych, którzy zaatakowali Instytut, zabili Madeleine i o mało co nie wykończyli nas, tylko po to żeby Clary została w domu. Tak czy siak, mój szatański plan działa.

- Rzeczywiście działa – powiedział cicho Simon. – Prawda?

- Posłuchaj, wampirze. Plan obejmował trzymanie Clary z dala od Idrisu. Nie obejmował za to sprowadzenia cię tutaj. Gdybym cię zostawił, krwawiącego i nieprzytomnego, Wyklęty by cię zabił.

- Mogłeś zostać tam ze mną.

- Wtedy zabiliby nas obu. Przez tą piekielną mgłę nic nie widziałem. Nawet ja nie jestem w stanie pokonać setki Wyklętych.

- Założę się, że przyznanie się do tego musiało boleć.

- Palant z ciebie, nawet jak na Przyziemnego. Uratowałem ci życie i złamałem Prawo, żeby to zrobić. I to nie pierwszy raz. Mógłbyś okazać trochę wdzięczności.

- Wdzięczności? – dłonie Simona zacisnęły się w pięści. – Gdybyś nie zaciągnął mnie wtedy do Instytutu, nie byłoby mnie tutaj. Nie przypominam sobie, żebym się na to zgodził.

- Zgodziłeś się – poprawił Jace – w chwili gdy powiedziałeś, że dla Clary zrobisz wszystko. To jest właśnie to wszystko.

              Zanim Simon zdołał wymyślić jakąś ciętą ripostę, rozległo się pukanie do drzwi.

- Halo? – zawołała Isabelle. – Simon, skończyłeś już odgrywać primadonnę? Muszę porozmawiać z Jasem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin