3. Amatis
Późnym popołudniem Luke i Clary zostawili jezioro daleko w tyle i szli przez niekończące się szerokie błonia porośnięte wysoką trawą. Tu i ówdzie łagodne wzniesienia przechodziły w wysokie wzgórza zakończone czarnymi skałami. Clary była wyczerpana tym ciągłym wchodzeniem i schodzeniem. Jej buty ślizgały się po mokrej trawie jak po pokrytym smarem marmurze. Zanim zostawili za sobą pola uprawne i dotarli do wąskiej, brudnej drogi, ręce Clary krwawiły, pokryte plamami z trawy.
Luke szedł z przodu, od czasu do czasu zwracając swoim ponurym głosem jej uwagę na ciekawe elementy krajobrazu, jak najbardziej przygnębiający przewodnik świata.
- Właśnie przekroczyliśmy równinę Brocelind – powiedział, gdy wspięli się na szczyt i zobaczyli ciemną połać lasu, rozciągającą się na zachód.
- To puszcza. Dawniej pokrywała większość nizin w kraju. Większość drzew wycięto, żeby zrobić szlaki prowadzące do miasta. I żeby wytępić watahy wilków i gniazda, które zakładały tu wampiry. Puszcza Brocelind zawsze stanowiła dobrą kryjówkę dla Przyziemnych.
Szli w milczeniu jeszcze kilka mil dopóki nie znaleźli się na zakręcie. W miarę jak pasmo wzgórz wznosiło się coraz wyżej, drzewa rosły coraz rzadziej a kiedy skręcili u podnóża jednego z nich, Clary zamrugała. Jeśli wzrok jej nie mylił, to na dole stały domy. Całe szeregi małych, białych domów, tworzące coś na kształt wioski.
- Jesteśmy na miejscu! – zawołała i rzuciła się w tamtą stronę, ale zatrzymała się gdy Luke nie pobiegł za nią.
Odwróciła się i zobaczyła, jak stoi pośrodku zakurzonej drogi i kręci głową.
- Nie jesteśmy – powiedział, gdy zrównali krok. – To nie jest miasto.
- W takim razie co? Niewielkie miasteczko? Przecież mówiłeś, że w okolicy nie ma żadnych miast...
- To cmentarz. Miasto Kości Alicante. Myślałaś, że Miasto to jedyne miejsce pochówku jakie mamy? – w jego głosie brzmiał smutek. – To nekropolia, w której są pochowani wszyscy ci, którzy umarli w Idris. Zaraz zobaczysz. Musimy przez nią przejść, żeby dostać się do Alicante.
Clary nie była na cmentarzu od dnia, w którym umarł Simon, i gdy szła wzdłóż wąskich alejek przecinających mauzolea jak białe wstążki, na samo wspomnienie o tym zmroziło ją do szpiku kości.
Ktoś dbał o to miejsce: marmur lśnił jak świeżo wyczyszczony a trawa została równo przycięta. Tu i ówdzie na grobach leżały wiązki białych kwiatów. Na pierwszy rzut oka wyglądały jak lilie, ale wydzielały nieznany korzenny zapach, więc pomyślała, że to muszą być rodzime kwiaty Idrisu. Każdy grób wyglądał jak niewielki domek, niektóre miały nawet metalowe lub druciane furtki a na drzwiach wyryto nazwiska rodów Nocnych Łowców.
Cartwright, Merryweather, Hightower, Blackwell, Midwinter. Clary zatrzymała się przy jednym z nich. Herondale.Odwróciła się, żeby spojrzeć na Luke’a.
- Tak nazywała się Inkwizytorka.
- To jej rodzinny grobowiec. Spójrz – wskazał ręką.
Nad drzwiami widniały wyryte w szarnym marmurze białe litery. Marcus Herondale i Stephen Herondale. Obaj umarli w tym samym roku. Mimo że Clary nienawidziła Inkwizytorki z całego serca, coś w jej wnętrzu ścisnęło się w supeł i nie mogła nic poradzić na to, że poczuła litość. Stracić męża i syna w tak krótkim czasie... Pod imieniem Stephena wyryto trzy słowa po łacinie: AVE ATQUE VALE.
- Co to znaczy?
- „Witaj i żagnaj”, zaczerpnięte z wiersza Catullusa. Od jakiegoś czasu to tradycyjna formułka, której używają Nefilim podczas pogrzebów lub gdy ktoś ginie podczas bitwy. A teraz chodźmy, lepiej nie rozpamiętywać takich rzeczy – wziął ją pod ramię i delikatnie odsunął od grobowca.
Może ma rację, pomyślała Clary. Może lepiej nie myśleć teraz o śmierci i umieraniu. Odwróciła wzrok gdy wychodzili z cmentarza. Dochodzili już prawie do żelaznej bramy gdy zauważyła mniejszy grobowiec, który wyglądał jak biały muchomor stojący w cieniu rozłożystego dębu. Nazwisko nad drzwiami wyglądało jak wypisane światłem.
FAIRCHILD.
- Clary – Luke próbował ją zatrzymać, ale jej już nie było. Wzdychając ciężko, pobiegł za nią w cień drzewa, gdzie stała jak sparaliżowana i odczytywała imiona dziadków i pradziadków, o istnieniu których nawet nie wiedziała.
ALOYSIUS FAIRCHILD. ADELE FAIRCHILD, B. NIGHTSHADE. GRANVILLE FAIRCHILD. I imię poniżej: JOCELYN MORGENSTERN, B. FAIRCHILD.
Clary przeszedł zimny dreszcz. Patrzenie na nazwisko matki było jak odgrzebywanie starych koszmarów które czasami miewała, gdy śniło jej się, że jest na jej pogrzebie i nikt nie potrafił wyjaśnić co się właściwie stało albo dlaczego umarła.
- Ale ona żyje – powiedziała, patrząc na Luke’a. – Nie umarła...
- Clave o tym nie wiedziało – wyjaśnił łagodnie.
Clary odetchnęła głęboko. Nie mogła go dłużej słuchać ani patrzeć na niego. Poszarpane górskie zbocze wyrosło tuż przed nią, a z ziemi, jak połamane kości, wyłaniały się nagrobki. Czarna płyta nagrobna zamajaczył jej przed oczami. Na jej powierzchni wyryto nierównym pismem napis: CLARISSA MORGENSTERN, URODZONA W 1991, ZMARŁA W 2007. Pod słowami widniał niezdarny dziecięcy rysunek przedstawiający czaszkę z zięjącymi pustką oczodołami. Clary zatoczyła się do tyłu z krzykiem. Luke złapał ją w ramiona.
- Co się stało? O co chodzi?
Wskazała ręką.
- Tutaj, spójrz...
Ale nagrobek zniknął. Dookoła rozciągała się równo przycięta trawa, białe mauzolea stały w równych rządach. Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.
- Zobaczyłam swój własny grób – powiedziała. – Z daty umieszczonej na nagrobku wynika, że umrę niedługo – teraz, w tym roku – zadrżała.
Twarz Luke’a przybrała ponury wyraz.
- To przez wodę z jeziora – powiedział. – Zaczynasz majaczyć. Musimy się pośpieszyć. Zostało nam niewiele czasu.
Jace poprowadził Simona na górę przez krótki korytarz obsadzony drzwiami po obu stronach. Zatrzymał się na wprost jednych z nich z nachmurzoną miną.
- Tutaj – rzucił, prawie wpychając Simona do środka.
Simon zorientował się, że są w bibliotece. Świadczyły o tym rzędy półek z książkami, długie kanapy i fotele.
- Powinniśmy mieć trochę prywatności... – urwał, gdy z jednego z foteli podniosła się nerwowo jakaś postać. Mały chłopiec z brązowymi oczami i w okularach na nosie. Miał drobną, poważną twarz a w ręku ściskał książkę. Simon znał gusta Clary na tyle dobrze jeśli chodziło o lektury, że nawet z tej odległości mógł rozpoznać tom mangi.
Jace zmarszczył brwi.
- Sorry, Max, ale potrzebujemy tego pokoju. Mamy do pogadania na osobności.
- Ale Izzy i Alec zdążyli mnie już wykopać z salonu, żeby pogadac na osobności – poskarżył się Max. – Gdzie mam iść?
Jace wzruszył ramionami.
- Na przykład do swojego pokoju? – wskazał kciukiem drzwi. – Czas zrobić coś dla ojczyzny, dzieciaku. Spadaj.
Dotknięty do żywego Max przemaszerował obok nich przyciskając książkę do piersi. Simon poczuł ukłucie współczucia – to, że się było wystarczająco dużym żeby zrozumieć co się dookoła działo, a jednocześnie ciągle lekceważonym z powodu zbyt młodego wieku, było do bani. Przechodząc obok, chłopiec zerknął na niego. Jego spojrzenie było wystraszone i podejrzliwe. To właśnie ten wampir, mówiły jego oczy.
- Wejdź – Jace popchnął go do środka i starannie zamknął za nimi drzwi. Pokój był tak słabo oświetlony, że nawet Simon uznał go za ciemny. Pachniało tu kurzem. Jace przeszedł na drugi koniec pokoju i rozsunął szeroko zasłony, odsłaniając wysokie pojedyncze okno, które wychodziło prosto na kanał. Woda płynęła wzdłóż ściany budynku zaledwie kilka stóp niżej, pod kamiennymi kratami pokrytymi wyblakłymi od słońca wzorami runów i gwiazd.
Jace odwrócił się do Simona i obrzucił go złym spojrzeniem.
- Do cholery, co jest z tobą nie tak, wampirze?
- Ze mną? To ty praktycznie wyciągnąłeś mnie stamtąd za włosy.
- Bo już miałeś wypaplać, że Clary wcale nie odwołała swojego przyjazdu do Idris. Masz pojęcie, co by się wtedy stało? Skontaktowaliby się z nią i zaaranżowali spotkanie. Mówiłem ci już chyba, dlaczego nie wolno do tego dopuścić.
Simon potrzasnął głową.
- Nie rozumiem cię – powiedział. – Czasami zachowujesz się, jakby jedyną osobą na której ci zależy była Clary, a potem zachowujesz się...
Jace wbił w niego wzrok. W powietrzu tańczyły drobinki kurzu; tworzyły między nimi połyskliwą kurtynę.
- No jak?
- Flirtowałeś z Aline. Clary była chyba ostatnią osobą na jakiej ci wtedy zależało.
- To nie twoja sprawa – odparł Jace. – Poza tym, Clary to moja siostra. Ale to akurat wiesz.
- Nie zapominaj, że byłem z wami na dworze faerie. Pamiętam, co powiedziała królowa. „Dziewczynę uwolni tylko pocałunek, którego ona najbardziej pragnie”.
- Jasne, że pamiętasz. I pewnie nie daje ci to spać po nocach, co, wampirze?
Z gardła Simona wydobył się warkot. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że to potrafi.
- No nie, to się nie dzieje naprawdę. Nie kłócę się z tobą o Clary. To śmieszne.
- To dlaczego znowu wałkujemy ten temat?
- Dlatego – odparł Simon. – Jeśli chcesz żebym okłamał – ale nie Clary, tylko twoich przyjaciół – jeśli chcesz, żebym udawał przed nimi, że to była jej własna decyzja żeby tu nie przyjeżdżać, i nie nie mam pojęcia o jej zdolnościach i o tym, co naprawdę potrafi, to ty też musisz coś dla mnie zrobić.
- Świetnie. Co takiego?
Simon milczał przez chwilę, przypatrując się domom stojącym w rzędzie nad kanałem. Nad dachami ozdobionymi blankami mógł dostrzec połyskliwe wierzchołki wież demonów.
- Chcę, żebyś zrobił wszystko co w twojej mocy żeby przekonać Clary, że nic do niej nie czujesz. I nie mów mi, że jesteś jej bratem, już to wiem. Przestań ją oszukiwać, skoro wiesz, że to co was łączy i tak nie ma przyszłości. I nie mówię tego wszystkiego tylko dlatego, że chcę jej dla siebie. Mówię to dlatego, bo jestem jej przyjacielem i nie chcę żeby cierpiała.
Jace przez długą chwilę wpatrywał się w swoje dłonie, nic nie mówiąc. Jego dłonie były szczupłe, palce i knykcie pokrywały zgrubienia. Ich grzbiety przecinały cienkie, białe linie, pozostałości po starych Znakach. To były ręce żołnierza, nie nastolatka.
- Już to zrobiłem. Powiedziałem, że interesuje mnie wyłącznie bycie jej bratem.
- Och... – Simon spodziewał się, że Jace zacznie mu skakać do oczu, a nie tego, że się podda. Jace, który się poddawał, był czymś całkowicie nowym, i to sprawiło, że Simon poczuł się niemal zawstydzony swoim rządaniem. Clary nigdy o tym nie wspominała, chciał powiedzieć, ale z drugiej strony dlaczego miałaby to robić? Gdy się nad tym zastanowił, doszedł do wniosku, że ostatnio za każdym razem gdy padało imię Jace’a, sprawiała wrażenie niezwykle cichej i wycofanej. – No cóż, więc chyba mamy to załatwione. Została jeszcze jedna rzecz.
- Tak? – spytał Jace bez entuzjazmu. – To znaczy?
- Co powiedział Valentine, gdy Clary narysowała runę na statku? Brzmiało jak jakiś obcy język. Meme cośtam...
- Mene mene tekel upharsin – poprawił Jace z nikłym uśmiechem. – Nie poznajesz? To z Biblii, wampirze. A dokładniej, ze Starego Testamentu. To wasza księga, prawda?
- To, że jestem Żydem nie oznacza, że znam na pamięć cały Stary Testament.
- To z Pisma na Ścianie. „Zliczył Bóg królestwo twoje i do końca je przywiódł. Zważonyś na wadze, a znalezionyś lekki”. To zwiastun sądu ostatecznego – oznacza koniec imperium.
- Ale co to ma wspólnego z Valentinem?
- Nie tylko z nim – powiedział Jace. – Z nami wszystkimi. Clave i Prawo – to co potrafi Clary może obalić ich wszystkie dotychczasowe poglądy. Żaden śmiertelnik nie potrafi tworzyć nowych runów, albo przynajmniej takich jakie potrafi rysować Clary. Tylko anioły posiadają taką moc. A skoro Clary to potrafi, to cóż, to chyba właśnie jest zwiastun. Wszystko się zmienia. Prawa się zmieniają. Stare reguły mogą nie mieć już zastosowania. Tak jak bunt aniołów doprowadził do podzielenia nieba i stworzenia piekła, tak to może oznaczać koniec rasy Nefilim. To nasza wojna w niebie, wampirze, i tylko jedna ze stron będzie zwycięska. Mój ojciec chce, żeby to była jego strona.
Mimo że powietrze ciągle było chłodne, Clary pociła się w swoim przemoczonym ubraniu jak mysz. Pot strumieniami spływał jej po twarzy i wsiąkał w kołnierz płaszcza, podczas gdy Luke podtrzymywał ją za ramię i ponaglał do drogi pod szybko ciemniejącym niebem. Alicante było już w zasięgu wzroku. Miasto leżało w płytkiej dolinie, podzielone srebrzystą wstęgą rzeki wypływającej z jednego końca miasta i znikającej w drugim. Grupa budynków z czerwonymi łupkowymi dachami i plątanina krętych, ciemnych dróg stała u stóp stromego wzgórza. Jego szczyt wieńczył kamienny, strzelisty gmach otoczony filarami, ze skrzącymi się wieżami rozmieszczonymi w każdym kierunku; w sumie było ich cztery. Pomiędzy budynkami rozsiane były takie same wysokie, szklane wieże błyszczące jak kwarc. Wyglądały jak szklane igły przebijające niebo. Promienie słońca odbijały się fasetkami od ich powierzchni zupełnie jak iskry strzelające z zapałki. Widok był piękny i jednocześnie bardzo dziwny.
Nigdy tak na prawdę nie nie widziało się miasta, dopóki nie zobaczyło się szklanych wież Alicante.
- Co to było? – spytał Luke, wytężając słuch. – Co powiedziałaś?
Clary nie zdawała sobie sprawy z tego, że powiedziała to na głos. Zakłopotana, powtórzyła słowa a Luke spojrzał na nią ze zdumieniem.
- Gdzie to usłyszałaś?
- Od Hodge’a.
Przyjżał sie jej uważnie.
- Wróciły ci kolory. Dobrze się czujesz?
Clary bolała szyja, paliło ją całe ciało, a w ustach miała pustynię.
- W porządku – powiedziała. – Lepiej skupmy się na tym, żeby tam dotrzeć, dobrze?
- Dobrze.
Na krańcu miasta gdzie kończyły się zabudowania, Clary zobaczyła bramę. Jej wrota wyginały się łukowato w ostro zakończony czubek. W jej cieniu stał Nocny Łowca w czarnej zbroi.
- To Północna Brama. Przyziemni mogą tędy wejść legalnie do miasta, po warunkiem, że mają odpowiednie dokumenty. Straże są tu rozstawiane dzień i noc. Gdybyśmy przybyli tu w jakiejś oficjalnej sprawie lub mieli pozwolenie na przebywanie w mieście, przeszlibyśmy właśnie tędy.
- Ale przecież wokół miasta nie ma żadnych murów – zauważyła Clary. – To nie wygląda mi na żadną bramę.
- Strażnicy są niewidzialni, ale są tutaj. Wieże demonów sprawują nad nimi kontrolę. Stoją tu od tysięcy lat. Poczujesz ich, jak tylko przejdziemy przez bramę – z obawą spojrzał jeszcze raz na jej zarumienioną twarz. – Gotowa?
Skinęła głową. Odsunęli się od bramy w kierunku południowej części miasta, gdzie budynki były bardziej stłoczone. Ruchem ręki nakazując jej żeby była cicho, Luke poprowadził ją ku wąskiemu przejściu między dwoma domami. Gdy podeszli bliżej, Clary zamknęła oczy spodziewając się nagłego zderzenia z niewidzialną ścianą w chwili gdy znaleźli się na ulicach Alicante. Jednak wrażenie było zupełnie inne. Poczuła gwałtowny ucisk, zupełnie jakby była w spadającym samolocie. Po chwili ciśnienie w uszach się wyrównało i już było po wszystkim. Stała w uliczce pomiędzy budynkami.
I tak jak uliczki w Nowym Jorku – jak chyba w każdej uliczce na świecie – tak i tu śmierdziało kocimi sikami. Clay wyjrzała ostrożnie zza rogu budynku. Większa droga obsadzona małymi sklepami i domami rozciągała się aż do stóp wzgórza.
- Nikogo nie ma w pobliżu – zauważyła ze zdumieniem.
W gasnącym świetle twarz Luke’a przybrała odcień szarości.
- W Gardzie musi się odbywać zebranie. To jedyny powód dla którego wszystkie ulice są teraz wyludnione.
- To chyba dobrze, prawda? Nikt nas nie zauważy.
- I tak i nie. Mimo tego, że miasto wygląda na opustoszałe, każdy kto akurat będzie tędy przechodził może nas zobaczyć i donieść na nas.
- Przecież powiedziałeś, że wszyscy są teraz w Gardzie.
Na twarzy Luke’a pojawił się słaby uśmiech.
- Nie bierz tego dosłownie, Clary. Miałem na myśli większość mieszkańców miasta. Ale dzieci, młodzież, każdy kto jest zwolniony z tego obowiązku, może się tu pojawić.
Młodzież. Clary od razu pomyślała o Jasie, i na przekór wszystkiemu, jej puls przyśpieszył jak szarżujący na wyścigach koń. Luke zmarszczył brwi zupełnie jakby słyszał jej myśli.
- Przebywając w Alicante bez meldowania się przy bramie łamię Prawo. Jeśli ktokolwiek mnie tu rozpozna, będziemy mieli poważne kłopoty – spojrzał w górę na wąski skrawek brunatnego nieba widoczny pomiędzy budynkami. – Musimy omijać z dala ulice.
- Myślałam, że idziemy do domu twojego przyjaciela.
- Bo idziemy. Tyle że ona nie jest moim przyjacielem.
- W takim razie kim?
- Po prostu idź za mną – Luke zanurkował w przejście między domami, tak wąskie, że Clary z łatwością mogła dotknąć palcami obydwu ścian. Szli wzdłóż wybrukowanej kocimi łbami krętej uliczki, usianej sklepami. Same budynki przypominały krzyżówkę baśniowego gotyckiego krajobrazu z dziecięcymi bajkami. Ich kamienne fasady ozdabiały rysunki wszystkich możliwych mitologicznych stworzeń – najczęściej powtarzającym się motywem były głowy potworów przeplatające się z uskrzydlonymi końmi, syrenami i, oczywiście, aniołami. Na każdym rogu sterczały gargulce z powykrzywianymi twarzami.
Runy były wszędzie: wymalowane na drzwiach, przemycone w projektach abstrakcyjnych rzeźb, powiewające na końcach cienkich, metalowych łańcuchów jak dwoneczki na wietrze. Runy zapewniające bezpieczeństwo, szczęście, a nawet powodzienie w interesach. Od samego patrzenia na nie Clary zakręciło się odrobinę w głowie.
Szli w milczeniu, trzymając się cienia. Wybrukowana kocimi łbami uliczka była pusta. Sklepy pozamykano i zaciągnięto kraty. Clary rzucała ukradkowe spojrzenia na mijane witryny. Oglądanie bogato udekorowanej wystawy sklepu cukierniczego zaraz obok równie wystawnej witryny ze śmiercionośną bronią – nożami, maczugami, nabijanymi ćwiekami pałkami i kolekcją serafickich noży w różnych rozmiarach – było co najmniej dziwne.
- Brakuje pistoletów – powiedziała.
Luke rzucił jej przelotne spojrzenie.
- Co takiego?
- Nocni Łowcy – wyjaśniła – chyba nigdy nie używają broni palnej.
- To dlatego, że runy uniemożliwiają zapłon prochu. Nikt nie wie dlaczego. Mimo to, Nefilim posługują się bronią od czasu do czasu w starciach z likantropami. Nie trzeba używac do tego runów – srebrne kule w zupełności wystarczają żeby nas zabić – powiedział ponurym głosem. Nagle uniósł głowę. W przytłumionym świetle łatwo było sobie wyobrazić, że jego uszy wydłużają się jak u wilka. – Słychać głosy. Widocznie zebranie w Gardzie się skończyło.
Chwycił ją za ramię i popchnął na bok, z dala od głównej ulicy. Wpadli na mały plac ze studnią pośrodku. Przed nimi wyrósł murowany mostek spinający brzegi wąskiego kanału. W gasnącym świetle dnia woda w kanale przybrała prawie czarny kolor. Clary mogła teraz usłyszeć dochodzące z sąsiedniej ulicy głosy. Były podniesione i pobrzmiewał w nich gniew. Zawroty głowy Clary przybrały na sile. Czuła jakby ziemia pod jej nogami zaczęła się kołysać. Oparła się o ścianę i zaczerpnęła świeżego powietrza.
- Clary, wszystko w porządku?
Mówił dziwnym, grubym głosem. Spojrzała na niego i oddech uwiązł jej w gardle. Jego uszy wydłużyły się, usta rozchyliły się ukazując ostre jak brzytwa zęby, a oczy przybrały wściekle żółty kolor.
- Luke? – wyszeptała. – Co się z tobą dzieje?
- Clary – wyciągnął w jej stronę dziwnie wydłużone ręce, z dłońmi zakończonymi ostrymi pazurami w kolorze rdzy. – Stało się coś?
Krzyknęła odsuwając się od niego. Nie była pewna czemu przypisać to przerażenie – przecież widziała kiedyś Przemianę Luke’a, i nigdy jej nie skrzywdził. Swój lęk odczuwała jak osobną żywą istotę w swoim wnętrzu, zupełnie nie dającą się opanować. Luke złapał ją za ramiona a ona skuliła się w sobie, chcąc uciec od niego i od tych zwierzęcych żółtych ślepi. Nie pomogło nawet to, że uciszał ją swoim zwykłym ludzkim głosem.
- Clary, proszę!
- Puść mnie! Puszczaj!
Nie zrobił tego.
- To przez wodę. Masz halucynacje. Clary, wytrzymaj jeszcze trochę – pociągnął ją w stronę mostku. Czuła łzy spływające jej po twarzy, chłodzące odrobinę jej rozpalone policzki. – To się nie dzieje naprawdę. Wytrzymaj jeszcze, błagam – pomógł jej wejść na most. Czuła zapach wody, zielonej i stęchłej. Pod jej powierzchnią coś pływało. Obserwowała jak czarna gąbczasta macka wystrzeliła z wody, najeżona ostrymi jak igły zebami. Czym prędzej odsunęła się od wody, niezdolna do krzyku. Z jej gardła wydobył się słaby jek.
Luke pochwycił ją w ramiona, gdy ugieły się pod nią kolana. Nie niósł jej tak odkąd skończyła pięć albo sześć lat.
- Clary... – powiedział, ale reszta słów utonęła w niezrozumiałym ryku, gdy tylko zbiegli z mostku. Popędzili wzdłóż rzędu wysokich, strzelistych domów, które niemal przypominały szeregowe zabudowania Brooklynu – a może po prostu to sobie wyobraziła?
Powietrze wokół nich wirowało, światła w domach płonęły jak pochodnie a wody kanału fosforyzowały złowieszczo. Clary czuła, jakby wszystkie kości w jej ciele się rozpuściły.
- Tutaj – Luke zatrzymał się przed drzwiami wysokiego domu. Kopnął w nie mocno, krzycząc. Były pomalowane na jasną, niemal jaskrawą, czerwień i przecinała je pojedyncza złocista runa. W miarę jak Clary patrzyła, rozmywała się i zmieniała, przybierając kształt ohydnej, szczerzącej się czaszki.
To się nie dzieje naprawdę, powtarzała sobie uparcie, przygryzając usta do krwi i zaciskając pięści, żeby stłumić krzyk.
Ból otrzeźwił ją momentalnie. Drzwi otworzyły się, ukazując stojącą w nich kobietę ubraną w ciemną suknię. Jej twarz zmarszczyła się w wyrazie gniewu i niedowierzania. Miała długie włosy, splątane siwobrązowe kosmyki wymykały się z dwóch warkoczy. Jej niebieskie oczy wydawały się znajome. W ręku trzymała połyskujący magicznym światłem kamień.
- Kto to taki? – spytała. – Czego chcesz?
- Amatis – Luke przesunął się w stronę światła trzymając Clary w ramionach. – To ja.
Kobieta zbladła i zachwiała się na nogach. Wyciągnęła rękę żeby przytrzymać się drzwi.
- Lucian?
Luke zrobił krok do przodu, ale kobieta – Amatis – blokowała drogę. Potrząsała głową tak gwałtownie, że jej warkocze latały tam i z powrotem.
- Jak możesz tu w ogóle przychodzić, Lucian? Jak śmiesz tu przychodzić?
- Nie miałem zbyt dużego wyboru – Luke zacieśnił uchwyt. Clary zaczęła płakać. Czuła jakby całe jej ciało stanęło w ogniu a każdy nerw wył z bólu.
- Więc musisz stąd iść – odparła Amatis. – Jeśli zrobisz to natychmiast....
- Nie przyszedłem tu dla siebie, tylko dla dziewczyny. Ona umiera – gdy kobieta gapiła się na niego, powiedział – Amatis, błagam cię. To córka Jocelyn.
Zaległa długa cisza. Stojąca w przejściu Amatis zastygła w bezruchu. Clary nie mogła dociec czy zesztywniała z przerażenia czy z zaskoczenia. Clary zacisnęła lepką od krwi dłoń, w którą wbijała paznokcie, w pięść ale nawet ból nie był w stanie jej pomóc. Cały jej świat rozpadał się na kawałki, jak puzzle unoszące się na wodzie. Prawie nie słyszała głosu Amatis, kiedy starsza kobieta odsunęła się i powiedziała:
- W porządku, Lucian. Możesz ją wnieść do środka.
...
gup1